Artykuły

„Kwartalnik Filmowy" 1994, nr 5

 

Moja Dolina Issy

z Anną Dymną rozmawia

Beata Maciejkiewicz

BEATA MACIEJKIEWICZ: Zacznijmy od rodzinnych korzeni. Niegdyś w świątecznym wydaniu jednej z gazet podawała pani przepis na kutię. Domyślam się, że te korzenie sięgają dawnych Kresów.

ANNA DYMNA: Tak. Mama urodziła się w Brodach pod Lwowem, tam mój pradziadek był leśnikiem. Dzieciństwo mojej mamy to konie, trojka, las, bagna, rojsty. Z kolei rodzina ojca jest spod Kołomyi, czyli jeszcze dalej na wschód. Ale ojciec urodził się już pod Krakowem. Rodzice poznali się w Krakowie, dokąd przyjechali na studia. Tata na Akademię Górniczo-Hutniczą. Mama ukończyła Akademię Ekonomiczną czy Handlową.

B.M.: Nie przyjechali więc na fali powojennych repatriacji?

A.D.: Nie – wcześniej. Niestety, nie znam dokładnie tych spraw. Mój dziadek dzierżawił majątek Dziekanowice pod Krakowem. W czasie wojny mój ojciec w tych Dziekanowicach ciężko pracował. Wiem, że ukrywali też partyzantów, choć ojciec nigdy o tym nie opowiadał. Potem przyszła komuna i wszystko im zabrali. Kiedyś przeżyłam szok, gdy starszy mężczyzna, portier ze szpitala, przypadł do mojego taty, krzycząc: Paniczu, to panicz żyje? Po wojnie ojciec nigdy nie chciał odwiedzić Dziekanowic. Wiem też, że mam w rodzinie Ormian...

B.M.: Może stąd ta oryginalna uroda...

A.D.: Niestety, nigdy w życiu nie interesowałam się swoimi korzeniami. Choć znajomi mówią mi, że to bardzo ważne. Losy mojej rodziny były burzliwe. Rozgrywały się gdzieś na Wschodzie i na Węgrzech. Przede wszystkim na Węgrzech. Mój pradziadek ze strony mamy – jeszcze go pamiętam – to był śliczny pan z dużymi wąsami. On, kiedy liczył, robił to po węgiersku, kiedy klął, to klął po węgiersku. Także ze strony ojca byli jacyś Węgrzy, i to na dworze cesarskim. Jeden zajmował się polowaniami, a drugi był leśnikiem. Jakie to ma znaczenie w moim życiu? Może takie, że mam nieprawdopodobny sentyment do niektórych ludzi. Jest coś takiego, że jednych się lubi, innych nie. Ci, których kocham od pierwszego wejrzenia, to są zwykle ludzie ze Wschodu, z Kresów... Na przykład moim ulubionym reżyserem filmowym był zawsze Tadeusz Konwicki. Po prostu na niego patrzyłam, w nim byłam zakochana, wszystko bym dla niego zrobiła. Zagrałam u niego dwukrotnie role epizodyczne, ale zawsze były to dla mnie niezwykłe spotkania.

B.M.: Miałam wrażenie, że w Dolinie Issy czuła się pani jak „u siebie".

A.D.: Nie wiem, na czym to polega. Po prostu we krwi jest coś takiego. Na przykład 

- 75 -

sposób mówienia, patrzenia na świat. Moja mama to taka „wschodnia” dusza. I moja teściowa. Oni też byli ze Wschodu, Wiesiek [1] urodził się pod Nowogródkiem. Jest coś wspólnego w sposobie odczuwania świata, reagowania na drugiego człowieka. Na przykład – pielęgnowanie tradycji domowych albo sposób gotowania. W mojej kuchni są wschodnie elementy – choćby ta kutia albo pierogi, które umiem robić od dzieciństwa. Nie wyobrażam sobie, jak można nie umieć robić pierogów!

B.M.: Wróćmy do rodziców. Poznali się w Krakowie podczas studiów...

A.D.: ...założyli rodzinę, tutaj urodził się mój brat. Ja przez przypadek, przez te wschodnie korzenie, urodziłam się w Legnicy. Mama pojechała na wakacje do rodziny, którą przesiedlili na Ziemie Zachodnie, tam mieszkały wszystkie ciotki, moja babcia.

B.M.: Wspomniała pani o bracie, czyli ma pani rodzeństwo. Jaki to był dom?

A.D.: Mam dwóch braci, wszyscy jesteśmy związani z Krakowem. Wszystko, co mnie dobrego i złego spotkało, było tutaj. Nie wyobrażam sobie, bym mogła żyć w innym mieście. Pracuję przecież w różnych miejscach, lecz zawsze tęsknię za Krakowem – jak za drugą osobą. Gdy aktor utrzymuje się na fali, to ciągnie go Warszawa. Ja nigdy nie miałam nawet cienia wątpliwości, czy tam pojechać.

