Artykuły
„Kino” 1984, nr 8, s. 6-9, 22-24
Gra autora z widzem w polskim filmie socrealistycznym
Lubelski Tadeusz
Tytuł artykułu zawiera dwie sugestie, od których wyjaśnienia rozpocznę. Pierwsza jest oczywista: przedmiotem niniejszego tekstu jest grupa polskich filmów fabularnych, zrealizowanych między 1950 a 1955 rokiem, w okresie pełnego podporządkowania rodzimej kinematografii dyrektywom estetycznym realizmu socjalistycznego. Druga sugestia ma naturę bardziej ogólną i ona jednak, coraz mniej zakorzeniona w świadomości uczestnika współczesnej kultury, nie powinna dziwić. Wypływa z założenia, że każdy utwór filmowy jest terenem takiej szczególnej komunikacji, albo raczej: takiego szczególnego współdziałania nadawcy-autora i odbiorcy-widza, który da się opisać w kategoriach gry.
W tym miejscu przytoczę definicję gry, zaproponowaną przez Jerzego Jarzębskiego dla potrzeb badań literaturoznawczych:
„Gra jest schematem takiej szczególnej interakcji, w której partnerzy realizują wytyczne pewnego systemu, podejmując rozliczne czynności w sztuce w niewyodrębnionym środowisku, realizując założone w systemie cele. Reguły systemu tworzą swoisty „język” umożliwiający partnerom wzajemne zrozumienie i prawidłowe działanie. Rola wypowiedzi w owym języku nie polega jednak przede wszystkim na komunikowaniu jakichś treści, ale na prowokowaniu określonych reakcji partnera w grze, na organizacji współdziałania przynoszącego rozrywkę, kształceniu praktycznych sprawności, a wreszcie zrozumieniu reguł rządzących wszystkimi zjawiskami, które dają się opisać w systemie uprawianej gry” 1.
Tekst wygłoszony na sesji organizowanej przez Instytut Filologii Polskiej UJ pod hasłem „Kultura artystyczna w Polsce w latach 1950-1955” w listopadzie 1983 roku. Skróty pochodzą od redakcji.
Komunikacja filmowa – to taki rodz. gry, w której autor, żeby zrealizować założone przez siebie cele: przykuć widza do fotela na przeciąg dwóch godzin, rozbawienie go albo przestraszenie, zaproszenie do refleksji czy nakłonienie do przyjęcia i uwewnętrznienia wyznawanych przez siebie poglądów, inscenizuje spektakl, kreuje pewien świat, wymyślony, zwykle jednak przypominający świat rzeczywisty. Każdy element tego świata: każde zdarzenie, wygląd przedmiotu czy zachowanie postaci – opisać można w kategoriach świadomego działania autora, obliczonego na pewną reakcję widza. Bywają filmy – przykładem może tu służyć jakkolwiek klasyczny western, powiedzmy z lat trzydziestych – w przypadku których stopień przewidywalności owych reakcji widza jest znaczny. Nadawca czerpie wtedy satysfakcje z dokładnego zaspokojenia oczekiwań odbiorcy; odbiorca – z pełnego odnalezienia się w znanym sobie świecie reguł gatunku. Bywają też filmy – za przykład mogą posłużyć pewne utwory Buñuela albo Felliniego – w których reguły współdziałania są nieprzewidywalne, autor chce je proponować wciąż od nowa, a widz czerpie satysfakcję z owej nieprzewidywalności. Iluzyjna natura kina albo innymi słowy: wyjątkowo wysoki stopień ikoniczności jego tworzyw wymusza jednak na partnerach ów gry pewien warunek, którego przestrzeganie bywa drugorzędne, jest jednak na ogół konieczne w przypadku
– 6 –
tzw. filmów współczesnych, tzn. takich, których akcja rozgrywa się w świecie rozpoznawanym przez odbiorcę jako znanym sobie. Warunkiem tym jest względne prawdopodobieństwo przedstawionych zdarzeń.
Warto jeszcze dodać, że ową – przypominającą grę – komunikację między nadawcą a odbiorcą, zapośredniczoną przez utwór filmowy, opisać można na kilku poziomach. Najłatwiej rozróżnić dwa. Pierwszy – to poziom wewnątrztekstowy, kiedy kategorie nadawcy i odbiorcy wpisane są w tekst; drugi – to poziom zewnątrztekstowy, uwzględniający kontekst kulturalny i polityczny okresu powstania dzieła. Autor traktowany bywa wówczas jako reprezentant producenta, szef ekipy twórczej albo utożsamiany jest z konkretnym artystą, znanym z imienia i nazwiska, by zaś opisać dostępne sobie reakcje odbiorcy – badacz czy krytyk wykorzystuje wiadomości o konwencjach odbiorczych oraz o sytuacji politycznej i kulturalnej wyobrażonego idealnego widza, dla którego utwór był przeznaczony, bierze też pod uwagę istniejące świadectwa rzeczywistego empirycznego odbioru.
