Artykuły

„Kino” 2013, nr 3, s.26-29



Prawda i niby prawda

Piotr Śmiałowski


Mamy dwa filmy o obronie Westerplatte: Stanisława Różewicza z 1967 roku i Pawła Chochlewa z 2013 roku. Porównanie tych filmów nie jest łatwe, zastanawiałem się nawet, czy jest celowe. Jest jednak coś intrygującego w tym, że czas ich realizacji dzieli prawie pół wieku. Niewiele było zresztą w polskich kinie takich przypadków, by o tych samych postaciach historycznych i dokładnie tych samych wydarzeniach powstał więcej niż jeden film. Jest więc niepowtarzalna okazja, by zapytać: co z tego wynika?

Były różne filmy o kilku królach Polski, o marszałku Piłsudskim. W zależności od tego, kto kręcił taki film biograficzny, różnie ukazane były na przykład motywy przeprowadzenia przez Piłsudskiego przewrotu majowego. Ale to nie wywoływało większych sporów, to było dawno. Głosy sprzeciwu wywoływały niektóre filmy o Powstaniu Warszawskim, nie było jednak nigdy tak, że ich porównanie można było przeprowadzić na zasadzie: ten film o walkach w Warszawie pokazuje tego samego dowódcę kompanii w inny sposób niż tamten film. Po prostu każdy film o Powstaniu opowiadał o innym jego momencie, o innych ludziach. I co równie ważne – najczęściej o postaciach fikcyjnych.   

Na tej podstawie można spróbować zdać sobie sprawę, jak trudne zadanie mieli przed sobą w różnym czasie i Stanisław Różewicz i Paweł Chochlew. Bo jeśli „Kanał” i „Eroika” podejmowały dyskusję o zjawisku i micie bohaterstwa w kontekście jednego z najważniejszych wydarzeń w historii Polski,  to w filmach o obronie Westerplatte dochodzi do tego jeszcze jedna newralgiczna cecha: reżyserzy pokazują autentycznych ludzi, znanych z relacji, zdjęć i książek, którzy stali się postaciami zbiorowej świadomości historycznej. A zbiorowość nie lubi, gdy próbuje zmienić się jej wyobrażenia.

Mit o Westerplatte ewoluował. W latach 60. Stanisław Różewicz i jego scenarzysta Jan Józef Szczepański musieli zmierzyć się z tym, co niosła ze sobą książka Melchiora Wańkowicza wydana w 1959 roku oraz przede wszystkim z frazą Gałczyńskiego o żołnierzach, którzy „prosto do nieba czwórkami szli”. Nie bez powodu mówiło się wtedy o zastępowaniu legendy prawdą: że obsługa jednej z wartowni piła alkohol, że dwaj żołnierze zostawili rannego kolegę, zszokowani widokiem krwi i że wcale nie było tak, że większość obrońców zginęła. Warto przytoczyć anegdotę z planu filmu Różewicza, który tłumaczył, że można wprawdzie leżącego statystę posypać piaskiem i udawać, że to ziemia po wybuchu, ale będzie to sztuczne. Lepiej przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności spowodować prawdziwy wybuch i przyjrzeć się kamerą z bliska jak ziemia opada na przedmioty i ludzi. Mało jest reżyserów, którzy tak jak Różewicz byliby wyczuleni na pojęcie prawdy na ekranie. I trudno pogodzić się z tym, że gdy teraz zadawano pytanie po co kręcić drugi film o Westerplatte, wśród różnych odpowiedzi pojawiała się i taka, że Różewicz nie powiedział wszystkiego...

Czego przede wszystkim nie pokazał? Tego, że drugiego dnia obrony Westerplatte kapitan Dąbrowski najprawdopodobniej przejął dużą część dowodzenia od majora Sucharskiego. Przyznam, że sam kiedyś na łamach „Kina” pochopnie uznałem, że brak tego motywu w filmie Różewicza obniża jego wartość. Dziś już wcale tak nie myślę. Różewicz nie wiedział i nie mógł wiedzieć o rzekomym załamaniu nerwowym Sucharskiego. Wiedział jednak, że podczas obrony major przeżywał paraliżujący strach i był za kapitulacją. Dzięki temu dotarł w swoim filmie do istoty konfliktu między Sucharskim a Dąbrowskim: Te dwie racje – mówił Różewicz - walki do ostatniego tchu i racjonalnego stosunku w sytuacji beznadziejnej – występowały nie raz (...) w historii Polski. (...) Zarówno major Sucharski jak i kapitan Dąbrowski przedstawiali w dyskusji podczas narad swoje argumenty w jak najlepszej woli i w poczuciu obowiązku patriotycznego. Obaj zdawali sobie sprawę, że Westerplatte 1939 roku wywoławczym hasłem wytrwania dla tysięcy innych żołnierzy.