B.M.: Ani chwili wahania?

A.D.: Nie. Wiedziałam, że byłby to największy błąd mojego życia. Tu jest moje miejsce na ziemi i tutaj mam być. Może tylko nie powinnam mieszkać na strychu, ale w domu z ogrodem, bo tam mogłabym mieć dużo zwierząt i swoją trawę, po której rankiem chodziłabym boso, po rosie. To marzenie towarzyszy mi przez całe życie.

Smak czekolady

B.M.: W swoich wypowiedziach konsekwentnie pani podkreśla, że dom jest najważniejszy, w zasadzie chyba ważniejszy od całej reszty, od aktorstwa.

A.D.:  Nie wiem, czy ważniejszy. O tym jest bardzo trudno mówić.

B.M.:  W jakim stopniu do swojego domu przenosi pani wzory zapamiętane z dzieciństwa?

A.D.: Uważam, że to jest w ogóle najistotniejsze. Gdzieś koło trzydziestki, a już na pewno gdy kończy się czterdziestkę, samoistnie zaczyna się wracać do dzieciństwa. W wieku osiemnastu lat, dwudziestu czy dwudziestu pięciu w ogóle się o tym nie myśli, życie układa się burzliwie. Natomiast później zaczynamy intensywnie przypominać sobie zapachy i obrazy dzieciństwa. Teraz, gdy sama wychowuję dziecko, naraz przypominam sobie, co mówiła mi mama, kiedy miałam siedem lat. Na co wtedy patrzyłam wokół siebie – jak zachowywał się mój ojciec, jak moi bracia, jak byliśmy wychowywani. To tkwi w nas głęboko. Zaważyło w ogóle na mojej postawie wobec świata. Moja mama mawia czasem: Po co was uczyłam takiej pracowitości, patrząc, jak jadę na nocne zdjęcia, potem wracam, gotuję, piorę, zajmuję się dzieckiem. A ja uważam, że to jest wspaniałe. Moje życie to nieustająca praca. Prawdę mówiąc, nie lubię odpoczywać. Gdy wykonywany zawód sprawia przyjemność i gdy się go kocha, to

- 76 -

jest największe szczęście. Tylko brak pracy może przynieść załamanie. Ja, odpukać, cały czas jestem komuś potrzebna, i myślę, że gdyby nikt mi już nie dawał pracy, to bym ją sobie sama wymyśliła. Ludzie, którzy nie mają tej potrzeby, są nieszczęśliwi.

B.M.: Jaki był pani ojciec?

A.D.: Żyło nam się nędznie, bo ojciec był antykomunistą. Dlatego do niczego nie doszedł, do żadnych pieniędzy. Był inżynierem-lotnikiem o rzadkiej specjalności. Pracował w różnych miejscach, jednak gdy osiągał już pewną pozycję, to proponowano mu zapisanie się do partii. On wtedy rezygnował i tak cały czas los rzucał go w nowe miejsca. Na pewno w naszej rodzinie nie było kombinowania, takiego myślenia, że musimy mieć pieniądze, więc powinniśmy się zaprzedać, robić coś, czego nie lubimy. Moi rodzice zawsze uczciwie robili to, co umieli i co chcieli robić. Jako dzieci umieliśmy się cieszyć czymkolwiek. Gdy dostawałam czekoladę na imieniny, to smakowała ona tak, że do tej pory to pamiętam. Teraz mojemu dziecku mówię: Michał, proszą cię, zjedz, bo tam jest magnez. On już nie wie, że czekolada smakuje w sposób szczególny. Ojca nigdy nie było w domu, wyjeżdżał, budował gdzieś cukrownie. Bardzo dużo pracował, żeby nas utrzymać. Cały ciężar wychowywania spadał na matkę, która podejmowała codzienny trud zajmowania się trójką dzieci. Ale i tak miałam dużo szczęścia. Urodziłam się w roku 1951, czyli w niezbyt ciekawych czasach. Mimo iż nie było w domu pieniędzy na naukę języków lub gry na instrumencie, to i tak uważam, że nauczyłam się rzeczy najważniejszych. Właśnie tego stosunku do pracy. Ojciec sam reperował pralkę, odkurzacz, zrobił piekarnik. W ogóle obowiązywała zasada: chcesz coś mieć, to zrób to sam. Potem, gdy zostałam żoną Wiesia, to Wiesiek mówił: Chcesz mieć futro – to kupimy błamy samochodowe i futro uszyjemy. Uważam to za mój największy sukces: potrafię i lubię zrobić coś sama. Z drugiej strony, patrzę na świat oczami mojej mamy. Moja mama to w ogóle ewenement, ona żyje tylko dla innych ludzi. Do tego stopnia, że kiedy złodziej ją okradł, to się zmartwiła, że biedny człowiek tyle się nadenerwował, by znaleźć w portfelu jedynie 15 złotych.