Dla potrzeb tego artykułu obejrzałem na świeżo 10 polskich pełnometrażowych filmów fabularnych spośród 31, których premiera odbyła się między 1950 a 1955 rokiem. Wybierając tytuły kierowałem się kilkoma kryteriami. Po pierwsze, chodziło mi o filmy współczesne, tj. zawierające taką wizję świata, co do której można domniemywać, że będzie proponowana przez nadawcę i rozpoznawana przez odbiorcę jako autentyczny obraz aktualnej, znanej z autopsji rzeczywistości. Po drugie, chodziło mi o utwory względnie znane, omawiane, głośne, ale nie szczególnie wybitne, tzn. nieobarczone szlachetnym piętnem wyjątkowej indywidualności twórczej autora. To tłumaczy brak na liście „Piątki z ulicy Barskiej” Forda, wysoko w 1954 r. ocenionej przez krytykę i publiczność, a także „Pokolenia” Wajdy, które od lat traktowane jest przez historyków jako najwybitniejszy film omawianego okresu. Za to starałem się wybierać filmy różnogatunkowe; w III tomie zbiorowej „Historii filmu polskiego” owych 10 tytułów omówionych, jest aż w pięciu różnych rozdziałach, jako realizujące reguły pięciu gatunków 2.
Są tu zatem 4 filmy „produkcyjne”: „Dwie brygady” w reżyserii grupy studentów PWSF pod kierunkiem Eugeniusza Cękalskiego, scenariusz na motywach sztuki Vaška Kani „Brygada szlifierza Karhana”: Eugeniusz Cękalski, Krystyna Swinarska i Edward Szuster (1950) 3, „Pierwsze dni” reż. Jana Rybkowskiego, scen. wg własnej powieści „Na przykład Plewa” – Bogdan Hamera (1952), „Niedaleko Warszawy” reż. Marii Kaniewskiej wg scenariusza Adama Ważyka (1954) i „Autobus odjeżdża o 6.20” Jana Rybkowskiego, scen. Wilhelmina Skulska i J. Rybkowski (1954); 2 filmy określane jako sensacyjne: „Pościg” reż. Stanisława Urbanowicza wg scena-
– 7 –
riusza Jana Rojewskiego (1954) i „Kariera” reż. Jana Koechera, scen. Tadeusz Konwicki i Kazimierz Sumerski (1955); 2 filmy „wiejskie”: „Gromada” w reżyserii i wg scenariusza Jerzego Kawalerowicza i Kazimierza Sumerskiego (1952) i „Trudna miłość” w reż. Stanisława Różewicza wg scenariusza Romana Bratnego i St. Różewicza (1954), jeden film „młodzieżowy”: „Załoga” w reż. Jana Fethke wg scen. Jana Rojewskiego (1952), wreszcie komedia: „Przygoda na Mariensztacie” reż. Leonarda Buczkowskiego wg scen. Ludwika Starskiego (1954).
Można jeszcze dodać, że niejaka różnorodność tego zestawu gwarantowana jest przez listę realizatorów. Z jednej strony figuruje tu Jan Fethke, doświadczony rzemieślnik kina, spolszczony Niemiec, który sprowadzony został do Polski jeszcze na początku lat trzydziestych jako wybitny specjalista w zakresie opracowywania tzw. drehbuchu – idealnie precyzyjnego scenopisu, z drugiej strony jest debiutujący Jerzy Kawalerowicz, który za niespełna 10 lat znajdzie się w światowej czołówce twórców kina artystycznego.
I otóż pierwsze wrażenie, wywołane podczas dzisiejszego odbioru tych – tak różnych z pozoru – filmów, jest wrażeniem niezwykłego podobieństwa; wszystkie są niemal takie same. Kiedy zaś próbować poddać je analizie – okaże sie prędko, że w każdym z nich zawarta jest podobna wizja świata, że powtarza się podobny schemat fabularny, podobne stanowisko autora, że podobny wreszcie przebieg ma gra między nim a odbiorcą. Zacznijmy od opisu wewnątrztekstowego poziomu owej gry.
W centrum każdego z tych 10 utworów mieści się pewien konflikt, na tyle istotny, by można było rzec, iż każdy element świata przedstawionego znaczy – ze względu na swoje usytuowanie względem tego konfliktu. Jest to konflikt między siłami dobra i siłami zła, przy czym kryterium etyczne podziału na strony tego konfliktu pokrywa się z drugim, istotniejszym: oczywiście politycznym. Po stronie sił dobra autor dodaje zwykle takie pojęcia, jak: postęp, „nowe”, socjalizm, jasna przyszłość kraju; po stronie zła: wstecznictwo, „stare”, zachodni imperializm, widmo zagłady. Nie tylko rozkład racji, ale i rozkład sił jest tak jednoznaczny, że zwycięstwo sił dobra jest niemal w każdym przypadku z góry przesądzone. Tak naprawdę cały konflikt jest zatem pozorny. Jest tak, jak gdyby nadawca czerpał satysfakcję z mnożenia dowodów jednoznaczności czy pozorności tego konfliktu i jakby w dodatku mniemał, że upodobania takie ma również jego odbiorca.
