Artykuły
„Kino” 1986, nr 6, s. II ok.-4, 18-20
Nie odcinam się od korzeni
Maciej Maniewski
Rozmowa z Januszem Zaorskim
MACIEJ MANIEWSKI: Jest taki pogląd, że nie należy rozpieszczać i przechwalać młodych twórców, ponieważ wpływa to na nich destrukcyjnie. Pan był rozpieszczany od początku. Debiut w wieku 23 lat, sukcesy pierwszych filmów: dobre przyjęcie Uciec jak najbliżej, Kaprysów Łazarza, nagroda dla Awansu.
JANUSZ ZAORSKI: Mój przypadek jest trochę nietypowy. Już przez sam fakt, że do tej pory jestem, ujmując to w kategoriach sportowych, rekordzistą pod względem wieku w momencie debiutu w kinie. Nie wiem w związku z tym, czy mam prawo do uogólnienia, mówienia o losach mojej generacji na własnym przykładzie. Oczywiście sprawą do dyskusji jest, czy chorego na grypę włożyć do przerębla, by się zahartował, czy jednak spróbować położyć pod kołdrą i zaaplikować potrzebne witaminy. Są bowiem przykłady, które potwierdzają i jedną, i drugą metodę. W sztuce wszystko zaś zależy od konkretnej osoby i bardzo zwodnicze jest w moim przekonaniu generalizowanie. Każdy z przypadków należy raczej potraktować indywidualnie.
Kiedy kończyliśmy uczelnię, zrobiliśmy sobie taki prywatny plebiscyt: spośród studentów ostatniego roku reżyserii oraz tych, którzy rok czy dwa lata wcześniej uczelnię opuścili, typowaliśmy osoby, które dokonają czegoś, wejdą na nasz filmowy Parnas. Nie były to oczywiście ślepe strzały. I powiem panu, że dla wielu się to sprawdziło, dziś to są znaczące nazwiska. Pokaźna część natomiast przepadła. Co jest charakterystyczne – przepadli ci, którzy nie mieszkali w Warszawie. Podjęcie pracy zawodowej wymagało bowiem od absolwentów pewnego czasu i pewnej pokory, stukania do drzwi zespołów, stania na wycieraczce i przedstawiania się: jestem -ski czy -cki i mam taką a taką propozycje. Ci, którzy byli na miejscu w Warszawie, przeszli. To trwało rok, trzy lata, pięć lat. Natomiast w większości ci, którzy byli z innych miast, niestety odpadli. Z różnych przyczyn – osobistych, finansowych, rodzinnych. Zaczęli robić inne rzeczy. W regionalnych ośrodkach telewizyjnych, w teatrze bądź zupełnie odeszli z zawodu.
Ja miałem to szczęście, że wówczas jeszcze istniała możliwość realizacji filmu półgodzinnego, co telewizja w ogóle zarzuciła. Niesłusznie. Film taki był najbardziej zbliżony do etiud, jakie robiliśmy w szkole. Co tu dużo kryć – film godzinny to zupełnie inna para kaloszy i od doświadczeń studenckich szalenie odbiega. Jest już prawie filmem kinowym. Najpierw jednak podjąłem asystenturę przy serialu Kolumbowie Janusza Morgensterna. Był on opiekunem ostatniego roku, znał więc mnie, on mi to zaproponował. Czułem się dobrze, bo nie byłem rzucony w nieznane, nie było tej niepewności, że stykam się z obcymi osobami, które być może nie będą przychylnie nastawione. Ta praca trwała długo, prawie dwa lata, i ekipa mnie poznała. Wtedy napisałem scenariusz filmu półgodzinnego i zrealizowałem go z tą ekipą już jako reżyser. Pracowałem więc z ludźmi, których znałem od strony roboty. Wiele błędów w pracy debiutanta wynika z faktu, że zanim porozumie się on z ekipą, kończy się moment zdjęciowy – moim zdaniem, najistotniejszy. Potem już można tylko czynić wysiłki, aby film uratować. Idąc dalej – film Na dobranoc cieszył się dość dużym powodzeniem i zaproponowano mi debiut fabularny. Czyli wszystko przemieniło się w rodzaj idylli. Miło mi słuchać, że film Uciec jak najbliżej podobał się.
M.M.: On się podobał publiczności. To dla debiutanta chyba coś znaczy.
