Artykuły

„Kino” 1986, nr 10, s. 10-14

 

Temat współczesny

Stanisław Kuszewski

 

Równo przed sześciu laty (piszę ten tekst pod koniec lipca) zaczynał się w Polsce kolejny już w naszych najno­wszych dziejach, słuszny protest ludzi pracy. Wynikłe stąd wydarzenia na tyle mocno utrwaliły się w naszej pa­mięci, że ich przywoływanie raczej jest zbędne. Dziedzic­two zaś dekady sukcesu oraz okresu burzy i naporu uwi­dacznia się najwydatniej w sferze egzystencji material­nej: zadłużenie spychające nasz kraj do szeregu narodów – proletariuszy zobowiązanych do płacenia wysokiego ha­raczu bogatym, ciągle jeszcze niepełnosprawna gospo­darka, inflacja, niedobór wielu potrzebnych artykułów składają się na dolegliwości dnia powszedniego. Dodajmy jeszcze spustoszenia w sferze świadomości zbiorowej. Długo zapewne potrwa odbudowa ładu kulturowego, a bez niego żadna społeczność nie może funkcjonować nor­malnie.

 

10 –

Udało się wprawdzie uniknąć wielkiej tragedii. Nikt jednak nie jest w stanie sporządzić bilansu jednostkowych dra­matów. Byli i tacy, co na nie solennie zasłużyli, iluż jednak wiatr historii po­wyginał lub nawet połamał niespra­wiedliwie?

Otrzymaliśmy od losu bolesną lekcję gramatyki współczesnego świata. Ciąg­le jednak aktualne jest pytanie, jakie z niej wyciągniemy pożytki, czy choćby sprawdzi się optymistyczne przekona­nie naszych protoplastów, że Polak mądry po szkodzie?

  •  

Podobne refleksje pojawić się muszą nieuchronnie podczas odbioru kilku, zrealizowanych ostatnio, filmów fabu­larnych o tematyce współczesnej. Rzecz jasna nikt nie oczekuje od naszych arty­stów choćby w miarę tylko rozsądnej odpowiedzi, jaki to model zachowań, ich zdaniem, uznać należy za optyma­lny w skomplikowanych realiach obec­nego sezonu. Tak daleko aspiracje sztu­ki u nas sięgać nie powinny pod groźbą pomówienia jej o udział w indoktryna­cji. Prawdziwa sztuka musi podobno wobec otaczającej nas rzeczywistości zajmować stanowisko krytyczne. I to ma jej wystarczać. Ewentualne propa­gowanie programów pozytywnych po­zostawia się naiwnym agitatorom, naiwnym, boć przecież, jak uczy do­świadczenie, każdy program, dziś uznawany za słuszny, jutro może okazać się błędem. Agitatorom łatwiej zmieniać zajęcie, a nawet przekonania. Artysta będzie trwał tak długo, jak długo jego dokonania uczestniczyć będą w obie­gu.

Od filmów zaś „gorących”, odnoszą­cych się do tego, co tu i teraz, nie ocze­kujemy zazwyczaj szczególnego artyz­mu. Jest jakby samo przez się zrozumia­łe, że go osiągnąć nie mogą. Ich celem jest przede wszystkim notowanie pro­cesu w biegu, prawdziwe fotografowa­nie dzisiejszego bytu społecznego z jego powikłaniami. Prawdziwe, cóż to zna­czy? Jakie przyjąć kryterium prawdy, skoro tych prawd jest mnogość? Inna, na przykład, jest prawda Wionczka i Bielskiego, inna – Kieślowskiego, Saniewskiego czy Falka. Nikt też nie może pretendować do przedstawiania zobiek­tywizowanej syntezy czasu, choć każdy o to zabiega. Autentyczną prawdę da się zrekonstruować dopiero dzięki pewnej sumie wypowiedzi, jeżeli znajdą się w niej uwierzytelnione różne stanowi­ska.