Żeby jednak ów jednoznaczny konflikt uczynić złożonym i zarazem bardziej wiarygodnym – autor w każdym wypadku komplikuje podział postaci. W rezultacie są cztery grupy bohaterów: na jednym biegunie – przedstawiciele zła absolutnego, wrogowie, na drugim – nosiciele dobra, gwaranci trwałości świata: sekretarze partii i funkcjonariusze UB. Po środku zaś: z jednej strony główni bohaterowie, od początku skłonni do znalezienia się po stronie dobra, na skutek pewnych okoliczności jednak – zwykle są po prostu niedoświadczeni – nie od razu mogący udowodnić tę dyspozycję i czyniący to dopiero w toku akcji filmu, z drugiej strony ludzie wahający się, przechodzący stopniowo z pobliża bieguna zła w pobliże bieguna dobra. W ten sposób stawka konfliktu staje się podwójna, jak gdyby publiczna i osobista: po pierwsze, idzie o rozwiązanie samego przedmiotu konfliktu, o rozprawę z wrogiem, zatem o uchronienie przed niebezpieczeństwem społeczności, którą jest – zależnie od powagi sprawy – cały kraj, gromada wiejska, zespół zakładu pracy; po drugie, o wygranie dla sił dobra tych wszystkich postaci, które się dotąd po stronie tych sił nie znalazły.
Zakres zagrożenia społeczności zależy od rozmiaru uruchomionych sił zła i decyduje o ostrości konfliktu. Zakres ten jest w omawianych filmach różny, stopniowalny. W czterech filmach zasugerowane jest międzynarodowe tło konfliktu, centrum sił zła sytuuje się w państwach imperialistycznych. Filmy „Niedaleko Warszawy” i „Kariera” rozpoczynają się od podobnych scen, toczących się za granicą, w pierwszym wypadku w Niemczech Zachodnich, w drugim – prawdopodobnie w Anglii. W scenie otwierającej „Niedaleko Warszawy” kilku starszych, dobrze ubranych panów, z których jeden tytułowany jest pułkownikiem, a inny jest przedwojennym właścicielem huty w Bielawie – zleca agentowi, granemu przez Ludwika Benoit, unieruchomienie na dłuższy czas produkcji tej huty. W pierwszej scenie „Kariery” oficer grany przez Jana Świderskiego otrzymuje zadanie zorganizowania w kraju siatki szpiegowskiej. W obu wypadkach zło jest więc na samym wstępie rozpoznane i nazwane. W „Pierwszych dniach” zadaniem bandy dywersantów (jej szefa gra także Świderski) jest znów unierucho-
– 8 –
mienie produkcji huty (tym razem w Ostrowcu); w „Pościgu” niby skromniej: wrogowie zajmują się truciem koni we wzorowej stadninie ogierów w Koszalińskiem. W obu ostatnich wypadkach również pojawiają się sugestie powiązań z jednym z zachodnich mocarstw.
W trzech utworach konflikt nie ma wprawdzie tła międzynarodowego, ale wrogowie również uciekają się do przestępstw. W „filmach wiejskich”: „Gromadzie” i „Trudnej miłości” konflikt ma podłoże klasowe – wrogowie to kułacy. W „Gromadzie” grupa kułaków robi wszystko, by nie dopuścić do uruchomienia spółdzielczego młyna, w „Trudnej miłości” – do stworzenia spółdzielni produkcyjnej (pierwszy prezes spółdzielni zostaje nawet zamordowany). W filmie „Autobus odjeżdża 6.20” pozycja klasowa przestępców jest mniej wyraźna (Edward Dziewoński gra małomiasteczkowego kombinatora, Barbara Drapińska – urzędniczkę), a i zakres ich wrogiej działalności – mniej groźny. Istotne jest raczej to, że łatwo i szybko dorabiając się stają się atrakcyjni dla męża bohaterki, granego przez Jerzego Duszyńskiego, przeciągając go na stronę „starego porządku wartości” i mnożąc komplikacje w życiu osobistym protagonistki.
Wreszcie w trzech filmach centralny konflikt ma już przebieg łagodny. Siły zła są niegroźne, wynikają raczej z tradycjonalizmu, starych przyzwyczajeń swoich nosicieli. W „Załodze” jest nim dystyngowany wykładowca Szkoły Morskiej, który przedkłada własny sentymentalny interes nad wyobraźnie o społecznych powinnościach. Przed egzaminem udostępnia swojemu leniwemu pupilowi rozwiązania zadań z nawigacji, w wyniku czego potem, w trakcie rejsu, niedouczony prymus o mało nie doprowadza do katastrofy szkolnego statku. O ile przypadek owego profesora wydaje się nieuleczalny – o tyle w dwóch pozostałych razach wyznawcy przebrzmiałych wartości przechodzą korzystną przemianę. W „Dwu brygadach” obaj tradycjonaliści: aktor Borowicz i robotnik Walczak dają się przekonać do nowych metod pracy, a w „Przygodzie na Mariensztacie” majster Ciepielewski, uniemożliwiający początkowo samorealizację głównej bohaterce, marzącej o tym, by kłaść cegły w towarzystwie pięknego przodownika-rekordzisty, też ulega presji faktów i przechodzi do obozu postępu.
Dodać warto, że skala ostrości konfliktu centralnego nie zależy w zasadzie od chronologii dzieł: łagodne „Dwie brygady” i ostre „Pierwsze dni” zrealizowane zostały na początku sześciolecia, dobroduszna „Przygoda na Mariensztacie” i ostrzegawcza „Kariera” – u jego schyłku. Można jednak zauważyć, że oba filmy najwyraźniej zalecające czujność wobec obcego wroga („Niedaleko Warszawy” i „Kariera”) powstały pod koniec okresu.