J.Z.: Na pewno. Największym dla mnie plusem było to, że obejrzało go ponad milion osób. Był to jednak film słaby i niedojrzały, jakby na miarę moich możliwości w wieku dwudziestu paru lat. Dałem z siebie wszystko. Dziś zdaję sobie doskonale sprawę z jego braków i wad. Ale to była pewna szkoła. Widzi pan, ja nie zrobiłem debiutu, który byłby odkryciem, chociażby na naszym rynku. Bardzo stopniowo zbliżałem się do osiągnięcia pewnej profesji, do opanowania warsztatu. Do tego, żeby nie męczyć się już nad tym – jak, bo to już dziś chyba potrafię, tylko nad tym – co. Uniknąłem sytuacji, która spowodowała zawalenie się tzw. trzeciego kina polskiego. Otóż obserwowaliśmy tu bardzo dobre debiuty, lecz drugie filmy wychodziły już znacznie gorzej, trzeci zaś często był kompromitacją, utworem niegodnym nazwiska podpisującego pierwszy. Mam nadzieję, że u mnie było inaczej – każdy kolejny film był lepszy od poprzedniego. Może nie o wiele, może tylko o kilka „centymetrów”, jak w przypadku skoczka wzwyż atakującego poprzeczkę. Ja tę poprzeczkę wciąż podwyższałem. Zaczynałem od pułapu mniejszego niż rekord Polski juniorów.
I systematycznie, poprzez dobór tworzywa literackiego, poprzez środki wyrazu piąłem się w górę. To może tylko moje subiektywne odczucie. Po pierwszych materiałach zdjęciowych można się zorientować, czym to nie będzie. Natomiast – czym będzie?... Tego nigdy się nie wie na pewno.
M.M.: Powiedział Pan, że w tej chwili bardziej interesuje Pana „co” niż „jak”. Na ile zatem filmy Pana są wynikiem Pańskiej biografii? Nie faktograficznej oczywiście, ale psychicznej, intelektualnej, emocjonalnej. Od początku bowiem daje się zauważyć w tym, co Pan robi, charakterystyczną postawę dystansu wobec masowych mód i miar. Wyłoniła się ona już w tytule debiutanckiego filmu.
J.Z.: To dosyć złożony problem. Gdzieś na skrzyżowaniu moich zainteresowań literaturą (której jestem wierny do dziś) a kinem pojawiło się u mnie dość specyficzne podejście do filmu, do samego pomysłu, a w konsekwencji do jego realizacji.
Bo ja się noszę z tematami. To jest dobre i to jest złe. Wiadomo, że film powinien trafić w swój czas. Proszę tego nie
– 1 –
mylić z modą. Trafienie w czas jest jakby apogeum dla twórcy. Zrealizował coś i nagle widzi kolejki przed kinami, gdzie pokazywany jest jego film. Każdy chciałby to mieć. Czyli – recepta na sukces. Ale na czym ona polega – nie wiem. Można tego dochodzić przez pewne analogie, porównania. Nasz rynek też jest specyficzny, zwłaszcza w roku 1985.
W kinematografii pracuję już 15 lat. Przez ten czas publiczność się bardzo zmieniła. Wyczuwało się pewne trendy, nastroje, ale one przemijały. Nigdy nie goniłem za tym, co było „na tapecie”, co modne. Żywot takich filmów najczęściej bywa żywotem motylim. Nie jesteśmy aż taką kinematografią, w której codziennie pojawia się nowy tytuł polski. Robimy te 40 filmów w porywach, najczęściej zresztą mniej.
W moim przypadku okres decyzji jest bardzo długi. Szczególnie jeśli chodzi o utwory będące adaptacjami, w których przeważnie sam uczestniczę jako autor scenariusza. Tak było z Partitą na instrument drewniany, Matką Królów czy Jeziorem Bodeńskim. Musiałem przeżyć tę literaturę w sobie i znaleźć jakiś sposób na jej wyartykułowanie. Nie spieszyłem się i po akceptacji scenariusza nie robiłem go od razu. Mijało nawet kilka lat do momentu rozpoczęcia realizacji. Pewien namysł, wysiłek intelektualny, który musiałem w to włożyć, powodował, że nie wchodziłem z tematem wtedy, kiedy, powiedzmy, było trzeba. Być może, gdyby te filmy pojawiły się w innym momencie, co innego by oznaczały. Sięgam bowiem po tematy, po książki, z którymi zawsze się już ktoś zmagał. Było paru reżyserów, którzy Partitę... czy Jezioro Bodeńskie chcieli realizować. Z takich czy innych powodów rezygnowali. Gwałtownie zapalali się i gaśli. Ja zapalałem się stopniowo i nie gasłem. Nie mam w sobie słomianego ognia, że jeżeli nie jutro, to wcale. Może być nie jutro, nawet nie w przyszłym roku. Jeśli coś mnie zafascynuje, to spokojnie, krok po kroku zmierzam do celu.