  •  

Są u nas i twórcy, i krytycy, a także pewna nieliczna procentowo, malejąca, ale ciągle wpływowa, grupa odbiorców, dla których twórczość filmowa tak dłu­go nie będzie ważna, póki nie odniesie się, i to w sposób bezpośredni, do ak­tualnego stanu rzeczy. Dopiero zauwa­żalna obecność na ekranie podobnych inicjatyw staje się miarą aspiracji kina. To one właśnie traktowane są jako mie­rnik zakresu swobód twórczych. Ich brak zaś, lub niedostatek, obciąża konto mecenasa. Skoro zatem skłonności „go­rące” zaczynają się konkretyzować w filmach, mecenas może odetchnąć z ulgą: dowiódł otwartości swojej doktry­ny programowej. Odetchnąć też może zbiorowość artystów. Nie sprzeniewie­rzyła się swojemu podstawowemu po­wołaniu. A co widownia? No właśnie.

  •  

Fenomen kina moralnego niepokoju nie doczekał się, jak dotąd, rozwiniętej, wszechstronnej analizy. Nikomu też do niej, z różnych względów, się nie spie­szy. Wygląda jednak na to, że nawet za­gorzali oponenci tego nurtu skłonni są mu przyznać pewne niepodważalne za­sługi. Sygnalizowało ono bowiem nara­stający rozdźwięk pomiędzy głoszonym publicznie ideałem a sposobem jego realizacji w praktyce, postępujący roz­kład consensusu społecznego. W pe­wien sposób stanowiło zatem zapo­wiedź późniejszej eksplozji. Ówcześni kierownicy życia politycznego nie umieli skorzystać z tego ostrzeżenia, nie doceniali też rozmiarów konfliktu. Przypuszczali więc, że dla rozładowa­nia napięć wystarczy przysłowiowe pu­szczenie pary w gwizdek. Film zapew­ne miał być w tej koncepcji częścią skła­dową klapy bezpieczeństwa. Wolno było zatem na ekranie kinowym uprawiać krytykę w zakresie niedostępnym dla innych dziedzin obywatelskiej ak­tywności. Niejednokrotnie krytyczne wystąpienia na forum, gdzie wypowia­danie otwartych opinii deklarowane jest i jako prawo, i jako obowiązek, na ogół niepomyślnie kończyło się dla deli­kwenta. Film zaś mógł bez obawy de­precjonować cały model stosunków międzyludzkich, otrzymywał nawet w związku z tym nagrody, a jego twórcy cieszyli się sympatią władz. Nieprawdą jest bowiem sugestia, że uprawianie KMN wymagało nadzwyczajnej odwa­gi.

Cała ta strategia, jak wiele innych w tym czasie, okazała się naiwna. W do­datku upewniała i autorów, i widownię o manipulacyjnym charakterze syste­mu.

  •  

Prawdy mogą być różne, zwłaszcza w zbiorowości o silnie zróżnicowanym stosunku do generaliów. A nie będzie­my w tym miejscu rozważać, czyja prawda lepsza, choć jest to dyskusja o pierwszoplanowym znaczeniu. Cokol­wiek bowiem myślimy o rozmaitych racjach, każdy „gorący” film na swój sposób dokumentuje, że są one faktem istniejącym obiektywnie. Zakładając za­tem ich równorzędność jako materiału dla socjologicznej refleksji, odłóżmy na inną okazję pytania, jaka w istocie ta nasza rzeczywistość jest i na ile jej wize­-

– 11 –

runek w konkretnym utworze wolno uznać za reprezentatywny. Spróbujmy natomiast przyjrzeć się, jak widzą ją konkretni artyści. Jeżeli bowiem nawet mylą się w ocenach, wolno domniemy­wać, że wyrażają stan ducha nie tylko własny.

I otóż zastosowanie wobec filmów „gorących” podobnej metody ujawnia zaskakującą prawidłowość: wychodząc z odmiennych przesłanek i – zapewne – odmiennych intencji, twórcy podejmu­jący tę „gorącą” tematykę w wielu waż­nych kwestiach dochodzą do podobnych konkluzji, a i rodzaj emocji, o ja­kich nas informują, jest zadziwiająco zbieżny.

