Artykuły

„Kino” 1986, nr 2, s. 16

Zza kadru: minimum kontestacyjne

Stankusz

W sprawozdaniu z Mannheim (Czym będziemy oddychać?, „Życie Literackie” nr 47/85) Leon Bukowiecki powiada, co następuje: „Nieco zamieszania przysporzył Nadzór. Krążyły plotki, że rzekomo «nasza strona» nie życzyła sobie filmu w konkursie, aby przypadkiem nie dostał nagrody”. No, ale na szczęście – wyjaśnia – specjalne jury przeniosło film z sekcji informacyjnej do konkursu.

Po lekturze tego rewelacyjnego doniesienia żal trochę, iż druk jest tak ułomnym środkiem przekazu. Gdyby bowiem sprawozdanie Bukowieckiego umieścić, dajmy na to, w telewizji, prosiłaby się po nim aria don Basilia na niski głos męski (Cyrulik sewilski, I akt) o plotce, która „gdy tak pośród ludzi gruchnie, każda głowa nagle puchnie”. A prosiłaby się i dlatego, ponieważ wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ów krytyk był dotąd jedynym człowiekiem, któremu znana była wersja wydarzeń, jaką opisuje. No, ale tekst bez podobnego „namioku” z natury rzeczy jest mniej atrakcyjny, zaś rzeczony Nadzór to film, zdaje się, pechowy, ponieważ dziwnie łatwo przylegają do niego rozmaite pomówienia.

Tymczasem fakty wyglądały mniej więcej tak: o skierowaniu filmu do sekcji informacyjnej suwerennie zadecydowali organizatorzy imprezy. Była to decyzja tym bardziej zaskakująca, że po konkursowym ekranie snuły się właśnie jeden po drugim utwory poniżej progu dobrowolnej oglądalności. Na ich tle nasz film jawił się jako dzieło wybitne. Że zaś na rzeczonej imprezie nikogo z polskich oficjeli nie było, „naszą stronę” osobiście reprezentował sam reżyser, który przecież nagrody sobie życzył, co jest odruchem normalnym. Otóż Wiesław Saniewski, uznawszy pomysł dyrekcji festiwalu za dyskryminację, zażądał nawet wycofania tytułu z wszelkich pokazów, wniosek ten jednak został odrzucony.

Dopiero wtedy wkroczyło do akcji miejscowe „Nachlese Jury”, czyli – mówiąc po polsku – jury d’appel. Ma ono prawo jeden z filmów sekcji informacyjnej awansować do konkursu i zaszczyciło właśnie swoim wyborem inkryminowane dzieło polskiego reżysera. Ale jury oficjalne konsekwentnie zignorowało Nadzór przy podziale nagród regulaminowych.

Dopiero trzecie jury – FIPRESCI – doceniło jego walory.

Obecni w Mannheim krytycy polscy (poza Leonem Bukowieckim, który miał inne zajęcia) usiłowali dociec, czemu to organizatorzy odnieśli się do filmu Saniewskiego w sposób nieżyczliwy,
a przeprowadzone sondaże ujawniły rzecz, o której nie śniło się najtęższym naszym filozofom. Otóż miejscowi dopatrzyli się w tym utworze... wyrafinowanej manipulacji propagandowej ze strony reżimu, któremu Saniewski rzekomo się wysługuje. (Wolno przypuszczać, że z podobnych powodów film nie wzbudził zainteresowania wśród selekcjonerów innych festiwali, którym „nasza strona” go rekomendowała).

Cóż bowiem w filmie oglądamy? Ano kryminał, ale jakby dosyć ulgowy. Co więcej, z biegu akcji fabularnej wynika, że w Polsce od lat następuje proces liberalizacji prawa karnego, np. zniesiono karę dożywotniego więzienia, stosowane są urlopy, przedterminowe zwolnienia, amnestie. System penitencjarny usiłuje działać na korzyść więźniów, chociaż nie zawsze umiejętnie, a nie jest li tylko narzędziem stosowania odwetu wobec przestępcy. Osoby pozbawione wolności nie kwestionują swej winy, a służbę więzienną pokazuje się w sposób ludzki, dostrzegając jej problemy, wątpliwości, różnice poglądów na różne kwestie etc.

Stąd już wniosek oczywisty: rząd zamierzał udowodnić światu łagodność karnych represji w Polsce,
a Saniewski stał się takiego zlecenia posłusznym realizatorem.

Bzdura? No bzdura, ale autentyczna. To, co dla nas jest piramidalnym nonsensem, tam uzyskało logiczną motywacje przyczynowo-skutkową. Bowiem jak to na Zachodzie powszechnie wiadomo, Polska to gigantyczny obóz koncentracyjny, a władza bezceremonialnie tłumi wszelkie odruchy samodzielnego myślenia, zwłaszcza w sztuce, a w takich oto warunkach, nie wiedzieć czemu, powstaje właśnie film o więziennictwie. Musi to mieć jakieś ukryte znaczenie zobowiązujące jako minimum do nieufności. Bo też chaos w rozumieniu spraw polskich jest niekiedy przerażający.

