Artykuły

„Kino” 1981, nr 2, s. 5-7, 25-27

 

To jeszcze nie ta chwila

Tadeusz Lubelski

 

Rozmowa z Tadeuszem Konwickim

TADEUSZ LUBELSKI: Jednym z motywów stale powtarzających się w Pana twórczości jest koniec świata. Od Sennika współczes­nego przez Zwierzoczłekoupiora aż po Małą apokalipsę – Pańscy bohaterowie spodziewają się powszechnej zagłady, czeka­ją na nią czasem z lękiem, a czasem jak na wybawienie. A równocześnie zdaje mi się, kiedy czytam Pana książki albo kiedy oglą­dam Pana filmy, że Pan w gruncie rzeczy w ten koniec świata nie wierzy, że Pan ufa, że wszystko będzie dobrze.

TADEUSZ KONWICKI: Wie pan, ja w swoich książkach czy filmach wybierałem zawsze ta­kie wyjątkowe momenty tej społeczności, którą opisywałem – momenty magiczne, in­ne, odświętne. W Senniku ludzie czekają na koniec świata, we Wniebowstąpieniu wyjątkowość nocy dożynkowej podparta jest międzynarodowym konfliktem, który może lada chwila wybuchnąć, w Kompleksie Pol­skim – Wigilia; i tak mniej więcej w każdej książce. Po prostu lubię – to dla mnie czysto techniczne pisarskie udogodnienie – kiedy powieść czy film dzieje się w czasie odrobinę niezwykłym, w czasie, który ma pewną magię i tej magii udziela bohaterom.

T.L.: Szczerze mówiąc – kiedy tak zacząłem, to byłem ciekaw nie tylko komentarza do Pana wyborów artystycznych, ale Pana aktualnego sądu o świecie. Bo literatura literaturą, a kiedy się przyjrzeć, co się aktualnie ze światem dzieje, kiedy sobie zdać sprawę, że nikt nie czuje się na nim bezpieczny – zadaje­my sobie pytania: Co nas wszystkich zbawi? Co nas czeka? Jak Pan sobie na takie pytania odpowiada?

T.K.: To chyba każdemu pokoleniu się wy­daje, że dzieje się coś niezwykłego – z Ziemią, ze współczesnymi, że coś zagraża, że nastę­puje jakieś przesilenie; ale chyba tak będzie jeszcze długo. Jeszcze w ciągu tysiącleci wszystkie pokolenia będą się ciągle spodzie­wały końca świata i będzie im się wydawało, że już są jego świadkami. A ja się poddaję temu przekonaniu, ponieważ ono mi służy literacko. Ja w ogóle lubię dramatyzować, demonizować, przesadzać, bo to uciekawia każdą sytuację, zwłaszcza kiedy się pisze książki albo robi filmy. Natomiast równocześ­nie wierzę w szaloną siłę i umiejętność przystosowywania się gatunku ludzkiego. Uwa­żam, że ludzie do wszystkiego się przystosu­ją, również do najcięższych chwil, które będą powstawać w miarę rozwoju cywilizacji. W każdej sytuacji kryzysowej ludzie znajdą jakiś sposób, żeby przetrwać i żeby dalej trwać.

Zresztą nie chcę się w to dłużej wdawać, bo jestem w trakcie – no, może za dużo bym powiedział: pisania, bo kondycja fizyczna po chorobie jeszcze mi nie za bardzo pozwala pisać, ale – przygotowywania książki, która troszeczkę by się tymi rzeczami zajęła. „Tymi rzeczami” – to znaczy zagadką naszej egzys­tencji, tym, co wszystkich od wieków dręczy­-

– 5 –

ło. Oczywiście mam na tyle poczucia humo­ru, żeby nie zapowiadać, że ja rozwiążę tę zagadkę. Tyle tylko, że ona mnie irytuje. I za­chęca mnie do stworzenia pewnego stanu literackiego, który może przypominać taki sposób postępowania w matematyce wy­ższej, kiedy zakłada się błąd – po to, żeby ewentualnie dojść do jakiegoś prawdziwego, bezbłędnego rozwiązania.

T.L.: Skoro o tym mówimy – interesuje mnie, jak Pan pisze. Kiedyś Pan powiedział, że przystępując do realizacji filmu, ma go Pan już w głowie w całości i pozostaje konieczność wydobycia go od współpracowników. A jak jest z powieściami? Czy to jest tak, że Pan, pisząc, udaje się na poszukiwanie? Jak odkrywca, który ma przed sobą cel, ale nie zna jeszcze drogi? Czy też mniej więcej do­kładnie już Pan wie, co Pan chce napisać, i pozostaje tylko wysiłek zmuszenia się do roboty?