M.M.: W nowszych Pana filmach – jeśli potraktować je problemowo – można zauważyć inny, łączący je trop. Widzimy w nich poszukiwanie trwałych i niepodważalnych podstaw dla wolności jednostki. Stawia Pan pytanie: jak być sobą? Czy szuka Pan na nie odpowiedzi, czy jest to wyraz pewnej bezradności?
J.Z.: Trudno mówić o tym, czy trzeba tylko stawiać pytania, czy też dawać odpowiedzi. Mogę się wykpić i powiedzieć, że od udzielania odpowiedzi jest rząd, a artysta powinien wyczuwać pewne nastroje i sięgać po tematy w taki czy inny sposób ważkie. I to na pewno byłaby prawdziwa konstatacja. Myślę, że wielka sztuka, do której chciałbym zmierzać na miarę swoich sił i możliwości, polega na tym, że się nie stawia kropki nad i.
Niech pan prześledzi filmy, które na panu zrobiły wrażenie. Otóż te wielkie tytuły są to zawsze w pewnym sensie filmy metaforyczne, wieloznaczeniowe, unikające operowania tanią publicystyką. Mają w sobie coś z tajemnicy kina i dlatego oglądamy je wielokrotnie. Raz wydaje nam się, że autorzy taką sugestię poddali nam pod rozwagę, a w innym momencie życia nasza reakcja idzie w przeciwnym kierunku. Ideałem byłoby stworzyć takie dzieło, które by odpowiadało na określone pytania wszystkim, czyli żeby ukazana diagnoza była wieloznaczna. To zdarza się jednak niesłychanie rzadko. Mnie się wydaje, że film powinien być zapisem pewnej świadomości, która o coś walczy.
Wracam z uporem do fazy trzeciego kina. Startowałem, kiedy się ono zjawiło, i wewnętrznie byłem wobec tego nurtu w opozycji. Kino preferujące bohatera tzw. snuja, który chodzi, przygląda się i jest tylko obserwatorem, kompletnie mi nie odpowiadało. Wolę filmy bardziej gorące, gdzie do głosu dochodzą emocje i uczucia, a nie tylko matematyczny chłód. Bohater czy grupa bohaterów powinna być nośnikiem idei stanowiącej przesłanie filmu. I oni powinni przynajmniej starać się być walczącymi, prezentować te cechy ludzkie, jakie pomogą widzowi utożsamić się z nimi. Dlatego łącznikiem filmów, które robiłem, jest postać człowieka stojącego wobec wydarzenia, które go przerasta. Czerpiąc z literatury pozornie całkowicie odmiennej, ukazywałem bohatera szukającego dróg wyjścia, usiłującego ingerować, zmienić coś, naprawić, przewartościować. Bohatera, który nagle rozumie, że musi czerpać – nie wiem – ze swojego doświadczenia, emocji, pokładów dobra i ciepła, jakie ma w sobie. To jest zespół problemów, który mnie najbardziej interesuje. Usiłuję wydobyć go w każdym filmie, resztę pozostawiam widzom.
M.M.: Podobny zespół problemów możemy odnaleźć w literaturze Stanisława Dygata, którą ostatnio się Pan zajmował. Wydawałoby się, że twórczość Dygata przeżywała na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych regres. Co sprawiło, że Dygat wrócił? Czy jego przemyślenia są, zdaniem Pana, nadal aktualne, szczególnie dla młodego odbiorcy, czy też – jak chcą niektórzy – są anachronizmem?