Wielkość Różewicza polegała na tym, że nie znając pewnych dyskusyjnych wydarzeń z czasu obrony i tak dotarł do prawdy o odpowiedzialności dowódcy, który nie chciał skazywać swoich ludzi na bezsensowną śmierć i o determinacji jego zastępcy widzącego sens w obronie półwyspu do samego końca.

Po latach problemem do rozstrzygnięcia nie jest to, który z nich miał rację. Znajomość ogólnej sytuacji z września 1939 roku każe oddać słuszność Sucharskiemu. Ale jak oddać sprawiedliwość temu, który zachował zimna krew, bohatersko dowodził w zastępstwie placówką, ale jednak mylił się chcąc walczyć dużo dłużej? „Tajemnica Westerplatte” Chochlewa jest niewątpliwie próbą oddania sprawiedliwości kapitanowi Dąbrowskiemu. Zwłaszcza, że reżyser zaproponował córce kapitana, Elżbiecie Hojce – Dąbrowskiej współpracę scenariuszową, a producent filmu po pokazie technicznym zapewniał, że zaakceptowała ona gotowy film. Trudno się dziwić zabiegom twórców o podobne porozumienie, choćby z powodu pamiętnej wrzawy wokół scenariusz Chochlewa.

Dawno nie było tak głośno wokół jakiegoś projektu filmowego, jak w 2008 roku, gdy ruszała produkcja „Tajemnicy Westerplatte”. Zbiegły się tu dwa nurty myślenia, które zwykle ze sobą konkurują, lecz w tym przypadku Chochlewowi dostało się po równo z obu tych stron.  Pierwszy to kształtujący się w ostatnich latach nowe poczucie patriotyzmu. Nazwałbym go patriotyzmem urażonej dumy, która w w wielu zjawiskach każe dopatrywać się antypolskich akcentów. Ale film Chochlewa antypolski nie jest, reżyser tłumaczył, że pokazując wojnę, pokazuje na dobrą sprawę to, że często człowiek w obliczu zagrożenia nie myśli o niczym innym niż przeżycie swojego strachu i wyrzucenie z siebie swojej frustracji. Wtedy może nie liczyć się dla niego jakiekolwiek poczucie obowiązku, a tym bardziej – patriotyzmu. Może, ale wcale nie musi. Chochlew pokazuje więc zarówno tych, którzy strzelali do końca, jak i tych, którzy pod wpływem różnych przeżyć zwątpili i sikali na słynny polski plakat propagandowy z 1939 roku.

Drugi sposób myślenia to niezgoda na to, by historię pisać od nowa wbrew udokumentowanym faktom, doszukując się nowej prawdy w relacjach mało wiarygodnych świadków i w mało wiarygodnych dokumentach. Punktem wyjścia była dla Chochlewa książka Mariusza Borowiaka „Westerplatte. W obronie prawdy”. Nie jest to pozycja ceniona przez historyków. Jest chyba jednak najpopularniejszą w ostatnich latach pozycją o obronie Westerplatte. W filmie Chochlewa pojawiają się praktycznie wszystkie kontrowersyjne wydarzenia opisane w tej książce, kluczowe staje się jednak spojrzenie na osobę kapitana Dąbrowskiego. Ten człowiek miał bez wątpienia zdolności przywódcze, które w pełni ujawniły się właśnie we wrześniu 1939 roku. Chochlew chciał pokazać go jako postać tragiczną, która nie wiedziała wszystkiego o planach polskiego dowództwa i swój upór opierała po prostu na błędnych przesłankach. Takie „ustawienie” postaci Dąbrowskiego byłoby bardzo przekonujące: nie odbiera jej cech bohaterskich, a jednocześnie od początku pokazuje, że skazana jest na osobistą klęskę. Niestety, tego zamysłu nie udało się urzeczywistnić na ekranie, Dąbrowski wypadł jak skrajny fanatyk.