Tak wyglądał akt pierwszy groteski. W akcie drugim na scenę wkroczyła, czy też lepiej – wtargnęła, pani Anita Malik, dziennikarka z Indii, w ostatniej chwili dokooptowana do jury FIPRESCI. Tu już bez trudu przejęła inicjatywę z rąk nominalnego przewodniczącego, dr. Marka Hendrykowskiego,
i postanowiła przyjść filmowi z odsieczą. To ona właśnie ogłosiła uzasadnienie werdyktu.

Wedle przekładu, jaki z niemieckiego dokonał Zygmunt Kałużyński (Spowiedź schizofrenika, Polityka"
nr 45/85), brzmi ono tak: „Film podejmuje odważnie istotny dla Polski, i ciągle aktualny, temat, chociaż ze względu na obecną sytuację w kraju zmuszony jest traktować go w sposób skryty: oskarżenie systemu społecznego, który pod pretekstem (Anspruch) socjalizmu uprawia bezprawny ucisk, przedstawiony tutaj w sposób wnikliwy”.

Konkurencyjne tłumaczenie dokonane przez SFP dosyć wyraźnie się jednak od cytowanego tekstu różni: „...zmuszony jest do powściągliwości w krytyce systemu, który ze względu na socjalistyczne zasady nie powinien ukrywać wnikliwie tu przedstawionych mechanizmów nacisku”.

Niżej podpisany nie podejmuje się pełnić roli arbitra w tym sporze, zakładając wygodnie, że prawda jest gdzieś pośrodku, w całym zaś incydencie lingwistycznym widząc dowód, jak trudno nadal jest nam dogadać się z Niemcami.

Marek Hendrykowski, znakomity teoretyk, nie okazał się, niestety, równie utalentowanym dyplomatą. Tekstu, o jakim mowa, nie znał, na ogłoszeniu wyników festiwalu obecny nie był, o tym, co zakomunikowano także i w jego imieniu, dowiedział się dopiero w drodze powrotnej do Warszawy.
I on, i inni członkowie jury FIPRESCI stanowczo twierdzili, że po pierwsze, o podobnej interpretacji filmu podczas ich obrad w ogóle nie było mowy, po drugie – nikt z nimi treści tego uzasadnienia nie uzgadniał. Po prostu nadużyto zaufania osób ów werdykt firmujących. (Sekcja piśmiennictwa filmowego SFP złożyła w tej kwestii oficjalny protest).

Przyznajmy jednak uczciwie: istotę paradoksu polskiego nam samym zrozumieć niełatwo, a cóż wymagać od cudzoziemców. Weźmy choćby relację pomiędzy twórcą a mecenasem. Otóż statystyczny polski reżyser filmowy tylko po części akceptuje socjalizm (mam na myśli postawę manifestowaną publicznie). Kiedy na przykład ów system stwarza mu warunki do pracy twórczej, zapewnia pieniądze
i sprzęt, to jest w porządku, to się artyście należy. Ale już w powstałym dzięki temu utworze filmowym trzeba się od tej politycznej rzeczywistości zdystansować, jak tylko to jest możliwe. Najlepiej zaś sprzyja temu celowi kino aluzyjne. Poetyka aluzyjności służyć ma właśnie sugerowaniu widowni, że tak w ogóle to artysta jest przeciw, ale ze względów powszechnie zrozumiałych „zmuszony jest do powściągliwości w krytyce systemu”, nie ma więc obowiązku określać dokładnie, czemu to się sprzeciwia, a za czym opowiada.

Do podobnego lawirowania zachęcają twórcę okoliczności. Nasza krytyka na przykład nie uzna dzieła za film artystyczny, jeśli się w nim nie dopatrzy pewnego minimum kontestacyjnego (exemplum – relacja po Gdańsku). A i sam mecenas z pewnym nawet upodobaniem akceptuje podobne reguły gry. Odnieść nawet można wrażenie, iż nieobecność podobnego nurtu wywołałaby niepokój u niektórych decydentów. Jest w tym coś chyba z przyzwyczajeń Młodej Polski, kiedy ówczesna publiczność chętnie godziła się na to, ażeby ją obrażać, byle w sposób umiarkowany.

Toteż Wiesław Saniewski, człowiek inteligentny, starał się, jak mógł. I rok 1968 przypomniał,
i politycznej więźniarce kazał wygłaszać tyrady na temat wolności, i resocjalizacje ośmieszy (czym naraził się naszej służbie więziennej). Cały ów trud w eksporcie okazywał się dotąd daremny. Dopiero przytomność umysłu pani Anity Malik, która zaraz dostrzegła, że w Nadzorze nie tylko o dramat Klary chodzi, pozwala nieco wyjaśnić sytuację.

Stankusz

– 16 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • POLSKIE KINO POWOJENNE, dr Rafał Marszałek
  • Rozwój kina na ziemiach polskich w latach 1907-1914
kanał na YouTube

Wybrane artykuły