J.Z.: Nie są anachronizmem. Może dzisiejszy młody człowiek nieco inaczej przeżywa pewne sprawy. Ale, na Boga – jeśli ktoś chce być nie „listkiem miotanym na wietrze”, ale osobą w pełni świadomą, to musi też i szukać korzeni. Musi wiedzieć, dlaczego tak czy inaczej został ukształtowany, a w związku z tym dlaczego generacja jego rodziców
– 2 –
została tak, a nie inaczej wyedukowana, co sprawiło, że zwróciła się w kierunku takiej, a nie innej orientacji. I w związku z tym jest to literatura na wskroś współczesna. Stawia pytania, które do tej pory są szalenie aktualne. Jest wykarmiona naszą tradycją, polskością, jej fałszywym pojmowaniem, rozprawą ze schematami i stereotypami w myśleniu, naszym wspaniałym romantyzmem, wciąż skutecznie zabijanym w szkole. Mówi także o polskiej inteligencji, która się w tym wszystkim szamocze. Bo żyć z tym romantyzmem jest bardzo ciężko, ale bez niego jeszcze gorzej. Romantycy dali narodowi pewną fantazję, która odróżnia nas od innych, pedantycznych nacji. Dygat wykpiwa schematy i naskórkowość, jednocześnie nie mogąc się od nich uwolnić. I to wciąż w nas – starszych i młodszych – tkwi; ciągle to potwierdza rzeczywistość.
M.M.: Czy twórczość autora Podróży mogła być inspiracją dla Pana wcześniejszych prac? Wydaje mi się bowiem, że wiele łączy Pana kino z literaturą Dygata. Przede wszystkim podobne traktowanie postaci. Interesuje Pana jednostka, nigdy tłum. Wszelkie zjawisko mające aspekt społeczny czy polityczny zawsze ukazuje Pan na płaszczyźnie życia psychicznego człowieka. Wspólny jest także sposób widzenia świata – specyficzna zdolność do deformowania rzeczywistości, aby główne myśli komunikować przez absurd, paradoks czy ironię, nie pozbawiając autentyczności ukazywanych zdarzeń i postaci.
J.Z.: Dygat to jedno z tych nazwisk, które w pewien sposób ukształtowały moją osobowość. Gdybym, jak to się mówi potocznie, chciał zabrać na bezludną wyspę dziesięć czy sto książek, na pewno byłby tam niejeden jego utwór. Już w latach młodzieńczych, bo wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z prozą Dygata, wyczułem ten specyficzny ton, który mówi o sprawach szalenie poważnych, podstawowych dla życia narodu w sposób szyderczy, kpiarski, ironiczny, operujący paradoksem. Czytając Dygata, zawsze miałem poczucie, że obcuję z kimś naprawdę inteligentnym, szalenie wyedukowanym, mającym za sobą wiele lektur, zdolność do porównań, do odwoływania się do wielu struktur istniejących w obiegu kulturowym. To szalenie pociągające, że można pewne skojarzenia wyczuć, bo ma się podobne. Sprawia to podwójną satysfakcję. Dygat miał przy tym niezwykłą lekkość pióra. Czytając np. Rozmyślania przy goleniu, ma się wrażenie, że to jest bardzo impresyjne, piankowe, pozornie o niczym, a w rzeczywistości mówi o rzeczach ważnych. On właśnie umiał przekazać swoje myśli w formie, na którą nie zwracało się uwagi. Jego proza po prostu płynie, bez reszty wchodząc w czytelnika. Nie możemy jednocześnie zapomnieć, że początkowo miał paszport francuski. Może stąd jego poczucie dystansu. Mógł więc jakby z oddalenia, z boku spojrzeć na te pokomplikowane polskie losy. Podobna perspektywa od początku mnie interesuje. Zakłada ona przynajmniej zalążek diagnozy. Dlatego myślę, że Jezioro Bodeńskie jest jedną z najważniejszych książek, jakie ukazały się po wojnie w naszym kraju. Wszystko to sprawia, że chciałbym zmierzyć się z literaturą Dygata w jakimś kolejnym filmie.