Osoba pisząca o „Tajemnicy Westerplatte” Chochlewa, która wie, że córka kapitana zaakceptowała film jest w trudnej sytuacji. Na swoje usprawiedliwienie przytoczę słowa Jana Józefa Szczepańskiego, który recenzując kiedyś inny film, znalazł się w podobnym położeniu: „Wobec takiego stwierdzenia [jak to Elżbiety Hojki – Dąbrowskiej, przyp. P.Ś.] recenzent czuje się bezradny, a w każdym razie onieśmielony, bowiem ta jedna aprobata (w sferze moralnego zadośćuczynienia) waży więcej niż wszystkie opinie krytyków. Jednakże nie sposób czynić z osobistych wzruszeń (...) obiektywnego kryterium. Człowiek oglądający na ekranie dramat własnego życia jest jak weteran, odczytujący ze szkiców topograficznych dzieje stoczonych bitew. Obrazy jego pamięci potrzebują tylko orientacyjnych znaków, by ożyć. To, co on widzi, jest rzeczywistością niedostępną do postronnego obserwatora – rzeczywistością, którą należy stworzyć od nowa, jeśli ma się ona stać świadectwem prawdy dla ogółu. Nie jest to kwestia wiarygodności faktów. Jest to sprawa języka, jakim się owe fakty przedstawia”.    

I tu moim zdaniem rysuje się problem w filmie Chochlewa największy. Żeby dążenia kapitana Dąbrowskiego zrozumieć, trzeba by w nie najpierw uwierzyć. Aktorstwo nie jest mocno stroną „Tajemnicy Westerplatte”, lecz rzadko zdarza się, by w ważnym – z założenia – polskim filmie jedna z pierwszoplanowych ról była zagrana tak źle. Robert Żołędziewski, który gra Dąbrowskiego ma problem z tak elementarnymi rzeczami jak odpowiednie podawanie kwestii, dykcja czy poruszanie się przed kamerą. Upór i determinację gra stojąc na szeroko rozstawionych nogach, zaciskając zęby. W ten sposób postać kapitana Dąbrowskiego staje się groteskowa, a cały konflikt moralny, jaki rozgrywa się między nim a Sucharskim, traci swoją rangę. Jestem pewien, że ta warstwa filmu byłaby do uratowania, gdyby Dąbrowskiego grał lepszy aktor.

Sam Chochlew stanął jeszcze przed jednym dylematem, który został w filmie powiązany z postacią kapitana. Są różnych wersjach historii o Westerplatte dwa epizody, co do których trzeba mieć szczególne wątpliwości. Chodzi o śmierć żołnierza, który na rozkaz Sucharskiego miał drugiego dnia obrony wywiesić białą flagę oraz o kilku polskich żołnierzy, którzy rzekomo zdezerterowali. Dylematem jest na pewno pytanie, czy można coś takiego pokazać, skoro się nie ma pewności jak było. Chochlew się na to zdecydował, jednak nie mogąc ustalić dokładnego przebiegu wypadków, zainscenizował coś, co ma wszelkie cechy insynuacji. Zasugerował na przykład, że to Dąbrowski wydaje rozkaz rozstrzelania polskich dezerterów, nie pokazał jednak momentu, gdy kapitan mówi to polecenie. W podobnych wypadkach reżyser zawsze może potem powiedzieć, że wcale nie miał tego na myśli.

Dlatego jeśli zestawia się oba filmy o obronie Westerplatte najważniejszą różnicą staje się to, że Stanisław Różewicz pokazał fakty bezsporne i sprawdzalne, natomiast Paweł Chochlew nie chcąc rezygnować z pewnych kontrowersyjnych epizodów, próbował wymyślić dla nich jakiś prawdopodobny przebieg w scenariuszu. Jego filmowi można by jednak wiele wybaczyć, gdyby dawał wrażenie prawdziwego, wielkiego kina. „Tajemnicę Westerplatte” zdominowało jednak to, by możliwie najwięcej opowiedzieć, bez wystarczającej troski o to „jak” opowiedzieć. W filmie wśród żołnierzy w wielu momentach panuje takie rozprzężenie,że można by się zastanawiać, jakim cudem ta obrona trwała aż siedem dni. Obrazy ogólnej walki ustępują obrazom różnych zmagań pojedynczych żołnierzy. W efekcie większość tego, co oglądamy nie rozgrywa się w ferworze zmagań wojennych, ale jakby gdzieś obok. Uwaga widzów też pewnie zostanie gdzieś obok. I nie przymkną już wtedy oczu na rzewną muzykę, na katastrofalne efekty specjalne. Jednym z obrazów, jaki z pewnością zostanie po filmie Chochlewa to tandetne odwzorowanie okrętu Schlezwig-Holstein i dymu z jego dział, rozprzestrzeniającego się według parametrów jakiegoś taniego programu graficznego. Lepsza byłaby już autentyczna kronika z 1939 roku, którą użył kiedyś Stanisław Rózewicz i która sprawdziłaby się i teraz mimo że jest czarno-biała.    

