Mariusz Wilczyński

Mariusz Wilczyński, fot. Janusz Marynowski?>

Mariusz Wilczyński, fot. Janusz Marynowski

Scenarzysta, autor opracowania plastycznego i reżyser filmów animowanych, teledysków, także malarz, rysownik, scenograf, performer oraz pedagog. Urodził się 29 kwietnia 1960 roku w Łodzi. Jest absolwentem Wydziału Malarstwa i Grafiki łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych (1986), gdzie kształcił się w pracowni malarstwa prof. Stanisława Fijałkowskiego oraz w pracowni drzeworytu prof. Andrzeja Mariana Bartczaka.

Swe prace wystawiał w Polsce na kilkunastu wystawach indywidualnych, także w Amsterdamie, Brugii, Budapeszcie, Chicago, Londynie, Madrycie, Oslo, Sofii, Wakayamie i Jokohamie. 

Uprawia autorskie kino animowane, a także – mającą również autorski charakter – tzw. animację użytkową. Jest autorem m.in. kilkunastu animowanych kołysanek, około dwustu księgoklipów, czyli etiud animowano-performerskich przekładających na język wizualny treść najciekawszych nowości literackich, niezwykle oryginalnych teledysków dla Kayah, Tomasza Stańki, Stanisława Sojki, Kiniora, Agnieszki Chylińskiej, zespołów – Republika, Breakout, Tie Break, Laibach, oprawy plastycznej TVP Kultura.

Z coraz większymi sukcesami uprawia performance muzyczno-plastyczno-filmowy, rysując i animując do muzyki tworzonej na żywo przez wyśmienitych artystów. Retrospektywy jego twórczości filmowej odbyły się m.in. w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, National Museum w Brasilii oraz wrocławskich Nowych Horyzontach. Jest laureatem wielu laurów w dziedzinie plastyki i filmu, m.in. Nagrody Hot Bird TV Award dla TVP Kultura w kategorii najlepszy europejski kanał kulturalny – w uzasadnieniu podkreślono jakość oprawy plastycznej kanału – na IX The Hot Bird TV Awards w Wenecji oraz nagród festiwalowych, m.in. w Arnhem, Chicago, Jokohamie, Nowym Jorku, Paryżu, Gdańsku i Krakowie.

Dla Wilczyńskiego najważniejsze są muzyka i film. Muzyka najpierw inspirowała jego klipy, choć nie były one nigdy jej ilustracją, potem często ilustrowała jego filmy, by w ostatnich latach w muzyczno-plastyczno-animowanych performance'ach osiągnąć stan równowagi: jego rysowanie na żywo inspiruje improwizujących muzyków, i odwrotnie – ich muzyka oddziałuje na improwizującego rysownika. Wyposażony w pędzel, flamaster czy ołówek – występuje ze znakomitymi muzykami jazzowymi, a także klasycznymi, m.in. Tomaszem Stańką, Leszkiem Możdżerem, Michałem Urbaniakiem, Wojciechem Waglewskim.

Filmy Wilczyńskiego wydają się animowanymi bluesami („Animowany blues Mariusza Wilczyńskiego” – taki podtytuł nosi moja książka „Z Armatą na Wilka”, poświęcona artyście). Najważniejsze są w nich emocje. „Blues nie jest brzmieniem, jest przeżyciem" – mawiał Peter Green, jeden z ulubionych muzyków Wilczyńskiego, cytowany w Kizi Mizi (2007). Pełno w bluesie – i animacjach Wilczyńskiego – smutku, przemijania, żalu za utraconymi bliskimi, klimatu nostalgii, tęsknoty. Blues po angielsku znaczy smutek i z tonacją minorową, zarówno w muzyce, jak i w tekście, najczęściej się nam kojarzy. Do takiego pojmowania tego gatunku muzycznego przyzwyczaili nas jego najwięksi mistrzowie znad Delty Missisipi czy później – po przeprowadzce – z Chicago. U nas formułę smutnego bluesa do perfekcji wypracował Tadeusz Nalepa, bliski przyjaciel Wilczyńskiego, w dużej mierze z pomocą pięknych, lecz posępnych, wręcz dołujących tekstów Bogdana Loebla.