M.M.: Od Kazimierza Wyki i jego Pogranicza powieści – Jezioro Bodeńskie traktowane było najczęściej dość jednostronnie, jako utwór należący do nurtu rozrachunków inteligenckich. Proces przemian inteligenckich nie jest tu jednak problemem centralnym i jedynym. Dziś widać to ze szczególną siłą. Właściwie żadna z interpretacji nie wyczerpuje bezpośrednich i metaforycznych sensów dzieła. Pana film to przede wszystkim obrona indywidualizmu, wolności i autentyczności jednostki, a jednocześnie obraz ostatecznej utraty złudzeń co do możliwości ocalenia tych atrybutów. Podobny zespół problemów pojawiał się już w poprzednich filmach. Tu przejawił się najmocniej. Czy zatem Jezioro Bodeńskie można potraktować jako syntezę Pańskich dotychczasowych dokonań?
J.Z.: Pan chce traktować mnie trochę pomnikowato – podsumowanie, koniec etapu... A to wszystko jest jakby gdzieś między filmami. Ten film jest już poza mną, przygotowuję następny, piszę nowe scenariusze. Wszystko dzieje się jakby mimo i obok. Jezioro Bodeńskie jest to jednak pewne dojście. Przyznam się, że ten film nauczył mnie więcej niż wszystkie dotychczasowe. Stawiał bardzo wysokie wymagania, zarówno treściowe, jak i formalne. Chyba dobrze się stało, że dopiero teraz zdecydowałem się go realizować, bo wcześniej bym nie podołał. Po zrealizowaniu kilku poprzednich tytułów miałem poczucie, że dopiero teraz mogę z wszelkimi konsekwencjami runąć w prozę Dygata. Jest tam bowiem szereg problemów, które jako twórcę bardzo mnie pociągają. I tu nie deprecjonowałbym kwestii rozrachunków inteligenckich. Oczywiście, to proza tak wieloznaczna, że na pewno jest to tylko jeden z jej elementów. Ja chcę zawsze robić filmy osobiste, wychodzące niejako z własnych przemyśleń. Problemy inteligencji nurtują mnie, są to moje problemy dnia codziennego, moje korzenie. Dlatego problem inteligenta uważam za ważny w filmie. Jednocześnie u Dygata widać troskę o inteligencję, której rola zaczęła być zmniejszana i postponowana po wojnie z tytułu pojawienia się przymiotników typu robotniczo-chłopski.
W gruncie rzeczy cała proza autora Disneylandu jest obroną inteligenta. I w tym widzę bardzo pozytywne przesłanie – żeby nie odcinać się od korzeni i stać na uboczu, tylko szukać możliwości samorealizacji.
M.M.: Kiedy po raz pierwszy powstała myśl realizacji filmu według Jeziora Bodeńskiego?
J.Z.: Jak już mówiłem, okres decyzji bywa u mnie czasami bardzo długi, Jezioro Bodeńskie jest tego najlepszym
– 3 –
przykładem. Było kilka faz prowadzących do efektu finalnego, czyli realizacji filmu. Pierwszą była oczywiście lektura, którą miałem za sobą w wieku lat... nastu i do której często wracałem. Później, w szkole filmowej, wystawiłem sztukę według Jeziora Bodeńskiego, opartą głównie na monologu. Była to moja praca absolutoryjna i jednocześnie dyplomowa teatralna, bo i takie zajęcia mieliśmy wówczas w szkole. Wtedy powstała myśl, że muszę z tego zrobić film. Zacząłem więc czytać książkę na nowo, pod tym kątem robiłem notatki. I w pewnym momencie wystraszyłem się. Było to po projekcji Palace Hotelu, który w moim przekonaniu jest filmem nieudanym, idącym wbrew intencjom pisarza. Spokorniałem, zrozumiałem, że trzeba odczekać, nabrać trochę przynajmniej warsztatowych umiejętności. To był już trzeci moment w moim myśleniu o Jeziorze... Wreszcie doszedłem do wniosku, że chyba wiem, jak podejść do tej dziwnej, pozornie afilmowej literatury. Napisałem scenariusz. Lecz on też był wielką niewiadomą – nie wiedziałem bowiem, jakie będę miał możliwości produkcyjne. To już było czwarte podejście. Piąte to jakby dorastanie koncepcji,
a jednocześnie zmierzenie się z tym, co mogę w sensie finansowym uzyskać. Dopiero po tym wszystkim nastąpiła realizacja. W sumie trwało to więc lata.
