Artykuły

„Kino” 1972, nr 12, s. 22-24

Klatka, czyli zrób to sam

Rafał Marszałek

We wrześniu bandycki napad wstrząsa Polską. Zamordowani osierocają liczne rodziny; mordercy – młodzi chłopcy już od dawna nie mają domów rodzinnych. Po dokonanej zbrodni uciekają przed siebie, na oślep, bez celu, byle do lasu, byle w szczere pole. Milicjant znajduje Federa i Dębińskiego w jakimś pustym przedziale kolejowym: przez sekundę waha się, bo szuka morderców, a ma przed sobą dwóch śpiących, skulonych, przytulonych do siebie chłopców. Mieszkanka Łodzi, obywatelka Barbara Nowakowska, napisze w tej sprawie do władz: „Zbrodniarzy nie zamykałabym w żadnym więzieniu, ani od razu nie wieszała, a postawiłabym dużą klatkę w głównym punkcie Łodzi i powiesiłabym za nogi głową do dołu, na kilka dni, albo jeszcze inaczej: kroiłabym ciało i w świeże rany sypała sól, albo lała jodynę”.

Idea Barbary Nowakowskiej z roku 1972 znajduje odpowiednik w Hollywoodzie roku 1944. None Shall Escape (Nikt nie ujdzie) był w zamyśle uzasadnieniem Rooseveltowskiej polityki antyhitlerowskiej. Obrazując nazistowskie zbrodnie wojenne i pokazując sylwetki zbrodniarzy, obraz reżysera André de Totha odwoływał się do miejscowej tradycji sprawiedliwości i demokracji. W finale filmu przestępcy wojenni szli pod sąd międzynarodowy: dwa lata później była Norymberga. Ale nie tylko o przepowiednię Norymbergi szło hollywoodzkim aranżerom, lecz przede wszystkim o uczuciowe przeżycie sytuacji ofiar. Trzeba było amerykańskiej społeczności unaocznić i uzmysłowić ogrom tragedii i bezmiar win – dalekich, europejskich, ale kardynalnych. Wytwórnia Columbia Pictures Corporation zareklamowała więc nadchodzący film specjalną broszurą instruktażową dla właścicieli kin i działaczy prowincjonalnych komitetów obywatelskich. Każdy wątek None Shall Escape został tam zinterpretowany w duchu bezpośredniego zagrożenia.

Ulotka propagandowa pyta amerykańską matkę, czy uświadamia sobie, jaki byłby los jej córki w okupowanej Europie. Odpowiedź przynosi film: dziewczyna zostałaby zgwałcona, a później zamordowana przez hitlerowskiego zbira. Szkoło amerykańska, czy wiesz, jakie książki palą w Europie hitlerowcy? Domu Boży w małym miasteczku, czy mógłbyś się ostać przed hordą bez czci i wiary? Nie, czekałoby cię zbezczeszczenie takie, jak polski kościół w filmie None Shall Escape. Obywatele, czy naprawdę uważacie, że ochroniłby was przed nazistami status ludności cywilnej? Idźcie na film None Shall Escape, a zobaczycie smutny los polskich nauczycieli, urzędników, rzemieślników, dowiecie się o zbrodniach hitlerowskich wobec Żydów. A gdy już z kina wyjdziecie, gdy ogarnie was sprawiedliwe wzburzenie, pomyślcie może, jak zdyskontować antyhitlerowskie hasła filmu. Może jakiś konkurs dydaktyczny? Albo coś w rodzaju zabawy? Columbia radzi wam na przykład tak upamiętnić hitlerowski wandalizm antykulturalny: niechaj kierownicy szkół miejscowych i wychowawcy zbiorą tytuły książek palonych w Niemczech – od dzieł Remarque'a poprzez utwory Manna, na książkach Gorkiego kończąc. I niech za pomocą czerwonego celofanu bądź żelatyny stworzą imitację ognia. Albo jeszcze lepiej: „Powołajcie lokalny sąd rozstrzygający o losie zbrodniarzy wojennych. Wybierzcie spośród siebie dwunastu najbardziej poważanych obywateli – niechaj oni wymierzą karę, a rozgłośnia radiowa niech przeprowadzi transmisję z tej rozprawy”.

Dużo podobnych rad – pomysłowych, coraz bardziej pomysłowych, w końcu takich, których nie powstydziłaby się w innym kraju, w innych okolicznościach historycznych, ale wiedziona tym samym uczuciem zemsty spektakularnej pani Nowakowska. Oto w broszurze Columbii zjawia się idea klatki i pręgierza: „Zbudujcie przenośną, drewnianą klatkę, w której mogłyby się pomieścić wizerunki Hitlera, Mussoliniego i Hirohito. Otoczcie obie strony klatki drutem i siecią rybacką, aby klatka wyglądała na żelazną, pokryjcie «kraty» farbą aluminiową, obwieźcie klatkę dookoła miasta na konnym wozie, tak żeby widoczne było hasło wymalowane na podwoziu: Czy taki będzie koniec przestępców wojennych Osi? Zobaczcie None Shall Escape, najbardziej proroczy film naszych czasów dziś w kinie miejskim! Klatka powinna być zaparkowana przed frontem kina podczas trwania seansu”.