– 9 –
Zło jest w większości filmów kodowane na wiele jeszcze dodatkowych sposobów. Nadawcy nie wystarczy na ogół, że wróg zostaje zdemaskowany i pokonany; nie przepuszcza żadnej okazji, by zniechęcić do niego adresata. W filmach tych – jak w klasycznych westernach – złoczyńcy są niesympatyczni także we własnym gronie 4. Wobec kolegów są opryskliwi i obłudni. „Nie masz nic myśleć, tylko słuchać” – mówi w „Pościgu” zwierzchnik do dywersanta Michalaka. – „Musimy robić, jak nam każą. Pamiętaj, za co nam płacą”. W „Pościgu”, „Karierze”, „Niedaleko Warszawy” – złoczyńcy nie cofają się przed zamordowaniem swoich byłych sprzymierzeńców, kiedy tracą do nich zaufanie. Kułak w „Gromadzie” i szpieg w „Niedaleko Warszawy” są w dodatku odrażający i obleśni, już same obyczaje wykluczają ich poza ramy społeczności. „On honoru ludzkiego nie szanuje” – mówi o swoim lokatorze-szpiegu (Benoit), niedomyślająca się jeszcze jego profesji gospodyni (Perzanowska). – „Za wszystko by płacił pieniędzmi. On mało mówi. Jak by się bał każdego słowa. Ni to swój, ni to obcy”. Negatywni bohaterowie filmowani są często na tle niewzbudzających zaufania wnętrz. Kułak z „Gromady” przeciska się w swoim mieszkaniu przez stosy jakichś worków (widocznie za dużo ma tej mąki – każe autor podejrzewać widzowi); Michalak z „Pościgu” ma w pokoju nieporządek i słucha przez radio amerykańskiej muzyki rozrywkowej; kiedy ktoś nieoczekiwanie puka do drzwi Michalak natychmiast przełącza radio na dźwięki ludowego oberka. Niedwuznaczny jest zwykle rodowód tych postaci: ojciec szpiega Karwowskiego z „Kariery” był przed wojną oficerem; rzekomy koniuszy Kucharski z „Pościgu” naprawdę nazywa sie Orda-Stefański.
Ten ostatni przypadek jest zresztą symptomatyczny. „Pościg” to jedyny film tej grupy, w którym zło nie od razu zostaje zdemaskowane. Dochodzi do tego pod koniec utworu, w wyniku śledztwa, przeprowadzonego w konwencji intrygi kryminalnej. Podejrzanym o trucie koni jest przez dłuższy czas masztalerz Jóźwicki, który ma złą opinię: gra go aktor Lubelski, specjalista od ról rzezimieszków. Tymczasem koniuszy Kucharski uważany jest przez dyrektora stadniny za wzorowego fachowca; kreuje tę postać aktor Winczewski, znany z ról sekretarzy POP (choćby w „Przygodzie na Mariensztacie”). Kiedy w wyniku śledztwa role się odwracają – może się przez chwilę wydawać, że nadawca wytrąca odbiorcę ze stereotypu. Ale trwa to tylko moment. W końcowej scenie pościgu z twarzy zdemaskowanego zbrodniarza Winczewskiego nie znika ohydny zły grymas, gdy tymczasem odbiorca przekonuje się ze zdziwieniem, że i wstrętnego Lubelskiego stać na męski wdzięk.
Inaczej – funkcjonariusze, stanowiący ucieleśnienie dobra: są zawsze bezpośredni, uśmiechnięci, dla wszystkich (z wyjątkiem wrogów) życzliwi i wyrozumiali, spolegliwi i mądrzy. To oni zwykle wygłaszają prawdy ogólne, wyjęte z dekalogu, bądź z podręcznika strateg politycznej. Znamienna jest scena, w której grany przez Jana Ciecierskiego sekretarz zakładowy Zapała z filmu „Autobus odjeżdża 6.20”, filmowany na tle portretu I sekretarza, poucza łagodnie swego kolegę z OOP: „Oj, towarzyszu, widzę, że niedokładnie przestudiowaliście ostatnie przemówienie towarzysza Bieruta o rezerwach, kryjących się w szkoleniu kadr”. Nadawca orientuje się w tym momencie, że wypowiedź ta sprzyja głównej bohaterce Aleksandrze Śląskiej, która chce ukończyć kurs spawania.
To do sekretarza udają się zawsze bohaterowie w ciężkich chwilach i nigdy się nie zawodzą. Opiekujący się spółdzielnią sekretarz Krychal – jedyny robotnik w świecie „Gromady” –powstrzymuje chłopów przed próbą samosądu na kułaku: „Nie takimi sposobami trzeba z nimi walczyć. Lepiej się zorganizujcie, zbudujcie młyn. Uniezależnijcie się od bogaczy”. A gdy kułak z zemsty zaoruje w nocy drogę do młyna, po czym spada deszcz i chłopi tracą możliwość korzystania z drogi – też tylko sekretarz znajduje wyjście. Jest wszak sojusz robotniczo-chłopski; za pół godziny przyjeżdża brygada z miasta, by w miejscu starej drogi zbudować nową. Gdy wysiadają z ciężarówki, w równym szeregu, w czarnych kombinezonach, ekran wygląda jak spełniony zły sen Witkacego.