M.M.: Zdecydował się Pan na wierność wobec Dygata nie tylko w płaszczyźnie zdarzeń i zawartości myślowej. Zachował Pan także formę powieści, która jest przecież monologiem, formą pośrednią między pamiętnikiem, autobiografią a kreacją fikcyjną. Była to decyzja dość ryzykowna, zważywszy na niepowodzenie poprzedników sięgających po prozę Dygata. Pan jednak znalazł klucz.
J.Z.: To był bardzo skomplikowany poligon rozmaitych, czasami sprzecznych motywacji. Najciekawsze rzeczy w książce mieszczą się często w didaskaliach, a nie w prawdziwym dialogu. Pytanie – jak w tym trudnym, a przez to pasjonującym materiale odnaleźć jasną myśl, żeby film nie zmienił się w tygiel, w którym macerują się najrozmaitsze poglądy. Musiałem więc rozłożyć książkę na czynniki pierwsze, aby wiedzieć, co, gdzie, jak i po czym ma następować. Jest to przecież proza nie tylko impre-
– 4 –
syjna, ale też w pewnym stopniu eseistyczna. Groziło to chaosem. Stąd właśnie początkowe matematyczne podejście, z pozycji jakby kodyfikatora. Bałem się, że widz się zagubi, bo nie będzie wiedział, co jest ważne, co ważniejsze, a co en passant. Pomogło mi dopiero zdecydowanie się na połączenie Jeziora Bodeńskiego i Karnawału, który wszystko to uporządkował. Zawsze mnie zastanawiało, jak to jest, że pisarz tyle razy wracał do swojego debiutu. Chyba czuł wewnętrzną potrzebę, żeby jeszcze raz obcować z postaciami, o których już pisał, żeby znaleźć się znów w tym samym miejscu. Coś go w tym fascynowało, mnie też zaczęło fascynować. Karnawał narzucił więc pewien reżim. Mieliśmy dwa czasy: współczesność i przeszłość. Mieliśmy dwóch bohaterów: starszego, bogatszego o wszystkie doznania i potrafiącego z perspektywy lat spojrzeć na to, co się zdarzyło, oraz młodego. Z tych dwóch sprzeczności można było wysnuć licznik i mianownik. Tak postąpiłem. Jest to więc jakby opowiadanie z dwóch stron: o wspominaniu, a też i o tym, że pamięć jest niepewna. Temu w filmie służą różne wersje poszczególnych scen, które tam są. Co było naprawdę, a co jest marzeniem starego bohatera? Na to nie udzielam odpowiedzi, widzowi zostawiam rozstrzygniecie – która z wersji okaże się dla niego bardziej przekonująca. Jednocześnie film jest próbą zapisu powstawania książki, bohater bowiem pisze pamiętnik. Stąd pojawiające się w filmie napisy ręczne, pisane – a nie drukowane, będące rodzajem odautorskiego komentarza. Wchodzą one na kontrę, wprowadzają pewien dystans i zmieniają znaczenia scen, które obejrzeliśmy. To także znak nieustannej gry prowadzonej przez bohatera, który sam siebie wciąż reżyseruje. Dzięki tym zabiegom chciałem w sposób jak najdoskonalszy wyrazić myśli i emocje istniejące w powieści.
M.M.: Scena wykładu, kluczowa dla filmu, mogła stać się jedną, nużącą dłużyzną. Jak Pan osiągnął tak wielką jej siłę emocjonalną i narastające niemal z każdym słowem napięcie?