Brzmi to wszystko jak instrukcja obsługi przyczepy campingowej. Ale bez złudzeń: tabliczki demaskujące wrogów politycznych zakładane będą na szyi ludziom, a nie kukłom. I oszalała z gniewu mieszkanka Łodzi jest nieopodal: w klatce chce zamknąć żywych ludzi, lać im w rany jodynę. Pręgierz to wynalazek ludzi zrodzony przez czyjąś głęboką potrzebę serca.

W socjotechnice, w inżynierii społecznej zaznacza się dwuznaczność samego nazewnictwa. Sprawa wymiarów, wyglądu i użytkowania klatek dla ludzi to z pewnością dziedzina podległa inżynierii stosowanej. Również przepis „zrób to sam” na karanie zbrodniarzy (powiesić do góry nogami, ciało rozkroić, sól do rany nasypać etc.) jest przepisem na wskroś technicznym. Technika i inżynieria, ale dlaczego akurat społeczna? Teoretycy socjotechniki z zadziwiającą ufnością zwykli tę dwuznaczność wyjaśniać (czytaj: omijać). Autorka rozprawy o stylach rządzenia – elementach stylu polityki Napoleona (w rodzimym tomie „Socjotechnika. Style działania”) obficie cytuje sformułowania francuskiego historyka Guizota głoszące, iż przywódca społeczny „rozumie społeczeństwo lepiej niż ktokolwiek inny i potrafi też lepiej niż inni wykorzystać wszystkie siły społeczne”, opierając się na „rzeczywistej sytuacji”, „powszechnym instynkcie”, „określonych dążeniach społeczeństwa”; że później może ów

– 23 –

przywódca odejść od owych pierwotnych źródeł działania, zrezygnować z nich na rzecz „wprzęgnięcia siły publicznej w służbę własnej myśli i swych własnych pragnień”. Po czym następuje uwaga autorki, że cytowane opinie po dziś dzień zachowały trafność i są zgodne z naszym dzisiejszym rozumieniem historii.

Bardzo przepraszam: a niby dlaczego? Dlaczegóż to pojęcia tak tajemnicze, jak „rzeczywista sytuacja” (czyja? kiedy? względem czego?) czy „powszechny instynkt” (!) miałyby stanowić fundament lepszej, racjonalnej, celowej czy wartościowej polityki społecznej?

W przedstawionym powyżej przykładzie propagandy hollywoodzkiej natrafiamy i na rzeczywistą sytuację polityczną Ameryki roku 1944, i na powszechny instynkt demokratyczny odbiorców, i na integrację społeczną wokół ideałów zbiorowych. Mamy wreszcie humanistyczny patronat nadrzędny (hasło: precz z faszyzmem). A z tym wszystkim porady inżynieryjne fundowane społeczeństwu przez Columbię zalatują czadem inkwizycji: mimo woli zaszczepiają szeregowym Amerykanom te postawy, które chciałyby wytępić u innych. Pokłońmy się raz jeszcze naszej obywatelce z Łodzi, która pragnie strasznej, publicznej zemsty na zbrodniarzach: czyż nie przemawia przez nią, czyż nie manifestuje się w tych jej żądaniach ów powszechny instynkt, który w ostrych, emocjonalnych sytuacjach konfliktowych nawet do linczu, do „czarnego dnia w Black Rock” prowadzi? Cóż z tego, że inżynierowie społeczni z Columbii oparli się na racjonalnych przesłankach działania, jeśli gwoli pożądanego społecznego efektu nobilitują to, co ciemne i irracjonalne? Jakaż dla nas pociecha, że orędowniczka klatki, soli i jodyny reprezentuje reakcję powszechną, typową i uczuciowo wytłumaczalną? W jednym i drugim przypadku formalnie można mówić o wyrazie postaw społecznych, tyle tylko, że są to postawy dla bytu i rozwoju społecznego groźne, dla etyki społecznej zabójcze. Nie to bowiem, co zapisane w społecznej praktyce, jest wartością, ale to, co animuje kulturę zbiorowości. Każdą bitwę wygrywa się wedle zasady „gwałt niech się gwałtem odciska”. Ale żadnej wojny ze zwyrodnieniem nie rozstrzygnie się poprzez zwyrodnienie.