W dziedzinie animacji Wilczyński jest samoukiem. Studiów filmowych nie kończył, ale na pewno nauka w łódzkiej uczelni plastycznej okazała się przydatna w uprawianiu animacji. Drzeworyt nauczył go – cierpliwości i pokory w tej żmudnej „dłubaninie”, jaką jest także praca nad filmem animowanym, malarstwo – stosowania w swoim kinie zmienności wielkości kadrów (w Kizi Mizi różnorodność formatów kadrów pełni wręcz funkcję narracyjną), co – moim zdaniem – stanowi rozwiązanie wręcz rewolucyjne (to, co kiedyś z barwą zrobił Witold Giersz, czyniąc ją bohaterem filmu i poprzez nią snuł swą opowieść, teraz z wielkością kadru czyni Wilczyński). 

Jest jeszcze jedna istotna rzecz, kto wie, czy nie najważniejsza – niezależność. Wilczyński zawsze funkcjonował obok środowiska filmowego, rzadko wysyłał swe animacje na festiwale, jeszcze rzadziej na nich bywał. Nie należy do Stowarzyszenia Filmowców Polskich czy innych organizacji. Jego filmy częściej można oglądać w galeriach (z nowojorskim Museum of Modern Art na czele) czy niszowych kanałach telewizyjnych, jak np. TVP Kultura, niż w kinach. Paradoksalnie, bardziej znany jest – jako autor teledysków czy performer uprawiający z powodzeniem swoje „Wilkanoce” (np. w „Męskim Graniu”) – w środowisku muzycznym. „Jestem artystą spełnionym – robię tylko to, co mnie interesuje” – często powtarza.

„Ja wiem, że tak jest, że z biegiem lat odchodzą wszyscy najbliżsi – dziadkowie, rodzina, ciocia z wujkiem, przyjaciele od serca i bluesa, nasze najukochańsze psy, kot i kanarek, akacja z podwórka i fabryka z kominem oraz tramwaj, którym zawsze jeździłem do szkoły, i smak wody z sokiem, i zabawki na sznurkach. Wszystko odchodzi, wszystko przechodzi do mojej głowy. Moja pamięć zaludnia się i mebluje. Zaraz zasiądą wszyscy do wigilijnego stołu, tylko jak zwykle ciocia Hela spóźnia się z dziewczynkami. To ja może szybko, póki jeszcze nie siadamy, odnajdę Tatę i Mamę i powiem im wreszcie pierwszy raz, że ich kocham. Ach, zapomniałem, rodzice rozeszli się, jak miałem trzy latka. (...) Chcę żyć długo, jak najdłużej. Chcę zabić te wszystkie piękne, łzawe sentymenty, kopnąć je w dupę. Nie wiem, jak to zrobić, i nie wiem, czy mi się to uda. Film pokaże” – pisze Wilczyński w eksplikacji do swego najnowszego filmu Zabij to i wyjedź z tego miasta, nad którym pracuje już kilka lat.

Jego realizację rozpoczął dość nietypowo, bo od nagrań. Dzięki temu ma w dużej mierze zakomponowaną ścieżkę dźwiękową przyszłego dzieła, a na niej m.in. Irenę Kwiatkowską, Andrzeja Wajdę, Krystynę Jandę, Annę Dymną, Maję Ostaszewską, Daniela Olbrychskiego, Gustawa Holoubka, Marka Kondrata, Tomasza Stańkę, Janusza Kondratiuka, Zbigniewa Rybczyńskiego. Ma także niepublikowaną, „domową” muzykę Tadeusza Nalepy (oraz jego głos). „Właściwie mógłbyś już zakończyć swój film. I to z dużym sukcesem” – powiedziałem zaraz po czołówce, kiedy pokazywał mi tzw. animatic (szkic) przyszłego filmu. To, co zobaczyłem później, wgniotło mnie w fotel.

Jerzy Armata