 

W kręgu Jana Niwińskiego

B.M.: Czy w rodzinie nikt wcześniej nie uprawiał zawodów artystycznych?

A.D.: Nie, nie było artystów. Mój dziadek grał na skrzypcach i pisał wiersze.

B.M.: Do szuflady?

A.D.: Tak. Ale to był chyba jedyny artysta w naszej rodzinie. Nie było w niej żadnego aktora, nie było takich tradycji. Pod tym względem wyrodziłam się. Stało się to za sprawą aktora, który mieszkał w naszej kamienicy, Jana Niwińskiego. To był niezwykły, dziwny pan. Pamiętam, gdy byliśmy dziećmi, on na balkonie uczył mówić wiersze jakieś młode istoty, prowadził zespół teatralny przy Poczcie Głównej w Krakowie. Miał żonę, malarkę, mieli przedziwny dom, pełen obrazów, jakichś korzeni. Dla nas to byli ludzie jakby z innej planety. W pelerynach ten pan zawsze chodził, z szalem – upał czy nie upał. Mówił dziwnym głosem...

B.M.: Młodopolska postać...

A.D.: Zupełnie. Oni byli dziwni. I my, jako dzieci, robiliśmy im różne dowcipy, spuszczaliśmy trupie czaszki na sznurku do okna, żeby ich przestraszyć. To byli fascynujący ludzie – on i jego żona.

- 78 - 

B.M.: I od tego się zaczęło. Bo zdaje się. że miała pani zainteresowania wcale nie humanistyczne.

A.D.: Humanistyczne też miałam. Ale byłam bardzo dobra z matematyki. To nie dlatego poszłam do Szkoły Teatralnej, że kiepsko mi szło z przedmiotów ścisłych. Uwielbiałam matematykę, czystą abstrakcję. Miałam świetnych profesorów. Zaś pan Niwiński wciągał mnie w teatr powoli, opowiadał o różnych dziwnych ludziach – o aktorach, uczył mnie tekstów, potem zaczęłam chodzić do tego zespołu...

B.M.: Nowa fascynacja?

A.D.: Tak. Grałam tam różne piękne role: Marysię Sierotkę, potem Mirandolinę w Goldonim. Wystawiliśmy Wieczór Trzech Króli, Sen nocy letniej – grały sześcioletnie dzieci, które jeszcze nie umiały czytać. Mając dziesięć lat, recytowałam Grób Agamemnona, Uspokojenie Słowackiego. Nic nie rozumiałam, ale każde słowo, zdanie było u Niwińskiego obudowane anegdotami, przygodami. Byli tam Jaś Frycz, Mietek Grąbka, wcześniej Ania Polony, Monika Niemczyk, Ola Górska, Rysio Filipski. Oni wszyscy tam zaczynali.

B.M.: To znaczy, że pan Niwiński miał oko.

A.D.: On wiele osób wychował. Choć może się do tego nie przyznają. Ja nigdy nie zostałabym aktorką, gdyby nie on. Po maturze złożyłam nawet papiery na psychologię na UJ.

B.M.: Oba te zawody dotyczą jednak ludzkiego wnętrza.

A.D.: Myślałam o psychologii klinicznej, o poznawaniu ludzi, którzy myślą inaczej, którzy mają kłopoty. Zaś wcześniej, w podstawówce, chciałam być mikrobiologiem morskim. Chciałam chodzić na czworakach po dnie oceanów i zbierać różne żyjątka. Potem mi powiedziano, że nie mogę, bo chorowałam ciągle na uszy i na zatoki. To pan Niwiński zmusił mnie, bym zdawała do Szkoły Teatralnej. Byłam naprawdę świetnie przygotowana – przecież od dwunastego roku życia prawie codziennie u niego siedziałam. Ile tekstów przerobiliśmy – wyłącznie dla przyjemności. On mi powiedział: Nie po to tyle cię uczyłem, na psychologię każdy może pójść. Nie miałam jeszcze siedemnastu lat. Dostałam się i Szkoła Teatralna mnie wessała.

 

Obok polityki

B.M.: W pani opowieści o dzieciństwie polityka jest nieobecna. Ale wtedy zyskuje się już świadomość pewnych rzeczy. Wspomniała pani o rodzicach, którzy konsekwentnie odcinali się od świata łatwych karier. A przecież wielu ludzi zapisywało się do partii – także tych porządnych. Jak polityka wkraczała w dziecięce życie?