Tu dopiero pojawia się następne wyjaśnienie: naszym socjotechnikom chodzi właśnie o to, żeby dążenia zbiorowe skanalizować, uchronić przed zarazą ciemnoty, uprzedzeń, niekontrolowanych instynktów; żeby wydobyć i spożytkować te tylko postawy, które rozwojowi społecznemu służą. W tym znaczeniu wielka idea (odpowiednio do „wielkiego człowieka” sławionego przez Guizota) decydowałaby o ogólnym krwiobiegu, a nie przyspieszony puls i chorobowe bicie serca któregoś z nas, szarych obywateli, zbłąkanych owieczek. Zaś ta nasza podległość wobec społecznej polityki byłaby ufna dlatego, że w oddali rysowałaby się perspektywa słoneczna, horyzont pastelowy, bez wojen, morderstw, gwałtów. Inżynieria społeczna wznosiłaby dla nas imponującą budowlę na terenie sprawdzonym i zabezpieczonym, z kosztorysem nie byłoby żadnych kłopotów, a w planie eksploatacji budynku potrzeby indywidualne doskonale harmonizowałyby ze zbiorowymi. Soit.

Funkcje i zadania socjotechniczne przypisuje się filmowi – nie ma na forum kulturalnym obrad, gdzie nie formułowano by zadań wychowawczych stojących przed filmem. U nas zwykło się o kinie myśleć tak, jak o zbiorniku cnót obywatelskich i pouczeń społecznych. Z tą jedynie różnicą, że gdy w dobie schematyzmu łudziliśmy się wizją dydaktyzmu mechanicznego, to teraz nawołujemy autorów filmowych do poprawy jakości: śnią nam się słodkie, plecione chały, jeno bez zakalca. Nieporozumienie wynika z fetyszu jednej wszechogarniającej, niezawodnie wymownej idei; jednego powszechnie skutecznego, społecznego działania. Życie (filmowe) uczy, że ów ideał standardowy bynajmniej nie wszystkie sytuacje konfliktowe obejmuje, a że przy tym jest to ideał sezonowy. Dla jego wyznawców przecież liczą się tylko prawdy i problemy etapowe; doraźność jest jedyną funkcją skutecznego społecznego oddziaływania. Gdyby pod tym kątem spojrzeć na ostatnie dziesięciolecie polskiego filmu współczesnego, okazałoby się, że inwencja społeczna reżyserów to fikcja – od Wilczego biletu poczynając, poprzez Niedzielę sprawiedliwościHistorię współczesną, aż na Małym, Prawdzie w oczyRewizji osobistej kończąc.

Trudno nawet odnieść się do tych wtórnych usiłowań z polemicznym zapałem – zazgrzytać ze złości zębem na widok zręcznej, ale ukierunkowanej propagandy (jak w modelu hollywoodzkiej None Shall Escape). Albo jest tak, że publicystyka w nich zawarta nie odpowiada spontanicznym odczuciom społecznym, a ponieważ sama nie ma w sobie nic spontanicznego, więc tych potocznych wyobrażeń nie burzy (Niedziela sprawiedliwości, Historia współczesna). Albo znów społeczne przesłanie filmu z magla się wywodzi (Mały, Małżeństwo z rozsądku, 150 na godzinę) i wtedy znak artystycznej jakości (Rewizja osobista) tylko sprawę pogarsza, bo mimo woli uszlachetnia demagogię.

Ratunkiem dla naszego filmu społecznie zainteresowanego, a inżynieryjnie wykształconego może być tylko zadeklarowanie odpowiedzialności osobistej. Najpierw niepokój o to, że anonimowa socjotechnika ugniata nas jak plastelinę. Z ducha absurdu poczęty jest wykład „ideologii fryzjerskiej” opisany przez Piwowskiego w Hair i rytuał wczasowania obywatelskiego skarykaturowany w Rejsie. Z refleksji nad cudowną magią autorytetu i prestiżu w kraju, gdzie nie tylko prowincjuszowi można sprzedać kolumnę Zygmunta – powstał Konsul i inni Gradowskiego. Dopiero później pytania: Gdzie jesteśmy? Co możemy dla innych zrobić? Jakie wartości zaproponować? Dyskusja nad pedagogiką dla ubogich u Zygadły w Szkole podstawowej; ludzie z pustego obszaru portretowani przez Gradowskiego w filmie Obcym wstęp wzbroniony. I poczucie dramatyczności, jak we wstrząsającej Ucieczce Michała Szenwalda i Andrzeja Barszczyńskiego, tej opowieści o małolatku, zbiegu z poprawczaka, który ucieka donikąd, a potem się zabija. Reportaż pokazywano w telewizji i niewykluczone, że pani Barbara Nowakowska z Łodzi miała łzy w oczach. Bo o to chodzi, że ona bardzo kocha dzieci i właśnie dlatego darłaby pasy z tych, co zabijają ojców rodzin.

Rafał Marszałek

– 24 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
  • Związki Polskiej Szkoły Filmowej z kinem światowym
kanał na YouTube

Wybrane artykuły