Artykuły
„Kino” 1983, nr 6, s. 13-16
Zelnik wyrósł z urody
Teresa Krzemień
Niewielu aktorom, tak szczodrze jak on obdarzonym przez naturę, to się udaje. Regułą jest, że wieczny amant nie przekracza pewnej bariery umiejętności i możliwości zawodowych. Śliczny przez całe życie, ślicznie się starzeje i wtedy raptem okazuje się, że był pusty.
Zelnik jest „śliczny” tak bardzo, że to, czego dokonał przez piętnaście lat uprawiania zawodu, trzeba mierzyć specjalną miarką: miał do pokonania „warunki zewnętrzne”, jakie rzadko zdarzają się nawet typowym amantom. Więcej: – do „przeskoczenia” miał także własny debiut jak z bajki: student I roku, osiemnastolatek, który gra główną rolę w dużym filmie i od razu staje się idolem. Na długo określił go stereotyp urodziwego księcia Ramzesa z Faraona. Cała Polska wzdychała: ach, jaki ładny. Można było dostać zawrotu głowy, uwierzyć także i w to, że jest równie wspaniałym aktorem, gotową gliną bożą w rękach doświadczonych mistrzów. Dziś o swojej roli w Faraonie powiada w wywiadach: przedszkole zawodowe. Ale dziś Zelnik jest aktorem, bez przymiotników i dopełnień.
– 13 –
Czy był wtedy próżny? W 1968 roku ukończył PWST i powędrował spróbować szczęścia na głębokich wodach: w Starym Teatrze w Krakowie. Dwa lata tam spędzone wspomina dzisiaj jako najbardziej owocne dla jego rozwoju, chociaż wtedy zapewne wydawały mu się jedynie uciążliwym terminowaniem. Zagrał u Jarockiego w Mniszkach Maneta głuchoniemą siostrę Inez, zagrał u Swinarskiego w Śnie nocy letniej Lizandra, kręcił filmy – te nieprzerwanie od czasów Faraona (właściwie – zaczął jeszcze wcześniej, bo epizodem w Smarkuli Leonarda Buczkowskiego, ale Ramzes przyćmił tamten epizod i utrwalił się w opinii potocznej jako „początek Zelnika”).
W 1970 roku wraca do Warszawy i angażuje się do Teatru Dramatycznego.
Wyobrażam sobie, jakie to było bolesne: popularność, staż krakowski i szara rzeczywistość, w której nie zmieścił się jako aktor. Grał mało, grał źle. Zaczynała się utrwalać opinia, że Zelnik – piękny Zelnik – to tylko ileś tam ciała i twarzy do fotografowania, nic więcej. Może tamte lata w tamtym Dramatycznym (1970-1975) były stracone dla aktora, a może – wręcz przeciwnie, bardzo niezbędne?
W każdym razie swoją porcję rozczarowań dostał; upadał z wysoka, więc musiało boleć. Chyba naprawdę nie za wiele wtedy umiał. Jako trzydziestolatek właściwie – Zelnik to rocznik 1945 – rozpoczął swoją świadomą walkę o odnalezienie miejsca w zawodzie. Szukał. Zrezygnował z etatowego noszenia halabardy w stołecznym teatrze, zaczął jeździć po Polsce, angażując się raz tu, raz tam, na konkretną rolę. Zapewne chciał gdzieś wrosnąć, ale rezultat był zgoła inny: stał się aktorem wędrownym. Chciał brać udział w eksperymencie puławskim. Z jego twórcą, Ryszardem Perytem, ćwiczył Złotą czaszkę Słowackiego. Zagrał w Gnieźnie w spektaklu Mindowe w reżyserii Forda – Hanaoki (potem nawet sfilmowano to dla tv, partnerowała mu sama Irena Eichlerówna), był Bankiem w Macbecie Ionesco u Macieja Englerta w Szczecinie. W roku 1977 święcił triumfy jako Niechludow w łódzkim Zmartwychwstaniu Tołstoja, przygotowanym przez Lidię Zamków w Teatrze Powszechnym. Uczył się teatru. Cierpliwie. Z porażkami i sukcesami. Uczył się pokory, gotowości, cierpliwości, uczył się „wędrownego komedianctwa”, niepewności losów zawodowych.