A.D.: W szkole podstawowej w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiadomo – było ciężko. Ale do nas to nie docierało. Rodzice nas chronili przed dorosłymi problemami. Na przykład o Katyniu dowiedziałam się, gdy byłam w szkole średniej. Rodzice nie podważali autorytetów szkolnych, choć wiedzieli, czego my się uczymy. Robili to chyba celowo. Pamiętam rok '68, były strajki studenckie i nas wtedy wszystkich wyrzucili ze szkoły. Kończyłam klasę maturalną, a moje liceum znajdowało się na terenie miasteczka studenckiego. Studenci przyszli i powiedzieli: Słuchajcie, jest strajk. Nie wiedzieliśmy dokładnie, o co chodzi. Wiadomo było, że oni walczą o coś ważnego i przeciwko temu, co jest. Ale normalnie to chodziliśmy na pochody pierwszomajowe, uczyliśmy się rosyjskiego.

- 79 -

B.M.: Czy indoktrynacja była silna? – przecież wiele zależy od szkół, profesorów, od środowiska.

A.D.: W pochodach musieliśmy brać udział wszyscy, ale zawsze był w nas jakiś opór, nawet chyba niespecjalnie uświadomiony... Raczej organiczny, którego zresztą nie starano się stopować. Mało pamiętam z tego okresu – ale gdy w roku '68 zamknęliśmy się w szkole, byliśmy okropnie podnieceni. Wiedzieliśmy, że dzieje się coś ważnego. Potem przyszła milicja, odprowadzili nas do domu. Cała klasa została zawieszona w prawach uczniowskich.

B.M.: Wyglądało to groźnie.

A.D.: Później przyjechał pan z Warszawy, który nas uświadamiał. Niewiele z tego pamiętam. Wiedzieliśmy swoje, że to studenci mają rację. Pewne rzeczy były oczywiste, to zmuszanie do pochodów przecież samo się kompromitowało. Jeżeli młody, wrażliwy człowiek czytał te transparenty, hasła o dozgonnej przyjaźni itd., to nawet gdyby nic na ten temat nie wiedział, zaczynał się buntować. Rodzice nas uczyli inaczej: masz być uczciwa, masz się czymś interesować, masz coś kochać, a jak coś kochasz, masz temu oddać wszystko. Nigdy nie rób niczego dlatego, że ci ktoś kazał, nigdy nie rób niczego ze strachu. To było najważniejsze. Natomiast nie wskazywali – masz kochać to, a nie to. Zawsze mieliśmy wolny wybór, nie byliśmy do niczego w domu zmuszani. Nie było takiej potrzeby. Ja nie należałam nigdy do żadnej organizacji...

B.M.: Nawet do harcerstwa?

A.D.: Może do zuchów. W ogóle byłam strasznie nieśmiałym dzieckiem i nie lubiłam wszelkiego rodzaju zbiorowisk, organizacji. Miałam w sobie jakiś opór. Nie znosiłam masówek i transparentów. Gdy ktoś skandował, coś krzyczał, zawsze chciało mi się płakać, byłam zażenowana i czerwona. Gdy zostałam aktorką, grałam już w filmach, to przyszli zapisać mnie do partii. Powiedziałam temu panu: Zapiszę się, jeżeli mi pan odpowie na kilka pytań. I zadałam mu trzy pierwsze, a on na to: To może ja przyjdę kiedy indziej. Powiedziałam mu wtedy: Jestem niedojrzała, nie rozumiem wielu rzeczy. Jak zrozumiem, sama przyjdę się do pana zapisać. Wyłgałam się wtedy w ten sposób. Nigdy w życiu nie potępiałam komunistów, jeżeli ktoś wierzył w tę ideę naprawdę. Znam takie osoby i szanuję je. Uważam, że jeżeli człowiek jest uczciwy i nie robi nikomu krzywdy – to jego sprawą jest, czy wierzy w Pana Boga, czy w coś innego. Uczono mnie w domu, że trzeba być tolerancyjnym. Pamiętam, że porażało mnie podczas wyborów – jeszcze za komuny – gdy pytali: Gdzie pani głosuje, przyjedziemy z kamerą. Czułam się upokorzona: jak małpa, która wrzuci kartkę, by więcej ludzi zrobiło to samo. Zawsze mówiłam, że sobie nie życzę. Jestem aktorką po to, by grać, dawać ludziom chwile przyjemności, zadumy, refleksji, a nie uprawiać propagandy. Mówiłam: Mam inne przekonania, proszą to uszanować. I muszę powiedzieć, że właściwie to szanowali.

B.M.: Jeżeli ktoś był konsekwentny, mógł zachować niezależność?