J.Z.: To była niesłychanie trudna sprawa. Począwszy od decyzji, gdzie tę scenę umieścić w filmie. Miałem wiele prób, okres montażowy był bardzo długi. Proza Dygata jest bowiem jakby plasteliną: jeśli ją ulepić inaczej, powstają zupełnie inne sceny i znaczenia. Korciło mnie, żeby wypróbować, czy to rzeczy-
– 18 –
wiście będzie brzmiało inaczej. I brzmiało inaczej, czasami wręcz zaskakująco. Przeszedłem siedem wersji montażowych, by w rezultacie wrócić do koncepcji początkowej, która była najbardziej przemyślana i wypowiadała wszystko to, co w moim przekonaniu było najistotniejsze. Podobnie było z wykładem. Rozważałem rozmaite pomysły, wśród nich między innymi, by podzielić go na części i umieszczać na zasadzie leitmotivu. Ale stało się tak, jak od początku podejrzewałem, że musi on być skumulowany na końcu. Obawiałem się jednak pewnej czkawki zakończeniowej. Musiał się przecież wyjaśnić wątek współczesny, który też jest pewnego rodzaju puentą. Bałem się więc, że będzie to dobudowywanie wielu różnych zakończeń. Dopiero w trakcie montażu zdecydowałem się, by cały wykład wpleść we współczesność. Było to odstępstwo od koncepcji scenopisowej, zakładającej, że jest to ostatnia scena czasu przeszłego. Dzięki temu scena wykładu zyskała na dramatyzmie i stała sie podsumowaniem wszystkiego, co się zdarzyło. Dużo zależało tu też od aktora, tym bardziej że chciałem cały wykład opowiedzieć w jednym ujęciu. Ale było to technicznie niemożliwe. Wykład trwa grubo powyżej 10 minut, a kasety, którymi się posługujemy, przyjmują taśmę tylko do 10 minut. W związku z tym musiałem scenę rozbić na kilka ujęć, lecz ujęcie podstawowe pozostało długie – ośmiominutowe. Spotykaliśmy się więc z Krzysztofem Pieczyńskim u mnie w domu, u niego w domu, czytaliśmy, próbowaliśmy. Później we dwóch byliśmy na miejscu kręcenia. Następnie przez cały dzień z Witkiem Adamkiem robiliśmy próby kamerowe. Dopiero po tym wszystkim scenę zarejestrowaliśmy. To było zupełnie nowe doświadczenie dla nas wszystkich.
M.M.: Jedną z poważniejszych zmian, jakie wprowadził Pan w warstwie fabularnej, jest zarysowanie postaci Roullota. U Dygata stanowił on skrajny przypadek infantylizmu i dziecięcej mitomanii. Był raczej projekcją świadomości bohatera niż żywą istotą. Jedną bowiem z obsesji bohatera było przezwyciężenie infantylizmu własnej osobowości. Pan ucieczkę w dzieciństwo zastąpił ucieczką w śmierć.
J.Z.: Ucieczką w wolność! To się tragicznie kończy, ale u podstaw tego leży chęć wyzwolenia się z narzuconych ram. Chciałem tu wydobyć jedną rzecz, która zresztą jest u Dygata, tylko mocniej ją zaakcentować. W momencie, kiedy bohater znajduje się w odosobnieniu, bardzo ważny wydał mi się jego sen – ucieczka. On nie robi tego w sensie fizycznym, to projekcja marzeń. I chciałem, żeby on nie był tylko tym jednym jedynym. To zbyt przypomina kiepskie filmy, gdzie jeden jest dobry i mądry, a pozostali źli. Jest więc Harry Markowski, czyli chęć wydostania się z określonymi motywacjami. Pomyślałem, że dla zróżnicowania powinien być jeszcze ktoś – właśnie Roullot. To niesłychanie wzbogaca tę postać, nadaje jej pewną przewrotność. Na początku widzimy go i myślimy – aha, on ucieka w dzieciństwo. Przez to jest rzeczywiście bliski bohaterowi, obaj mają ze sobą najwięcej do czynienia, czują do siebie sympatię. Chciałem jednak, aby to było głębsze, żeby postać Roullota miała pewną tajemnicę i w związku z tym niosła zaskoczenie. Wtedy widz rozumie, że to były tylko pozory, świadoma ucieczka w dzieciństwo po to, żeby stamtąd czerpać soki. Jeśli to się nie udało, trudno. Ale droga przebyta w tym myśleniu wydaje mi się bardzo ważna.
M.M.: Mam o co innego żal do Pana. Dygat ukazywał kolejne etapy rozczarowań bohatera, etapy przywracania go rzeczywistości i stanowiące momenty otrzeźwienia, otrząśnięcia się ze złudzeń. Była to gra o własną osobowość. On tę grę wygrał. Dzięki Dance pozostało mu coś naprawdę cennego: nadzieja i marzenie. Pan pozbawił go Danki, pozbawiając tym samym nawet złudzeń, kazał mu Pan wrócić do punktu wyjścia. Stąd wielki pesymizm filmu. Czyżby był Pan defetystą?