W najnowszym utworze Romana Wionczka Czas nadziei (scenariusz – Jerzy Grzymkowski) w bogatym asorty­mencie pojawia się „rekwizytornia” stanu wojennego, fikcja filmu zaczyna się bowiem w nocy z 12 na 13 grudnia 1981. Oglądamy więc najpierw kolumnę samochodów pancernych (ściślej – transporterów opancerzonych) – woj­sko ubezpieczać będzie działania sił mi­licyjnych. Dalej – milicja likwiduje strajk okupacyjny w fabryce, przy czym dwaj robotnicy stawiający opór zostają obezwładnieni. Następnie oglądamy scenę aresztowania (internowania) do­radcy „Solidarności”. Odwołuje się dotychczasowego dyrektora zakładu. Poja­wiają się komisarze wojskowi. Wreszcie grupa wyrostków najpierw zakłada or­ganizację podziemną, a później – z ka­mieniami w ręku – ściera się z oddzia­łem ZOMO asekurującym manifestację pierwszomajową.

Wszystko to opowiedziane jest bez ko­mentarza, raczej kameralnie, bez ek­sponowania napięć i drastyczności. Miasteczko jest małe, fabryka też, stąd stosunkowo niewielu statystów. Pewne „tabu” zostało jednak przekroczone. Wszystko razem stanowi tło tylko dla podstawowego konfliktu. Dla autorów tematem właściwym jest to, co będzie później.

Godność, pierwsza część dziejów rodziny Szostaków, kończyła się wywiezieniem na taczkach robotnika, którego winą było to, że nie chciał bezmyślnie strajkować, że zawierzył w niezależną i samodzielną odnowę, w wyniku której odrzucony zostanie bagaż wymuszeń i każdy będzie mógł należeć do takiego związku zawodowego, na jaki ma ocho­tę. Apostołowie antytotalitaryzmu wcale jednak nie zamierzali być liberalni.

Czas nadziei to opowiadanie o pe­rypetiach Karola Szostaka, już po 13 grudnia, związanych z próbą powrotu na dawne miejsce pracy. Mnożą się przeszkody. Nowy dyrektor okazuje się  większym oportunistą niż jego po­przednik. Odszedł poprzedni sekretarz POP w zakładzie, bezradny lawirant, wybrano nowego, ale i ten, mimo do­brej woli, niewiele może zdziałać. Iluzo­ryczna też, przez czas dłuższy, okazuje się władza komisarza wojskowego. Jego wniosek o kolejną zmianę dyrektora po­zostaje bez następstw. Kiedy zaś Karol Szostak stanie wreszcie przy tokarce, będzie musiał cierpieć szykany niektó­rych kolegów w ramach opozycyjnej kampanii przeciwko tzw. kolaboran­tom. Nie poprawi się sytuacja w robot­niczej rodzinie. Pozostaną dotychczaso­we antagonizmy, ba – nawet pojawią się nowe, m.in. w związku z tzw. charyta­tywną działalnością Kościoła.

Wionczek przeprowadza swoich bo­haterów przez dwa kolejne etapy wyda­rzeń, w związku z czym oba utwory na­leży rozpatrywać łącznie. Lokalizuje zaś akcję w środowisku robotniczym, a więc wśród tych, których zachowania miały rozstrzygający wpływ na bieg dziejowe­go procesu. Nadaje to jego przedsię­wzięciu szczególną rangę.

Feliks Falk nie stawia sobie zadań aż tak rozległych. Jego Bohater roku dzieje się wśród ludzi show-businessu, zatem na terytorium mimo wszystko dość egzotycznym. Niechże nas jednak nie mylą akcesoria. Pozostawiając pe­wien margines dla osobliwości świata chałtury, Falk chce dosyć wyraźnie uniwersalizować swoje diagnozy, choćby przez sposób, w jaki ów przemysł roz­rywki wmontowywany jest w system manipulacji propagandy.

I tutaj mamy do czynienia z zamia­rem kontynuacji, bowiem znowu na scenie pojawia się Danielak, bohater Wodzireja, człowiek zręczny, cwa­niak, gotowy chwycić w żagle powiew każdej koniunktury. Miał tam jakąś nie­zbyt jasną kondemnatkę z okresu po­sierpniowego, o charakterze raczej oby­czajowym, teraz chce powrócić do branży, w związku z czym jest gotów zgodzić się na wiele. Jednakże koniec końców przegrywa, ponieważ trafił na sprawiedliwego w Sodomie, na kogoś, kto nie daje się bez reszty zbałamucić. A działa pośród partnerów tego samego co ongi autoramentu. Na przykład Marian Opania prawie z urzędu gra takiego samego jak dawniej naczelnego redaktora: głu­pawego, za to pozbawionego charakte-

– 12 –

ru. Nic zatem nie zmieniło się w przyro­dzie. Tyle że tym razem nie ma mąd­rych na rzeczywistość. Zarówno ideo­wość, jak i cwaniactwo jednakowo pro­wadzą do klęski.