A.D.: Mógł, chociaż były trudne chwile. Pamiętam, raz występowaliśmy pod pomnikiem Lenina w Nowej Hucie. Były naciski na Stary Teatr i wszyscy wtedy poszliśmy. Ze spuszczonymi głowami mówiliśmy wiersze, zresztą piękne. Myślałam, że umrę. I to był ten jedyny raz w życiu. Właściwie nie mam sobie nic do zarzucenia, ale teraz wiem, że można było tego nie zrobić. Natomiast jedno wiedziałam zawsze – że nie można od nich niczego wziąć. Jak mi wręczali nagrodę prezydenta Krakowa, przyszedł

- 80 -

pierwszy sekretarz partii i chciał mi wcisnąć talon na samochód. Koledzy robili do mnie oko: Weź to, a ja powiedziałam: Dziękuję, nie potrzebuję.

B.M.: W roku 1989 wzięła pani udział, obok czołówki polskich aktorów, w akcji poparcia dla rządu Mazowieckiego. Przeczytała pani wtedy fragment Ewangelii, odwołując się do prawd ponadczasowych, a odcinając od polityki stricte.

A.D.: W pierwszym odruchu pomyślałam sobie, że chcą nas znowu wykorzystać. Oczywiście w stanie wojennym robiliśmy sprawę polityczną. Ja też brałam udział w bojkocie, nie występowałam i uważam, że to było piękne i potrzebne. Ludziom potrzebne.

B.M.: Ale i środowisku aktorskiemu…

A.D.: Nam też. Aktorzy zajęli wtedy w hierarchii społecznej najwyższe miejsce, robili za ołtarz, za wszystko... Taki moment już się nigdy nie powtórzy w naszym życiu. Kiedy w 1989 roku poproszono mnie, bym wystąpiła, i patrzyłam, jak robią to koledzy, pomyślałam sobie: Cóż ja mam do powiedzenia? W pierwszym odruchu chciałam odmówić, bo trzeba było powiedzieć to hasło: Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Myślałam o tym, co będzie ono znaczyć za chwilę, zmiany następowały szybko. Ale pierwszy zryw „Solidarności”, do której też należałam, był tak piękny. Patrzyłam na mojego ojca, który w końcu doczekał tej chwili, na tych wszystkich starszych ludzi, którym się wreszcie życie zmieniało na lepsze. Przecież pokolenie moich rodziców miało zmarnowane życie: w młodości wojna, potem ta potworna komuna. Pomyślałam sobie, że zrobię to dla mojego ojca. Tylko nie wiedziałam, co mam powiedzieć, nie czułam się na tyle mądra, by mówić do całego społeczeństwa przez dwie minuty. Przyszło mi do głowy, że bez

- 81 -

względu na to, czy ktoś wierzy w Pana Boga, zawsze chodzi o wszechogarniającą miłość. Odczytałam więc fragment Biblii. Zapisane są w niej słowa, które dają człowiekowi siłę. Powiedziałam wtedy tylko jedno zdanie: że jak mi było źle, to sobie to czytałam i dlatego teraz to przeczytam. I to poszło. Wyłgałam się w ten sposób. Gdybym miała powiedzieć coś od siebie, zaczęłabym się strasznie plątać.

 

Nauka pokory

B.M.: Wróćmy do młodzieńczych lat i osób, które wywarły wpływ na panią.

A.D.: Gdybym nie była aktorką, nie poznałabym wielu wspaniałych ludzi. Myślę przede wszystkim o tych starszych, którzy już nie żyją. O Władysławie Hańczy, z którym miałam szczęście się zetknąć w Nie ma mocnych. O Zosi Jaroszewskiej, która jest dla mnie ideałem człowieka i ideałem aktorki.

B.M.: Spotkała się z nią pani w Nocy listopadowej u Wajdy.

A.D.: Nasza przyjaźń zaczęła się od tego, że na Dzień Matki podarowałam jej drewnianą stolniczkę z napisem: Mojej kochanej mamusi Demeter – Kora i bukiet polnych kwiatów. Ona nigdy nie miała dzieci, a ja grałam w tej sztuce córkę. Była życzliwa, mimo że miała ciężkie życie, i duchem młodsza od wielu młodych koleżanek. Nauczyła mnie wielu rzeczy, co zaczynam doceniać teraz, po 25 latach pracy. Ukazała mi, jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą aktorstwo. Co się może stać z kobietą, która dużo gra za młodu i nagle przestaje być potrzebna, gdy się starzeje. Trzeba być wspaniałym człowiekiem, żeby to godnie przeżyć, nie zgorzknieć. Młodym aktorkom woda sodowa odbija, bo grają rolę za rolą. Mnie to ominęło dzięki Zosi Jaroszewskiej, bo mi to wszystko kiedyś powiedziała.