J.Z.: Ja skręciłem wszystko z Danką. To było w scenariuszu, w scenopisie. Ale to zupełnie nie pasowało do filmu. Zaważył na tym mój błąd, iż Karnawał znalazł się w niedobrych proporcjach w stosunku do Jeziora Bodeńskiego. Było go już tyle – mówię o tym, co nakręciłem i wkleiłem do filmu – że dawał apetyt na następny film. Można więc było albo dołożyć więcej, czego już nie mogłem zrobić, bo zakończyłem zdjęcia, albo pójść w innym kierunku. Tak też zrobiłem, skracając wątki Karnawału. Potraktowałem go zdecydowanie służebnie wobec Jeziora... Myślę zresztą, że to zgodne z linią Dygata. Karnawał jest tylko epilogiem, który po latach dopisał. Rozbudowując współczesność, sugerowałbym, że powinno powstać jakby Jezioro Bodeńskie II, którego przecież Dygat nie napisał. Nie
– 19 –
miałem więc prawa stwarzać tego rodzaju myśli u odbiorcy. Musiałem skończyć i zamknąć pewien rozdział, który poza ekranem zamknął się wraz z napisaniem utworów i ze śmiercią pisarza. To było moją główną intencją.
M.M.: Powieść Dygata nosiła znamiona autobiografizmu. Ile pozostało go w filmie? Na okładce scenariusza widnieje bowiem dedykacja: „STASIOWI, z żalem, że jaki naprawdę był, dowiedziałam się od jego przyjaciół, a przede wszystkim przez to, co napisał”.
J.Z.: I to jest prawda. Bardzo żałuję, że nie miałem żadnego z nim kontaktu, kiedyś raz widziałem pana Dygata, uczestniczyłem w rozmowie, którą on z kimś innym prowadził.
W związku z tym przykładałem pieczę, żeby film był też o nim. Jak wiemy, nie był on osobą tak publicznie znaną, żeby dobierać aktora przypominającego go fizjonomią. Nie zewnętrzne sprawy są zresztą najistotniejsze, chociaż zrobiłem i kilka tego rodzaju zabiegów. Poprosiłem panią Kalinę Jędrusik, wdowę po pisarzu, o jego listy, żeby pismo, które wkopiowane jest do filmu, było pismem Dygata. Dla mnie to miało znaczenie, bo chciałem w ten sposób pisarza uhonorować. Najbardziej jednak zależało mi na oddaniu jego stanu wewnętrznego. Dlatego bardzo ważne było, że mogłem z aktorami pójść do mieszkania Dygata, wejść do pokoju, w którym pisał, zobaczyć, co go otaczało, czym żył. Posiedzieć tam, porozmawiać, pomyśleć. Nasączyć siebie i aktorów klimatem, nastrojem. Znowu udostępniła to nam Kalina Jędrusik. Później procentowało to wszystko na planie.
M.M.: W jednej z najpiękniejszych moim zdaniem scen filmu pojawia się na ekranie właśnie Kalina Jędrusik. Jej obecność można odebrać dwojako: jako trop interpretacyjny bądź jako wymowny symbol.
J.Z.: Tę kwestię pozostawiam widzom. Nie chcę niczego sugerować.
M.M.: Czy wyobraża Pan sobie przyszłych widzów filmu?
J.Z.: To jest zawsze trudne. Bo z jednej strony każdy twórca chce, żeby film dotarł do wszystkich. Zdaję sobie sprawę, że Jezioro Bodeńskie nie będzie miało masowej publiczności. Utwór jest dość trudny w odbiorze i wymaga odbiorcy przygotowanego, zarówno w sensie intelektualnym, jak i filmowym. Myślę, że powinien być to film dla widzów, którzy mają w sobie pewną inteligencję i pewną wrażliwość. A w jakim oni są wieku, jakie zawody uprawiają – sam jestem ciekaw.
styczeń 1986 r.
– 20 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO PRZEDWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
Filmy rozliczeniowe w kinie polskim na przykładzie „Matki Królów”
Wybrane artykuły
-
„Ostatni etap” Wandy Jakubowskiej jako pierwszy etap polskiego kina ideologicznego
Marta Wróbel
„Kwartalnik Filmowy” 2003, nr 43
-
Spróbujmy określić styl...
Edward Kłosiński, Wojciech Marczewski, Krzysztof Zanussi, Hanna Książek-Konicka, Krzysztof Mętrak, Bolesław Michałek, Barbara Mruklik, Andrzej Ochalski
„Kino” 1980, nr 8