Właśnie pierwsza wspólna cecha, i tych dwóch, i paru innych filmów „gorą­cych”, to bezradność bohatera wobec świata, którego reguł nie jest w stanie zrozumieć. Karol Szostak w Godności nie mógł pojąć, o co właściwie chodzi organizatorom strajków, w Czasie nadziei – nie może pojąć, czemu to władza ustanowiona przeciwko bezprawiu zwleka z przywróceniem mu konstytu­cyjnego prawa do pracy. Podobnie jego zięć, Waldemar Rzepiński, nic nie wie o przyczynach opieszałości partii w jego zakładzie, i nie tylko tam, zarówno przed, jak i po 13 grudnia. U Falka ani Danielak, ani inne postacie nie umieją dopatrzyć się jakichś racjonalnych za­sad postępowania u osób wciągających ich w akcję pod nazwą „bohater roku”.

Nic nie rozumie robotnik z filmu Kieś­lowskiego Bez końca, sądzony za zor­ganizowanie nielegalnego strajku. Ani tego, po co właściwie był ów strajk po­trzebny, ani tego, jak powinien zacho­wać się podczas procesu. Nie rozumie przyczyn swojego niepowodzenia bohater Chrześniaka Henryka Bielskie­go. Jego casus zaświadcza co najwyżej o tym, iż żadne uprzednie zasługi nie mają większego znaczenia, a i postulat racjonalnej gospodarki zasobami tej ziemi może okazać się zawodny, i to właśnie wtedy, gdy się go usilnie akcen­tuje.

Karol Szostak u Wionczka i mecenas Labrador u Kieślowskiego jedyne wyjś­cie znajdują w dawnych normach za­wodowej rzetelności. Więc jak obowiąz­kiem tokarza jest produkować za pomo­cą tokarki, obowiązkiem adwokata jest bronić klienta przed wyrokiem skazują­cym – bez względu na okoliczności. Tak właśnie obaj postępują. Ale dużo to nie jest.

Nie mają też żadnej sensownej argu­mentacji ludzie o odruchach powstań­czych. Asystent Labradora nie umie wy­jaśnić, dlaczego chce przekształcić pro­ces o strajk w manifestację polityczną, a Marcin Rzepiński, wnuk Karola Szosta­ka, dlaczego wychodzi na ulicę z brukowcem w ręku.

Unika się ogólnego planu racji poli­tycznych, wyjaśniania istoty dążeń an­tagonistów, jakby wszystko było jasne i oczywiste. Wszyscy zdają się marzyć o jakiejś Arkadii, nikt jednak nie usiłuje skonkretyzować desygnatów tego poję­cia. Wszystkim zaś, solidarnie, otaczają­ca ich rzeczywistość skrzeczy. Jeżeli jed­nak rezygnuje się z orientowania mapy politycznej wedle klasowych przesła­nek konfliktu, pozostaje jeszcze konce­pcja przedstawiania narodowego dramatu, o mało przejrzystej genealogii, albo stwierdzenie, że cały świat jest do luftu. Stąd już prosta droga do trucia się gazem. Czy jednak wolno mieć do fil­mowców pretensję za brakoróbstwo ideologów?

  •  

Wspólnym mianownikiem omawia­nych przedsięwzięć jest też klimat ogól­nego rozczarowania. Jest to odczucie wspólne i uczestnikom Bez końca, co dałoby się wyjaśnić ich usytuowaniem po jednej tylko stronie barykady, i ro­dzinie Szostaków in gremio, u każdego z nieco innych powodów, i bohaterowi Chrześniaka, którego los staje się symbolem porażki całej generacji i jej opcji ideowych, i Danielakowi et consortes, upewniającemu się, że ta nasza normalizacja wcale taka normalna nie jest. Każdy coś stracił lub przegrał, nikt nie ma powodów do zadowolenia. A światełko w tunelu – daleko.