B.M.: Miała pani szczęście stykać się z osobami mądrymi i życzliwymi.

A.D.: Wielkie szczęście. Ale przede wszystkim dzięki Wieśkowi nic złego się ze mną nie stało. Wiesiek powiedział: Co ty, kurwa, będziesz gwiazdą? Masz być normalnym człowiekiem. Masz normalnie czuć, normalnie się zachowywać, myć gary. A to, że jesteś aktorką, to tylko dodatek. Dobrą aktorką będziesz wtedy, gdy będziesz wspaniałym człowiekiem. Dla mnie to był najgorszy okres, byłam młodziutka, wszyscy mnie komplementowali, dużo grałam, oczywiście słabe były te role. Wiesiek bardzo mnie krytykował, mówił: Nie umiesz nic. Uczył mnie pokory.

B.M.: Wracając do okresu „terminowania" w zespole pana Niwińskiego – jakie miała pani wtedy wyobrażenie o aktorstwie? Czy kojarzyło się ono pani ze szczególną misją? A może z mitem gwiazd filmowych?

A.D.: Prawdę mówiąc, nie miałam żadnego wyobrażenia. Trudno nawet powiedzieć, bym interesowała się teatrem. Nie chodziłam na wszystkie przedstawienia. Oczywiście, byłam kilka razy jako licealistka. Zawsze, gdy wychodziłam z teatru, kręciło mi się w głowie, to było dla mnie dziwne, niesamowite miejsce. Jakieś szamaństwo, dziwny nastrój, ciemność, kotary – coś tajemniczego. Wciągało mnie, ale się bałam. Aktorką nigdy w życiu nie chciałam być. Występy w naszym teatrzyku traktowałam jako zabawę. Gdybym miała ten zawód wykonywać codziennie, zwariowałabym ze strachu. Przerażało mnie nieustanne zdawanie egzaminu przed publicznością. Później, gdy pań Niwiński mówił: Masz zostać aktorką, nie wyobrażałam sobie, że można codziennie sprzedawać siebie, swój śmiech, swoje łzy. Wydawało mi się, że to ostatni zawód, jaki mogę wykonywać.

- 82 -

B.M.: A jednak dała się pani namówić.

A.D.: To niewątpliwie kwestia jego autorytetu.

B.M.: Jakie stanowisko zajęli rodzice?

A.D.: Jak zwykle powiedzieli: To jest twoje życie, rób, co uważasz. Pamiętam, że mój ojciec powiedział: Nic się nie martw, może się nie dostaniesz. Niedawno wyznał, że uważał ten zawód za komediancki, ale jego życiową dewizą jest: Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Podobnie było, kiedy Wiesiek się o mnie oświadczał. Mama zapytała: Kochasz go?, odpowiedziałam: Kocham. – No to w porządku. A ojciec powiedział: Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Zawsze tak było, oni nigdy nie ingerowali. Zaczęłam więc studiować, grać w teatrze, w filmach. Strasznie mnie to wciągnęło.

 

Antidotum na stresy

B.M.: Wkroczyła pani do zawodu jako bardzo młoda osoba. W teatrze grała pani ważne role u wybitnych reżyserów. W filmie przeciwnie. Grała pani dużo, ale były to role nie tyle niepotrzebne, ile mało istotne, na ogół „dekoracyjne”.

A.D.: Byłam młodziutka, wyglądałam jak dziecko i dostawałam takie role: w Janosiku, Anię w Nie ma mocnych i Kochaj albo rzuć. Tam nie trzeba było grać, trzeba było być młodym, prawdziwym, sympatycznym. U Chęcińskiego Kargul i Pawlak to były ukochane postaci publiczności. Wiedziałam, że Ania musi być przynajmniej sympatyczna, bo inaczej ludzie mi nie wybaczą. Nie sądzę jednak, żebym wykreowała postać. I tak było we wszystkich filmach, które zrobiłam w czasie studiów i zaraz potem. W teatrze powierzano mi już duże role, a w filmie cały czas tylko byłam obecna. Zaczęło mnie męczyć to traktowanie na planie jak pieska, który jest wesoły, merdnie ogonkiem, mrugnie oczkiem i to wystarczy. Chciałam grać pogłębione, psychologiczne role, ale wszyscy mówili: Aniu, nie. I oni mieli rację. Wtedy taka byłam potrzebna, bo tak wyglądałam – i podejrzewam – nie byłam najlepszą aktorką. Przykre było to, że nikt nie napisał, iż dobrze grałam, tylko że ładnie wyglądałam. Antidotum na te stresy był teatr. Spotkałam się wtedy ze Swinarskim – zagrałam w Dziadach, zaczęłam pracować nad Ofelią. Grałam u Wajdy, Jarockiego. I wiedziałam, że gram u nich nie dlatego, że ładnie wyglądam. Wkładałam w pracę wiele serca, co miało w przyszłości zaprocentować.