Ten autentyczny fragment kroniki z autentycznym Schlezwigiem jest jednym z obrazów zbiorowej wyobraźni historycznej, o której już wspomniałem. Trudno od niego uciec i trudno byłoby go przebić nawet najlepszą inscenizacją. Zastanawiam się, czy podobnej, ikonicznej roli nie pełni już od dawna także samo „Westerplatte” Różewicza? Nie umiem powiedzieć, czy brak akceptacji na niektóre rozwiązania w filmie Chochlewa nie bierze się po części stąd, że proponuje on mojej wyobraźni coś, czego ja nie chcę przyjąć mając w pamięci tamten film. Przyznaję to, choć wydaje mi się, że autosugestię można jednak w takich momentach wyłączyć. Te dwa filmy o tych samych siedmiu dniach i tej samej tragedii na Westerplatte są tak różne, że automatycznie uzmysławiają, jak na przestrzeni półwiecza zmieniają się oczekiwania wobec kina historycznego.

Różewicz po tym, gdy wrzesień 1939 roku przestał być tematem tabu, kręcił swoje „Westerplatte” z autentycznym poczuciem, że widzowie na jego film czekają. Wyczuwa się to w wywiadach, jakich udzielali realizatorzy podczas zdjęć, jak i w recenzjach, podkreślających to, że rangę filmu podnosi dodatkowo jego konwencja, w której batalistyka nie jest błyskotką, mającą urzec widza, lecz środkiem do pokazania – jak to ujął Jerzy Wójcik, operator - „postępującego zniszczenia, śmierci”. „Westerplatte” Różewicza ma paradokumentalny walor, skupia się na racjonalnych przesłankach obrony (realizatorzy pokazują, że były one i w postawie Sucharskiego i Dąbrowskiego), lecz jednocześnie wpisuje tamte siedem dni w tradycję romantycznych zrywów. „Westerplatte broni się nadal” dawało dowód, że niemożliwy wyczyn jest możliwy, że „biliśmy się!” (słowa samego Różewicza). Atmosfera w oczekiwania, w jakiej powstawało „Westerplatte” z 1967 roku, dawała reżyserowi prawie pełną gwarancję zainteresowania widzów. A tym samym chyba możliwość wolnego wyboru, jak chciałbym opowiedzieć tę historię.

Dziś dobrze jest jeśli kino historyczne w ogóle kogoś interesuje. Gdy tak się dzieje, dba się przede wszystkim o to, by nie znalazłoby się w projekcie coś, co zanadto skomplikuje odbiór – vide serial „Czas honoru”. Opowieść ma być klarowna, ma odwoływać się do pewnego zbioru rozpoznanych postaw i wykorzystywać znane twarze aktorów, które skuteczniej przybliżą widzowi inną rzeczywistość. I choć z pozoru wydaje się, że „Tajemnica Westerplatte” jest filmem odważnym, idącym dużo dalej niż inne polskie filmy historyczne, tak naprawdę to co widzimy na ekranie spełnia większość kryteriów masowego filmu o II wojnie światowej: dużo się dzieje (na zasadzie „ale się dzieje!”), kolejne postaci odtwarzają (z zaledwie kilkoma wyjątkami) aktorzy znani przede wszystkim z taśmowych produkcji telewizyjnych, a dowódca i jego zastępca pokazani są w pewnym momencie jako śmiertelni wrogowie, tak by ich racje nie miały ze sobą praktycznie nic wspólnego. A przecież miały, tylko gdyby zostały bardziej zniuansowane, nie można by było ich sobie tak łatwo przeciwstawić...

Nieodparcie nasuwa się więc porównanie, że Stanisław Rózewicz użył kronik, a jego operator „patynował” rzeczywistość ekranową według autentycznych zdjęć historycznych po to, by widza zabrać w przeszłość w możliwe pełnym wymiarze, pokazać skomplikowanie każdego mikrozdarzenia. Chochlewowi nie można odmówić pietyzmu, lecz on postąpił jakby odwrotnie niż Różewicz: chwycił obraz przeszłości, wtłoczył go w ramy przezroczystego języka filmowego i podał widzowi wszystko na talerzu. „Tajemnica Westerplatte” nie wybija się przez to ponad poziom powierzchownego opowiadania zdarzeń i naskórkowych sylwetek bohaterów. 

Piotr Śmiałowski

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90., dr Kamila...
  • Początki kina na ziemiach polskich
kanał na YouTube

Wybrane artykuły