Bożyszcze „Załogi”, komandor Michalski, przed wyruszeniem w daleki rejs poucza zasłuchanych młodych marynarzy: „Sztuka patrzeć i wyciągać wnioski. Sztuka dojrzeć prawdę zwłaszcza w tych krajach, w których chętniej pokazaliby wam co innego”. Potem w czasie rejsu, chłopcy – układając gazetkę – prześcigają sie w tworze-
– 22 –
niu takich haseł: „Amerykańscy podżegacze wojenni przeliczą się. Ostatnia wojna mało widać nauczyła nowojorskich giełdziarzy. Wszyscy faszyści kończą w Norymberdze”.
W zakończeniu „Pościgu” wyjaśniający zagadkę kryminalną porucznik UB Kłos, grany przez popularnego w owych latach amanta Kazimierza Meresa, poucza skonsternowanego dyrektora stadniny: „Ludzie rosną, dojrzewają, a wy przepisujecie te same opinie. Czujność obowiązuje nas wszystkich, towarzyszu dyrektorze. Nie wystarczy znać się na koniach, trzeba znać się i na ludziach”.
Co ważne, owi strażnicy wartości, sekretarze i funkcjonariusze, od początku stają w filmach po stronie głównych bohaterów, wyczuwając ich walory, co sprzyja i jednym i drugim w opinii adresata. Krystyna Poradzka, bohaterka „Autobusu”, skłonna do załamań (jej znaczące nazwisko można wszak wywieść ze zwrotu „Ja nie poradzę”), realizuje swój odważny projekt: z poniewieranej pomocy fryzjerskiej w małym miasteczku przekształca się w szanowaną i znaną wykwalifikowaną robotnicę, przodownicę pracy – w dużym stopniu dzięki mądrej i taktownej opiece sekretarza Zapały, który w końcu i jej przywróconego rodzinie męża wysyła do Nowej Huty, by dać mu szansę rehabilitacji i społecznego awansu. Równie taktownie i z równym powodzeniem interweniuje w życie prywatne pary bohaterów sekretarz Tokarski w „Przygodzie na Mariensztacie”.
Trzeba jednak pamiętać, że w pozytywnych bohaterach owa dyspozycja do doskonałości tkwi od początku; odbiorca wie o niej najlepiej. Stopniowo, przezwyciężając przeszkody, bohaterowie przekonują o tym także inne postaci. Plewa z „Pierwszych dni” kolejno: uczy się pisać, przemaga nieufność kolegów po powierzeniu mu stanowiska majstra, podnosi jakość produkcji, zapobiega groźbie strajku załogi, a nawet z powodzeniem bierze udział w walce z bandą, pokonując w bezpośrednim starciu młodszych i silniejszych – wydawałoby się – przeciwników 5. Plewa dojrzewa, krzepnie – jak się wtedy mówiło – w toku akcji filmu, ale jego dyspozycje do doskonałości sugerowane są odbiorcy od pierwszej sekwencji.
Podobnie już zawczasu nadawca sugeruje odbiorcy walory osób, które się wahają i które w toku akcji filmu ulec mają korzystnej przemianie. I tak inżynierowi Przewłockiemu, granemu przez Zdzisława Mrożewskiego przedwojennemu fachowcowi, tradycjonaliście, w pierwszej chwili adresat nie ufa. Nie wzbudza zaufania zarówno sprzeciw inżyniera wobec nowej metody wytopu (a wszak popierają ją sekretarze: sygnał dla odbiorcy, że metoda jest dobra, na pewno przyspieszyłaby wykonanie planu), jak podejrzane przedwojenne koneksje (polował wówczas z kapitalistami), czy fortepian w jego mieszkaniu (co innego fortepian w świetlicy – tam służy wszystkim). Kiedy jednak inżynier Przewłocki, w rozmowie z wrogiem namawiającym go do współpracy, wyjaśnia, że nie pije już śliwowicy oraz kiedy uczciwie wyważa obecne osiągnięcia: „Z początku zamawialiśmy sprzęt w Ameryce, płaciliśmy grube pieniądze, ale potem Amerykanie zabronili nam dostaw. Teraz dostajemy sprzęt sowiecki. Jest to sprzęt wysokiej jakości. Inżynierowie sowieccy bardzo nam pomagają.” – to już jest, właściwy dla tamtej konwencji, sygnał dla odbiorcy, że inżynierowi Przewłockiemu ufać trzeba. I rzeczywiście: w jednej z następnych scen inżynier odwiedza Bugajównę, swą dotychczasową oponentkę. W rozsłonecznionym obrazie, pod gałęzią bzu, mówi do niej z czułością: „Jutro zwołam naradę. Starzy pracownicy dadzą się przekonać. Kiedy nieprzyjaciel naciera – trzeba równać szeregi. Może uda nam się przekroczyć plan. Zapalimy zielone światełko”.