Przez cały czas brano go do filmu. Dla urody, dla dekoracyjnego wypełnienia czy dla jego talentów – niewątpliwych, bo zaczynały ujawniać się z każdym filmem i rolą – któż to dziś wie dokładnie? Dzisiaj ma na koncie około 40 filmów. Poważne role i te bardziej „fotograficzne”, amancko-wypełniaczowe. Grał u Wajdy i Zanussiego, Borowczyka, Kawalerowicza i Kondratiuka, Orzechowskiego i Królikiewicza. W fabule kinowej, w fabule telewizyjnej i w serialach. Dla wielu widzów jest przede wszystkim doktorem Murkiem i Zygmuntem Augustem. Dla niektórych – „Kapucynem” ze Skorpiona, Łucznika i Panny, Judaszem z Piłata i innych, Łukaszem Niepołomskim z Dziejów grzechu, Edwardem z Jej powrotu. Gama jest już dostatecznie bogata: można wybierać. Papierowy i urodziwy Łukasz czy pozornie szary, ale już bardzo finezyjnie sportretowany Edward.
Był w Ziemi obiecanej, Smudze cienia, był w Tańczącym jastrzębiu, był często – i efektownie – w telewizji. Coraz bardziej aktor, coraz mniej piękny chłopiec. Kiedy to się właściwie przełamało? Od 1980 roku Zelnik jest w zespole warszawskiego Teatru Powszechnego. Wszystkie role, jakie tutaj zaprezentował, to już świadome, zbudowane z rozmysłem propozycje intelek-
– 14 –
tualne. Od Razumowa z Conrada (W oczach Zachodu – reżyseria Zygmunta Hübnera) po charakterystyczną postać łajdaka ze sztuki Bena Jonsona Volpone. Gdzieś wyczytałam, że – nagabywany przez dziennikarza – bodajże w roku 1979 już wyznał, iż „przestał się bać śmieszności, pokonał próżność”.
No więc to widać. Trzydziestoośmioletni dziś aktor jest jednym z bardziej obiecujących w swojej generacji. Nie, że wciąż jeszcze „zapowiada się” na odległe kiedyś. Nie – on już jest zrealizowaną zapowiedzią w nieustannym rozwoju. I ten rozwój obiecuje najwięcej, być może – same niespodzianki. Zelnik jako Zygmunt August – tyleż w serialu, co i w pełnometrażowym filmie Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny – to człowiek naznaczony losem. Absolutnie świadomy wszystkich „niemożności” króla bezsilnego wobec układów, sceptyczny, gorzki w gruncie rzeczy, ale idealnie wtopiony w kostium eleganckiej rezerwy. Bardzo to subtelna rola, bardzo cienkimi środkami zarysowana, bardzo dojrzała. Łatwo zauważyć – piękny Zygmunt August umie już swoją urodę przetworzyć na jakąś kategorię samowiedzy, goryczy, autoironii. Nie potrafił tego absolutnie Łukasz z Dziejów grzechu, był samą płaską ładnością, samym stereotypem.
W tej chwili w Teatrze na Woli idzie spektakl według Wojny i pokoju, w którym Jerzy Zelnik gra księcia Andrzeja Bołkońskiego. Nie cenię zbyt wysoko tego przedstawienia (co nie należy do tematu). Nie satysfakcjonuje mnie także tamten Zelnikowy książę Andrzej na tyle, na ile inne jego współczesne tej kreacje, ale jest i w niej coś, co wyróżnia obecny etap rozwoju osobowości aktora: spokój. Skoncentrowane skupienie, raczej asceza środków niż ich nadmiar, raczej mniej niż więcej wszystkiego. Gestu, uśmiechów, mimiki, modulowania głosu, jakiejkolwiek ekspresji. Ten zwrot w stronę powściągliwej zwyczajności profituje Zelnikowi, wyostrza jego ładność, sugeruje widzowi bohatera bardziej „uczłowieczonego”, doświadczonego jak on sam.
Dopiero brak wyrazistości u wyrazistego ex natura Zelnika zapowiada tajemnice, niepokoje i niejednoznaczności, którymi stoi każda sztuka aktorska. Byle te tajemnice i niepokoje były tylko naznaczone prawdopodobieństwem reakcji w określonych sytuacjach. Reakcje fałszywe Zelnikowi trafiają się ostatnio niezmiernie rzadko, by nie powiedzieć: już się nie trafiają. Jego bohaterowie to ludzie pełnokrwiści, a więc dobrze wyćwiczeni w najważniejszym treningu człowieczeństwa: znoszeniu cierpienia.
Hrabia Henryk z telewizyjnej Nie-Boskiej komedii w interpretacji Jerzego Zelnika to cierpienie zamknięte w pozę autoironicznego „wytrwania do końca”. Ten Hrabia Henryk wszystko wiedział, rozumiał, przewidywał, niczemu się nie dziwił, ale całą tę wiedzę użytkował na wypełnienie gestu. Rola pełna goryczy iście piołunowej: skoro sceptyk musi umierać jak wyznawca.