T.K.: Ja mam na ogół z góry obmyślony cały przebieg, cały rebus, całą zagadkę. To znaczy mniej więcej wszystkie sytuacje mam pomyślane, a oprócz tego widzę je w sposób szalenie wiarygodny – i dopiero wtedy czuję się upoważniony do tego, żeby zacząć pisać. A już potem sam proces pisania zależy od dyspozycji. Jednego dnia jestem w lepszej dyspozycji i to, co piszę, jest wyraziste, puch­nie mi w ręku, umięśnia się, staje się koloro­we. A czasem, przy gorszej dyspozycji, jest cienkie, wątłe, czyli jest tylko taką kładeczką do dalszych sytuacji. Wtedy staram się po prostu przerywać. Nie umiem na siłę; próbo­wałem, ale z najgorszymi wynikami. To zna­czy, że dyspozycja jest mi potrzebna, żeby ten szkielet czy projekt sytuacji, który jest częścią całej konstrukcji – stał się prawdziwy. Użyłem trywialnego, ale niezwykle odpowiedniego określenia, ponieważ – moim zdaniem – sen­sem sztuki jest prawda.

T.L.: Czyli wynika z tego, że właściwa twór­czość to – u Pana – myślenie, wyobraźnia,
a już samo pisanie książek czy robienie fil­mów to uzależniony od codziennej „dyspozy­cji” wysiłek przypominający pracę wyrob­niczą?

T.K.: Otóż nie. To, o czym pan mówi, doty­czyć może tych literatów, którzy codziennie w określonych godzinach siadają i ileś tam godzin poświęcają na pracę, a potem się zajmują czymś innym. Ja natomiast piszę kapryśnie. Miewam zapaści, ni z tego, ni z owego wydaje mi się, że to, co piszę, jest bezsensowne i w związku z tym przerywam; na parę tygodni zapadam się, nic nie robię. Potem nagle pod wpływem jakiegoś impulsu – bo ja jestem szalenie wrażliwy na impulsy zewnętrzne – znienacka z powrotem siadam i jak mi pójdzie, to już piszę. Nie odznaczam się systematycznością pracy.

Oczywiście, kiedy robiłem filmy, to nie mo­głem sobie pozwolić na to, żeby przerywać pracę na parę tygodni ze względu na złe samopoczucie czy na to, że mi źle idzie. Film – przez to, że zaangażowanych jest w niego mnóstwo ludzi, pieniędzy, środków – przymusza do systematyczności. I przymusza – w moim wypadku – z pewną szkodą dla tego, co robię. Bo wtedy człowiek wlecze z siebie nitkę tej grubości, jaka z niego wychodzi. Podczas gdy w literaturze ma prawo do tych neurastenicznych zniechęceń, które – przypuszczam – pojawiają się wtedy, kiedy czło­wiek widzi, że nie tak mu idzie, jak powinno. To jest taki aparat bezpieczeństwa wewnętrznego, który mnie w pewnym momencie wyłącza z pracy, aż się znowu moje akumulatory tak naładują, że mogę skutecznie dalej coś robić. Ja się zresztą początkowo bałem, że te zapaści są nieodwracalne, ale potem się przyzwyczaiłem i zrozumiałem, że one są częścią

– 6 –

procederu, że tak powinno być. Poza tym wierzę w te bodźce, o których wspomniałem. Ja ulegam bodźcom negatywnym, tzn. nie sukcesy mnie podniecają do pracy, a klęski, zwątpienia, deprecjacje wewnętrzne. One po jakimś czasie wywołują we mnie rodzaj furii, która jest chęcią zmierzenia się ze słabością człowieczą.

T.L: W wyniku jednego z takich ataków wściekłości został Pan kiedyś reżyserem filmowym.

T.K.: Tak. Ostatni dzień lata był taką cezurą w moim życiu, która zresztą przypadła na okres zmiany w życiu całego społeczeńs­twa. Zacząłem z innej beczki. Furii dodawała mi także chęć zaatakowania tego szalenie skonwencjonalizowanego ładu, jakim była ówczesna sztuka filmowa i którym pysznili się filmowcy.

T.L: Chciałbym, żebyśmy trochę pociągnęli ten filmowy wątek. Czy często chodzi Pan teraz do kina?

T.K.: Kiedyś kino było moim narkotykiem. Potrafiłem biegać do kina trzy razy dziennie.
A teraz przeżywam rodzaj zniechęcenia ki­nem. Kiedy myślę, dlaczego tak się dzieje, to widzę – po pierwsze – moje powody osobis­te. Miałem dramatyczny romans z kinem i z naszą kinematografią. Bywałem z tej kine­matografii usuwany, przyjmowany z powro­tem, parę razy to się działo. Zresztą byłem długi czas outsiderem i sam mocowałem się z nawykami środowiska. Nawet nie mogę powiedzieć, że środowisko filmowe było mi nieżyczliwe, ale patrzyło na mnie nie jak na branżowca, tylko jak na „reżysera niedzielne­go”. Poza tym wydawało mi się parę razy, że zostałem niesprawiedliwie potraktowany ze swoimi filmami, tzn. nie dano mi szansy pełnego skonfrontowania się z publicznoś­cią, krajową i zagraniczną.