Inaczej ma się sprawa z drugą wahającą się postacią „Niedaleko Warszawy” – ze starym Bugajem. Jest to wprawdzie doświadczony hutnik, hodujący po pracy pomidory, ale i ta jego hodowla obraca się przeciwko niemu. Znaczy ona bowiem: „Ten człowiek za bardzo sie zamyka w kręgu własnych zamiłowań, odwykł od ludzi”. Istotnie – to stary Bugaj jest tym, który wbrew oczywistym ostrzeżeniom, dostrzegalnym dla innych postaci, ufa szpiegowi Boruckiemu, a co gorsze – proteguje go i wprowadza do huty. W wyniku tej lekkomyślności Bugaj omal nie doprowadza do tragedii: do śmierci córki i do wysadzenia huty w powietrze. Toteż w finale zostaje potępiony. Bowiem przed upływem końca każdego, z filmów sprawiedliwi zostają nagrodzeni, źli potępieni 6 . Świat wraca do normy.
Sam finał filmu to zazwyczaj apoteoza. Jest ślad tej starej kinowej konwencji, pochodzącej jeszcze z przełomu wieków, w stereotypowych zakończeniach opisywanych utworów. W 7 przypadkach na 10 zakończenie wygląda podobnie: jest to krótka dynamiczna sekwencja montażowa, w której bliskie plany uśmiechniętych bohaterów pozytywnych zderzone są ze znaczącym ogólnym planem miejsca ich pracy: ze spustem surówki w „Pierwszych dniach” i „Niedaleko Warszawy”, salą, w której odbywa się inauguracyjne zebranie spółdzielni – w „Trudnej miłości”, przyjęciem nowego transportu koni do stadniny w „Pościgu”. Towarzyszy temu patos ilustracji muzycznej.
Do bezgranicznego optymizmu tych zakończeń odbiorca zostaje wcześniej przygotowany; często mają one w miarę symetryczny odpowiednik w scenie początkowej. „Gromada” zaczyna się i kończy tak samo: radosnym śpiewem wieśniaczek na tle idyllicznego pejzażu. W „Przygodzie na Mariensztacie” końcowy triumf młodości przygotowany był przez pierwszą scenę: burzenie ruin Warszawy. Początek „Niedaleko Warszawy” – opisana już narada zachodnich mocodawców, pełna zapewnień, że zadanie jest łatwe do wykonania – zderzone jest ostrym cieciem montażowym z dumnym obrazem huty w Bielawie, potężnej i zapewne nieskorej do poddania się, co w finale znajduje potwierdzenie. Podobnie w „Karierze”: zagrożenie ze sceny początkowej okazuje się pozorne – logika fabuły podpowiada jednoznacznie, że wróg nie ma szans na znalezienie w dzisiejszej Polsce poważnych sojuszników. Argumentami na rzecz tej opinii są przede wszystkim epizody, w których kolejni namawiani odmawiają agentowi współpracy, ale także obrazy odbudowanych miast, w których Karwowski-Świderski poszukuje kandydatów na szpiegów, jak również takie szczegóły inscenizacyjne, jak moment, kiedy do oczekującego na kolejną ofiarę złoczyńcy podchodzi wiejski chłopiec z pytaniem: „Gdzie tu będzie miejska komenda SP?”
Zwykle zresztą pejzaż w tych filmach znaczy, jest argumentem w skierowanej do adresata wypowiedzi. W filmie „Autobus odjeżdża 6.20” dynamiczny przemysłowy pejzaż Śląska, z rewią politycznych haseł na transparentach przeciwstawiony jest zamkniętej przestrzeni miasteczka z pierwszej sekwencji, miasteczka oznaczającego dawność z tandetą rozwieszonych napisów i reklam. W „Przygodzie na Mariensztacie” uroczystość wręczenia kluczy do nowych mieszkań odbywa się na tle transparentu „Lud wejdzie do śródmieścia”. Kiedy w „Pościgu” indywidualny gospodarz Michalak wypowiada kwestię „Przed wojną to był porządek” – pozytywna bohaterka Bronka odpowiada: „Wiem, już to słyszałam, taki porządek, jak teraz u ciebie”; a w tym momencie za jej plecami odbiorca ogląda schludne zabudowania państwowej stadniny.
Świat przedstawiany odbiorcy w tych filmach od początku wiec właściwie zasługuje na aprobatę, od początku jest pełny, piękny. Interwencje wrogów zaledwie na krótko i nieskutecznie są w stanie ten z góry ustanowiony porządek zakłócić.
Przenieśmy się teraz na drugi, zewnątrztekstowy poziom komunikacji, żeby zadać pytanie, jak wiedza o realiach historycznych lat 1950-1955 może zmodyfikować ową rekonstrukcję gry między nadawcą a odbiorcą, toczonej w omawianych filmach.
Wyjdę od stwierdzeń Maryli Hopfinger, zawartych w jej opracowaniu polskiej kultury filmowej tego okresu. W ujęciu autorki warunki społecznej komunikacji artystycznej da się każdorazowo przedstawić przez charakterystykę dwóch zjawisk: konfiguracji intersemiotycznej, rozumianej jako „układ i hierarchia systemów znakowych w kulturze” i sytuacji kultury, rozumianej jako „układ i hierarchia wyboru wartości i ról społecznych”. W Polsce pierwszej połowy lat pięćdziesiątych panującą konfigurację intersemiotyczną charakteryzuje „dominacja sfery werbalnej”, zaś sytuację kultury – „dominacja funkcji instrumentalnych”. Obie te cechy razem wzięte mają na sztukę filmową wpływ zabójczy: instrumentalizacja
– 23 –
i werbalizm przekazów, przywiązywanie nadmiernej roli do scenariusza, obrazy są jedynie ilustracją słów, słowa – ilustracją politycznych argumentów. Reguły „stanu wyjątkowego” sankcjonują poetykę paramilitarną, kod pragmatyki politycznej7. To oczywisty kontekst naszych wcześniejszych spostrzeżeń, że każdy element filmu jest nieobojętny znaczeniowo dla centralnego konfliktu „nowego” ze „starym”.