B.M.: Jednym słowem, z upływem lat pani aktorsko dojrzała, nie zniknęła po błyskotliwym starcie.

A.D.: Przede wszystkim pomógł mi teatr. Przez całe życie był dla mnie najważniejszy. Ale nieprawdą jest, że nie lubię filmu. Aktor, grając w filmie, zyskuje ogromną publiczność i popularność. Do tego trzeba mieć dystans, niemniej jest to potrzebne w naszym zawodzie. Daje spełnienie. Popularności nie można dać się uwieść, często przychodzi niezasłużenie, nie w tym momencie, co trzeba. Czasami zagra się coś bardzo ważnego i nie idzie za tym sukces. Zagrałam kilka ról, które sobie niesamowicie cenię, i one przeszły bez echa. Tak było np. z Mistrzem i Małgorzatą. Natomiast popularność przyniósł mi ZnachorBarbara Radziwiłłówna – filmy, w których nie wykazałam się niczym szczególnym. Później bardzo zmieniłam się fizycznie i przyszedł taki moment w moim życiu, że pojawiło się niebezpieczeństwo, czy w ogóle wrócę do zawodu. Wizerunek tamtej wiotkiej Ani utrwalił się w pamięci wszystkich: i reżyserów, i publiczności. Obawiałam

- 83 -

się, że się nie odnajdę. I nie wiem, jak to się stało, że znowu zaczęłam dużo grać i cały czas jestem potrzebna.

B.M.: Powiedziała pani kiedyś, że cezurą, po której zaczęty napływać ciekawe propozycje, było dla pani urodzenie Michała. Brzmi to dziwnie, bo na ogół przełomy w aktorskich karierach to wybitne role lub ważne nagrody...

A.D.: Nie wiem, jak by było, gdybym go nie urodziła. Mam już prawie czterdzieści dwa lata. Na pewno byłabym szczuplejsza, niż jestem, ale byłabym kimś innym. Jestem skonstruowana bardzo blisko natury i gdyby nie dziecko, to – podejrzewam – odczuwałabym jakieś niedowartościowanie, niespełnienie. To wielkie szczęście, że mam syna. Natomiast musiałam sobie poradzić ze zmianami we mnie i z bezpowrotną utratą części publiczności. Teraz na ulicy mówią: Ale się zestarzała. Ale za to zyskałam inną publiczność. Zainteresowali się też mną reżyserzy, którzy wcześniej mnie nie zauważali. U Kutza zagrałam, dopiero jak zrobiłam się gruba i wstrętna. A spotkać Kutza na swojej drodze to wielkie szczęście.

 

Normalność i lęki

B.M.: Mimo wielu tragedii życiowych – śmierci męża, poważnych kłopotów zdrowotnych – jest pani osobą wyjątkową, pełną spokoju i harmonii.

A.D.: Nie wiem, jaka bym była, gdyby życie potoczyło się inaczej. Różne przeżycia, nawet negatywne, pozwoliły mi – paradoksalnie – zauważyć dobre strony życia. Takie sytuacje bardzo człowieka zmieniają: zrobiłam się strasznie wymagająca, szczególnie dla bliskich. Na pewno zrobiłam się silna – a to wcale nie musi być dobre dla kobiety. Nauczyłam się, że muszę wszystko trzymać w swoich rękach, zawsze muszę sobie dać radę, niezależnie, czy będę miała nogi w gipsie, czy będę chora. Czasami marzę, by się rozluźnić, być beztroską, żeby ktoś się mną opiekował i na mnie pracował. Ale tak naprawdę wiem, że najbardziej mnie cieszy osiągnięcie czegoś, o co trzeba walczyć. Dlatego nigdy nie będę gwiazdą...

B.M.: No właśnie, w naszej rozmowie nieustannie przewija się dom, dziecko, gotowanie obiadów, szydełkowanie. Powstaje wizerunek antygwiazdy.

A.D.: W wywiadach wygląda na to, że kreuję się w pewien sposób.

B.M.: Tak, wygląda to na zamierzoną kreację.

A.D.: To nie jest tak. Po prostu nie wyobrażam sobie, że jeżdżę mercedesem po Krakowie i nie wsiadam do tramwaju. Brakowałoby mi tego. Jeżdżę tramwajami, autobusami, ludzie mi się przyglądają: gwiazda w autobusie, w tłoku. Wiem, że niektórzy moi koledzy nie byli już w tramwaju dziesięć lat – nie jest im to potrzebne. A mnie tak. Dotykam normalnego życia, bo jestem tak samo normalna jak inni. Mówię o tramwaju, ale chodzi przecież i o wszystko inne. Wcale tego nie udaję. Oczywiście, czasami szlag mnie trafia, gdy wdrapuję się z siatkami po schodach.