I znowu: uroda hrabiego Henryka była tu bez znaczenia, raczej pogłębiała tragizm sytuacji. Była atrybutem – aż i zaledwie, a jakie to trudne zasugerować równocześnie „aż” i „zaledwie”. Ta jedna rola wyprowadziłaby Zelnika z tłumu pospolitych amantów, gdyby nawet nie towarzyszyło jej nic więcej. Ale towarzyszy; chytrus z Volponego to arcydzieło charakterystyczności osadzonej w określonej konwencji. Sprawdzian sprawności czysto warsztatowej, ba, próg, na jakim można łatwo się potknąć, nawet będąc doświadczonym mistrzem tego emploi. Doktor Murek – Zelnik gładko wziął tę przeszkodę, choć nie
– 15 –
posypały się za to żadne komplementy ze strony krytyki.
Ale właśnie: Murek. Stały gość przez wiele niedziel, już po raz drugi przecież. Serial jak serial. Lepszy niż Jan Serce, sprawny, ale angażuje naprawdę widza – śmiem twierdzić – tylko Zelnik. Te tam przeobrażenia bohatera wedle recepty Dołęgi Mostowicza i reżysera to, owszem, rzecz do oglądania. Co jednak przykuwa w Murku: znowu (jak często u postaci Zelnika z ostatnich lat) rys tragiczności głęboko skryty pod maską konwencjonalnej uprzejmości. Żarliwy urzędnik Murek z pierwszego odcinka mniej przekonuje widza niż jego późniejsze wcielenie. Nie żeby tamten wróżbita był zaraz atrakcyjniejszy, bo demoniczny i tak dalej – na szczęście nie jest – wolimy Murka późniejszego, bo śmielej ujawnia się jego dystans do własnego losu. To także cecha Zelnika: dystans. Nie ten, z którym „się gra”, podkreślający pewną umowność wykonywanych zadań. Ten wewnętrzny, osiągnięty ćwiczeniami i wolą, z którego aktor (może, po prostu, Zelnik – człowiek prywatny?) buduje swoje konstrukcje interpretacyjne. Mało tu intuicji, więcej skupienia. Ale właśnie skupienia, nie „kalkulacji”. Zelnik proponuje widzowi zabawę w zinterpretowanie siebie, każda jego rola to pokusa dla widza: on znalazł w sobie sporo niewesołego i sprzedaje nam tę wiedzę o sobie w formie najelegantszej, na jaką go stać: – A ja? Jaki jestem, czy wiem to, czy potrafię zobiektywizować? Powtórzę jednak: ta skupiona autoironiczna samoocena to może nie jedyny klucz do ról Zelnika? Czas pokaże, czy będą tu jeszcze niespodzianki – i w którą stronę.
W każdym razie: Ramzes XIII wyrósł z młodzieńczej „świeżości” warsztatu, a także z powijaków urody – jak chce Walerian Borowczyk – „najpiękniejszego polskiego aktora współczesnego”.
Od dawna już trzeba to było napisać: pojawił się świetny aktor, który potrafił mądrze ulokować swoje aspiracje. Pozostaje życzyć mu: tak trzymać!
JERZY ZELNIK, ur. w 1945 r. Absolwent Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Po raz pierwszy wystąpił na ekranie w 1963 r.: epizod w Smarkuli L. Buczkowskiego. W 1966 r., będąc studentem I roku WST, zagrał tytułową rolę Ramzesa XIII w Faraonie
J. Kawalerowicza. Wystąpił w ok. 40 filmach, m.in. Wajdy, Zanussiego, Królikiewicza, Borowczyka, Majewskiego, Lesiewicza, Kondratiuka; były to m.in.: 1968 – Przekładaniec (tv); 1970 – Pogoń za Adamem (Adam w filmie); 1971 – Krajobraz po bitwie („First Leutenant”, komendant amerykański); 1972 – Skorpion, Panna i Łucznik („Kapucyn”), Droga w świetle księżyca (tv, Henryk), Piłat i inni (kopr. z RFN, Judasz); 1973 – Hipoteza (tv, profesor N); 1975 – Dzieje grzechu (Łukasz Niepołomski), Znikąd donikąd (Stefan), Ziemia obiecana (Stein), Jej powrót (Edward); 1976 – Smuga cienia (sekretarz kapitana); 1977 – Tańczący jastrząb (Zatorski); 1978/79 – Doktor Murek (serial tv, rola tytułowa); 1980 – Kobieta i kobieta (architekt), Królowa Bona (serial tv, król Zygmunt August); 1982 – Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny (Zygmunt August).
– 16 –
Teresa Krzemień
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO PRZEDWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego na...
Wybrane artykuły
-
Powroty Wajdy. "Popiół i diament" w filmach reżysera po 1989 roku
Krzysztof Kornacki
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 1/2016