Z kolei lista wzorów osobowych propagowanych w Polsce w latach 1949-1955, gdzie na pierwszym miejscu figuruje przodownik pracy, zaraz za nim zawodowy działacz organizacji politycznej, następnie „kobieta przedstawiana w roli zawodowej” i ZMP-owiec 8, stanowi niemal wyczerpujący rejestr ról społecznych pozytywnych bohaterów omawianych filmów. Filmy byłyby zatem załącznikami do polityki społecznej, ich autorzy wchodzą świadomie w role działaczy „frontu kultury”, role potrzebne władzy w momencie intensywnej industrializacji planu 6-letniego.
Pora zatem spytać, czy te propagowane wzory były także akceptowane, internalizowane i realizowane? Innymi słowy, operując przyjętymi tu przez nas kategoriami: jak odbiorca ówczesny mógł reagować na posunięcia nadawcy, jak odpowiadał na proponowaną mu wizję świata?
Danych, pomagających odpowiedzieć na te pytania, nie ma wiele, są jednak jakieś. Po pierwsze, są to dane dotyczące frekwencji w kinach. Tu odpowiedź jest w miarę wyraźna. Spośród 10 omawianych filmów – 2 miały frekwencję dobrą, niemal bardzo dobrą; pozostałe 8 – słabą, albo wręcz bardzo złą. Te dwa filmy wyraźnie przez publiczność wyróżnione – to, po pierwsze „Przygoda na Mariensztacie”: do końca 1980 – 37 miejsce wśród wszystkich filmów wyświetlanych w Polsce po wojnie, prawie 5 milionów widzów, więcej niż „Rio Bravo” i „Old Surehand”, niż „Popiół i diament” i „Lalka”, po drugie zaś, nieoczekiwanie, to „Załoga”, przeszło 4 miliony widzów, też sporo 9 . Skąd tak znaczna popularność tych akurat utworów? Odpowiedź wydaje się dość prosta: zrobili je przedwojenni fachowcy branżowcy. Filmy te przenosiły widzów wprost w kinowy folklor lat trzydziestych: pełną umowność pokazywanego świata, intrygę inicjowaną przez przypadkiem podsłuchaną rozmowę, wiodący temat serii nieporozumień między parą zakochanych, które okazują się łatwe do usunięcia. Umowność zawarta w pozostałych filmach widać już odbiorcom odpowiadała mniej.
Po drugie, są świadectwa wyspecjalizowanego odbioru, recenzje. To już znacznie mniej wdzięczny materiał do jednoznacznej odpowiedzi. W tym samym roku 1952 w jednym tygodniku „Nowa Kultura”: dwie recenzje kompletnie różne, znamionujące zupełnie odmienny typ lektury filmu. Najpierw recenzja Ireny Merz „Temat i człowiek”, dotycząca filmu „Pierwsze dni”, recenzja całkowicie niemal aprobatywna. Autorka podkreśla najwłaściwsze, jak dotąd, w polskim filmie rozwiniecie problemu pozytywnego bohatera, „odpowiadające tym postulatom, jakie postawiła przed twórczością artystyczną październikowa narada w Radzie Państwa”, chwali „odważne zaatakowanie węzłowych spraw” itd. Jedyna wątpliwość, jaką żywi recenzentka, wiąże się z pytaniem: „czy przykład powinien płynąć w filmie głównie od Plewy, czy może raczej od trzech komunistów: sekretarza fabrycznej organizacji PPR, dyrektora fabryki i porucznika UB?” I odpowiada, że niby, owszem, „przykłady powinny płynąć różnymi drogami i przez różne postacie”, ale jednak te trzy postacie komunistów niestety „nie niosą z ekranu dostatecznego ładunku wzruszenia, tak ważnego elementu skuteczności oddziaływania na widza”10.
I w niespełna dwa miesiące potem recenzja Zygmunta Kałużyńskiego „Ohydny młynarz i promienny działacz”, dotycząca filmu „Gromada”, tekst będący zresztą debiutem tego autora w roli krytyka filmowego, debiutem – dodajmy – wyjątkowo efektownym. Recenzja jest przenikliwa i... całkowicie krytyczna.
„Gdy więc autorowie piszą w programie – konkluduje recenzent – że w filmie swoim przedstawili wypadki, o jakich często czytamy w gazetach, twierdzenie to wypadnie uzupełnić, że dzieło ich nie pochodzi z życia odbijającego się w prasie, lecz z papieru, na jakim jest wydrukowana. (...) Wszyscy tu zachowują się, jak zachowywać się powinni, mają świadomość, że patrzymy na nich, liczymy ich zasługi i pochwalimy ich na uroczystej akademii. Nie wierzymy w grozę wrogów młyna – ot, udają tylko, robiąc do nas perskie oko, niczym ci krowoderscy statyści w „Kościuszce pod Racławicami”, którym trzeba było płacić podwójne stawki, bo inaczej nikt nie chciał grać pobitych Moskali, mimo że do ról kosynierów, dość było chętnych za darmo”11 .