B.M.: Ludzie jednak przyzwyczajają się do wizerunku wykreowanego przede wszystkim przez film i telewizję.

A.D.: Ludzie mają o naszym zawodzie i o nas dziwne pojęcie. Występujemy przed kamerami, w światłach reflektorów i może stąd bierze się przekonanie, że musimy być inni, że aktorka to jakiś dziwoląg – nawet w dobrym tego słowa znaczeniu. Na przykład jadę w góry, mieszkam u górali. Przez pierwsze trzy dni gospodyni patrzy na mnie spode łba, ze strachem, ze zdziwieniem. Nie wiem, o co 

- 84 -

chodzi. Wreszcie mówię: Pani Stasiu, chodźmy na borówki, zrobimy sobie przetwory. Ona idzie ze mną, długo się nie odzywa i w końcu mówi: Jezus Maria, tak okropnie się pani bałam, a pani taka normalna. Przechodzimy na ty, siadamy na hali, rozmawiamy. Nie wiem, jak mam ludziom powiedzieć, że mamy takie same problemy. Przecież żyję normalnie. I powiem prawdę, walczę o to, żeby żyć normalnie.

B.M.: A tak zupełnie prywatnie, czego się pani lęka i o czym marzy?

A.D.: Lękam się, by pociąg się nie wykoleił, bo jutro wyjeżdżam. A marzenie? – żeby operacja Teresy Krzyżanowskiej się udała. To na dzisiaj. A na przyszłość? Jak każdy aktor lękam się, żeby nie nadszedł moment, kiedy będę niepotrzebna. I żeby mnie z teatru nie wyrzucili. To takie lęki zawodowe. A mój ludzki, podstawowy lęk, to żeby dziecko było zdrowe i nie było głupie, bo to jest drugi człowiek, którym mam obowiązek i szczęście się zajmować. Marzę zaś o tym, żeby Michał był mądry i dobry, i był kiedyś szczęśliwy – nie takim banalnym szczęściem, tylko robiąc w życiu to, czego pragnie. I żeby był moim przyjacielem. Natomiast marzenie, które mi towarzyszy od wielu, wielu lat – chyba od trzydziestu – to mieć duży ogród i blisko niego mieszkać, czyli mieć domek z ogródkiem. A jak już tak będzie, to marzę o tym, bym miała siłę wyprostować się, kiedy pochylę się nad grządką...

Rozmawiała Beata Maciejkiewicz

- 85 -

 

1. Chodzi o nieżyjącego już Wiesława Dymnego – przyp. red. 

FILMOGRAFIA:

Anna Dymna

1970 – Pięć i pół Bladego Józka (r. Henryk Kluba); 1971 – Diament radży (TV – r. Sylwester Chęciński), Szerokiej drogi, kochanie (r. Andrzej J. Piotrowski), Jak daleko stąd, jak blisko (r. Tadeusz Konwicki), 150 na godzinę (r. Wanda Jakubowska); 1973 – Die Schlissel (NRD), Aus dem Leben eines Tangenichts (TV – NRD); 1974 – Janosik (serial TV i film – r. Jerzy Passendorfer), Nie ma mocnych (r. Sylwester Chęciński), Droga (serial TV – r. Sylwester Chęciński), Najważniejszy dzień życia (serial TV – r. Andrzej Konic), 1976 – Trędowata (r. Jerzy Hoffman); 1977 – Okrągły tydzień (r. Tadeusz Kijański), Pasja (r. Stanisław Różewicz), Kochaj albo rzuć (r. Sylwester Chęciński), Kombinator (NRD); 1978 – Wesela nie będzie (r. Waldemar Podgórski), Do krwi ostatniej (r. Jerzy Hoffman); 1979 – Węgierska rapsodia (Węgry); 1980 – Yvonne (NRD); 1981 – Znachor (r. Jerzy Hoffman); 1982 – Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny (r. Janusz Majewski); 1983 – Przeznaczenie (r. Jacek Koprowicz), Wedle wyroków twoich (r. Jerzy Hoffman), Ostrze na ostrze (r. Tadeusz Junak); 1984 – Rycerze i rabusie (serial TV – r. Tadeusz Junak); 1988 – Mistrz i Małgorzata (serial TV – r. Maciej Wojtyszko); 1993 – Tylko strach (r. Barbara Sass-Zdort)

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego, prof...
  • Odwilż październikowa i jej wpływ na rozwój kinematografii w Polsce
kanał na YouTube

Wybrane artykuły