Trzecie podobieństwo dotyczy obrazu prominentów. Nigdzie nie są to ludzie zasługujący na zaufanie. Także i z uwa­gi na niestabilność posad. Niejasną rolę u Wionczka pełni niejaki towarzysz Mielecki z KW. Ponieważ występuje przeciwko interesom postaci, z którą – wedle oczekiwań reżysera – powinni­śmy się utożsamić, a swojego działania nie tłumaczy, lubić go nie będziemy. To­też wyraźną ulgę sprawia nam infor­macja, że towarzysz M. już w KW nie pracuje. Chciałoby się jednak wiedzieć, co z nim dalej: zmienił zawód czy też może awansował? Ważne osoby z Bo­hatera roku to enigmaty wykonujące trudne do rozszyfrowania manewry. Kiedy zaś się dowiemy, że jedna z nich, Prezes, z dnia na dzień opuści swój se­kretariat, przyjmując propozycję wła­dzy w służbie dyplomatycznej, widow­nia najpewniej skwituje to rozbawie­niem. Skądś to już zna. Osobliwe pa­nopticum, ludzie sympatyczni, ale wy­prani z wszelkiej powagi, stanowią ma­łomiasteczkowe szyszki w Chrześnia-

– 13 –

ku. Zaś u Kidawy-Błońskiego (Trzy stopy nad ziemią) każdy, kto sprawuje jakąś funkcję w zarządzie kopalni, jest skrzyżowaniem imbecyla z drobnym oszustem. Aż dziwi, jak w takich warun­kach w ogóle można u nas wydobywać węgiel.

  •  

Oto kilka przykładów obrazu naszego życia poznawanego za pośrednictwem kinowego ekranu. Przywołując je, pomi­jam wartościowanie utworów, zarówno pod względem „wydźwięku”, jak i wa­lorów artystycznych. Ale i bez tego po­jawia się niemało pytań i wątpliwości.

Najpierw, czy można skutecznie wy­mierzać sprawiedliwość naszej epoce za pomocą tradycyjnych narzędzi. Ża­den bowiem z cytowanych filmów no­wych środków wyrazu nie proponu­je. Jest to ciągle jeszcze orientowanie się na estetykę kina moralnego niepokoju, kiedy to w quasi-dokumencie, czy też w quasi-reportażu ważny był zamiar pu­blicystyczny, nie zaś forma, w jakiej jest egzekwowany. Chyba dziedzictwem tego nurtu jest również poetyka niedo­mówień, niejasności, a także skłonność do dezintelektualizacji przekazu.

Dalej – jeśli komunikując nam swoje emocje, artyści mówią prawdę o rodzaju nastrojów społecznych, należałoby się zastanowić poważnie nad stanem rze­czy w Ludowej Ojczyźnie. Jeżeli nato­miast się mylą, albo po prostu nie umie­ją wyzwolić się z estetycznych schema­tów, pożytek z ich trudu będzie niewiel­ki, zaś absencja szerszej publiczności – zasadna.

Oglądając ostatnie polskie dokonania fabularne w temacie współczesnym, doznałem w pewnej chwili wrażenia, że oto znowu udało się reaktywować model kina artystyczego z drugiej poło­wy lat siedemdziesiątych, z dwoma jego podstawowymi wówczas mutacjami. Nie widać bowiem większej różnicy w sposobie przedstawiania świata z jednej strony pomiędzy dzisiejszymi filmami Wionczka czy Bielskiego a – na przykład – Wysokimi lotami czy Gdzie woda czysta i trawa zielona, z drugiej – po­między dzisiejszym Falkiem i Kieślowskim, a Wodzirejem czy ,Amato­rem, pomiędzy Saniewskim a Janu­szem Kijowskim, Rokiem spokojnego słońcaBarwami ochronnymi. No, może mniej w tym zapalczywości, więcej pewnej nawet rezygnacji. Jeżeli zaś już wtedy mówiono nam, że wszystko jest bez sensu, do czegośmy się po cza­sie przyznali, i to samo powtarza się nam znowu, wiarygodność podobnego stanowiska wzrasta.

Wtedy jednak zastanowić się trzeba, po co, panowie i towarzysze, tę żabę jedliśmy?

 

– 14 –

Stanisław Kuszewski


Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Polskie kino po 1989 roku, prof. Mirosław Przylipiak
  • Początki kina na ziemiach polskich
kanał na YouTube

Wybrane artykuły