Co znaczy tak wydatna różnica w odczytaniu tak podobnych przecież filmów? Można by powiedzieć, że Irena Merz idealnie wcieliła się w rolę odbiorcy filmu Jana Rybkowskiego, zaś Zygmunt Kałużyński okazał się widzem wyjątkowo niewdzięcznym, nieprzemakalnym na propozycje Jerzego Kawalerowicza. Można też powiedzieć inaczej: głos Ireny Merz, jak wiadomo pierwszej dyżurnej recenzentki filmowej tego okresu, jest tylko tubą oficjalnej propagandy, Kałużyńskiemu zaś udało się wydrukować recenzję, przekazującą autentyczne nastawienie publiczności. Albo jeszcze inaczej: że obie te postawy krytyczne – zarówno potwierdzająca oficjalnie oferowaną wizję świata postawa Ireny Merz, jak i inteligentnie prześmiewcza postawa Kałużyńskiego – są równie potrzebne ówczesnej polityce kulturalnej. Wszak nie można skutecznie prowadzić takiej polityki, nie wprowadzając do oficjalnego obiegu śladów wiarygodności.
Myślę jednak, że prędzej uda się znaleźć odpowiedź na pytanie o ówczesny odbiór, kierując się intuicją dzisiejszego widza, wspartą o wiedzę o późniejszych wydarzeniach historycznych w naszym kraju i o refleksje humanistów piszących o naturze stalinizmu. Będzie to zresztą odpowiedź zbieżna z sugestiami podsuwanymi przez dane o frekwencji. Mowa tu o odbiorze, znamiennym dla sytuacji, w której cały sens świata uległ przemieszczeniu, a sztuka proponuje odbiorcy rzeczywistość halucynacyjną. Otóż można przypuścić, że ówczesny widz polski mógł jeszcze odczuwać podobną sztukę jako nieprawdę, choć mógł też odbierać ją jako znak nadziei. Najczęściej zaś był skłonny akceptować ją w jej funkcji ludycznej, odrzucał ją jednak jako przekaz propagandowy. Stąd właśnie akceptacja umownego świata „Przygody na Mariensztacie”, a odrzucenie „Dwu brygad”, dzieła równie pogodnego, ale już niemożliwego do przyjęcia w swym propagandowym przesłaniu.
Tymczasem autorzy owych dzieł – poza znów „Przygodą na Mariensztacie” – zachęcali odbiorcę do gry w wiarę, proponując mu jawnie nieprawdziwy obraz świata. Obraz taki przenosili z dobrodziejstwem inwentarza, zapożyczając filmowe konwencje z wzorów „schematyzmu”.
Na szczęście jednak scenarzysta „Niedaleko Warszawy”, Adam Ważyk, już w dwa lata później napisał zupełnie inny tekst o Nowej Hucie.
Tadeusz Lubelski
PRZYPISY:
- Jerzy Jarzębski: O zastosowaniu pojęcia „gra” w badaniach literackich, (W:) Problemy odbioru i odbiorcy. Studia pod red. T. Bujnickiego i J. Sławińskiego, Wrocław 1977, s. 28.
- Barbara Mruklik: Film fabularny, (W:) Historia filmu polskiego. Red. Jerzy Toeplitz. Tom III. 1939-1956, Warszawa 1974, s. 223-259.
- Ze względu na obyczaje epoki, przywiązującej do scenariusza wyjątkowo dużą wagę, wymieniam tu także scenarzystów.
- Por. Will Wright: Struktura westernu. Przeł. Piotr Kamiński, „Dialog” 1978, nr 4.
- Por. Leszek Miłoszewski: Polski film produkcyjny w latach 1950-1954. Próba zastosowania w badaniach filmoznawczych kategorii gatunku. Praca magisterska. Kraków 1978, s. 38. Maszynopis w Bibliotece Instytutu Filologii Polskiej UJ.
- We wspomnianej już pracy Leszek Miłoszewski zwrócił uwagę na moralitetowy schemat fabuły filmów produkcyjnych.
- Maryla Hopfinger: Adaptacje filmowe utworów literackich. Problemy teorii i interpretacji, Wrocław 1974, s. 120-143.
- Aleksandra Jasińska, Renata Siemieńska: Wzory osobowe socjalizmu. Warszawa 1978, s. 237-246.
- Por. Mały Rocznik Filmowy 1980, Warszawa 1981, s. 61-62.
- Irena Merz: Temat i człowiek, „Nowa Kultura”, 1952, nr 15.
- Zygmunt Kałużyński: Ohydny młynarz i promienny działacz, „ Nowa Kultura” 1952, nr 22.
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO PRZEDWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
Propagandowy wymiar kina historycznego w okresie PRL
Wybrane artykuły
-
Analiza filmu "Pożegnania" (1958)
Małgorzata Jakubowska
"Kryształy czas. Kino Wojciecha Jerzego Hasa", Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2013
-
Młody film polski - próba sondażu
Sławomir Idziak, Paweł Kędzierski, Lech J. Majewski, Radosław Piwowarski, Wojciech Wiszniewski
„Kino” 1978, nr 8