T.L.: No, w wypadku rozpowszechniania filmu Jak daleko stąd, jak blisko ta „niesprawiedliwość” była – i do dziś jest – ewidentna.

T.K.: Przez to nabrałem urazów do filmu. Druga przesłanka tej niechęci jest bardziej obiektywna: widzę, że publiczność kina ochłodła, przestała się tak pasjonować i prze­jmować filmem, jak to robiła 10 czy 15 lat temu. Skąd to się może brać? Otóż w filmie kinowym ogromną rolę odgrywa forsa. Ona łatwo się zjawia w obrębie warsztatu filmo­wego, kino daje szybką sławę, koło kina krąży wiele takich rzeczy, które nazwalibyśmy ko­mercjalizmem.
W związku z tym kino jest bardziej chytreńkie od innych sztuk, ma takie oko muchy i wszystko widzi dookoła: co jest modne, co znajdzie widza, co da łatwy po­klask. I film taki się zrobił wszechstronny, wielostronny, tak szybko zaczął wszelkie tabu obalać, że jakby przegryzł się na drugą stro­nę. W momencie, kiedy przeczytałem o ja­kichś filmowcach, którzy – po to, żeby nakrę­cić śmierć swojej bohaterki – autentycznie ją zabili, doszedłem do wniosku, że kino już samo siebie zdeprecjonowało.

A jest jeszcze trzeci powód osłabienia moje­go zainteresowania. Każda sztuka ma swoje lepsze i gorsze momenty. I mnie się wydaje, że film ma teraz na świecie taki gorszy czas. Być może to wynika z tego drugiego punktu, który starałem się objaśnić, ale może to zawi­niła telewizja, może zgnuśnienie publicznoś­ci albo skłopotanie szalonymi problemami, które zewsząd wyłażą. A może po prostu kino zamknęło swój najpiękniejszy okres, ten wspaniały, zwycięski, naiwny, romantyczny. Myślę tu szczególnie o kinie z drugiej połowy lat trzydziestych, o tym kinie, które moje pokolenie w ogóle wychowało i ukształto­wało.

– 7 –

T.L.: A czy nie myśli Pan, że nowe młode pokolenie, to dzisiejsze, które zaczyna swój kontakt z kinem od innych filmów, więc, powiedzmy, 8- czy 10-latki chodzą na Gwiezdne wojny, a 16- czy 18-latki na filmy Herzoga albo Saury, że to pokolenie także może się w kinie zakochać?

T.K.: A wie pan, że to już może będzie inna miłość? I to, że użyję tytułu schema­tycznego filmu, „Trudna miłość”. W końcu ja już nie jestem najmłodszy, więc wypada mi mieć sklerotyczne gusta. Mianowicie mnie okropnie odrzuca od kina styl paradokumentalny. Wydawało mi się, że już Czesi go wyeksploatowali, ale nie – on co rusz odżywa. Właściwie każda młoda ge­neracja filmowa, w Polsce przynajmniej, która się chce zbuntować, buntuje się sty­lem paradokumentalnym. A ten styl jest dla mnie nieapetyczny. Zbyt przypomina życie. Chodzę i widzę dużo brzydkich ludzi dookoła siebie. Idę do kina i też widzę ak­torów łysawych i bezzębnych. Nie, no... do kina się chodziło na te dwie godziny ma­gicznej przygody. Ja wychodziłem przed wojną z kina oszołomiony, wstrząśnięty, zdruzgotany, wracałem z innego świata i z innego wymiaru. Oczywiście, można powie­dzieć, że to było szkodliwe opium dla mas, że kino ambitne musi być bliskie życiu. Ale mnie się wydaje, że ta bliskość życia może być inna, musi być inna. Bo żeby to mnie tylko ten styl zniechęcał.
A przecież ja udaję skromnego, że tylko mnie, a czytam statystyki i widzę, że on zniechęca też widza. Filmy tzw. niepokoju moralnego, które – zdawałoby się – powinny były mieć gigantyczną widownię, bo zapowiadały te wszystkie przełomy, które się stały w na­szym kraju, miały tymczasem widownię cieniutką.

T.L: Tylko czy nie jest tak, że ta odno­towana w statystykach niska frekwencja jest wynikiem pewnej manipulacji: zbyt ma­łej liczby kopii, złej reklamy, złośliwości rozpowszechniania? Ja sobie zdaję spra­wę, że powtarzam w tej chwili argumenty samych autorów tych filmów. Niemniej by­łem ostatnio drugi raz na Amatorze Kieślowskiego, w końcu wiele miesięcy minę­ło od premiery, a tu pełna sala odebrała film świetnie, z emocją i zrozumieniem.

T.K.: Hm... Nie chce mi się kłócić z pa­nem. To być może ja tylko odbieram sła­biej te filmy,
i to, zaznaczam, odbieram je słabiej nie w sensie treściowym czy pro­blemowym, tylko styl, figurę stylistyczną, która się rodzi z tzw. paradokumentu, czyli dosłownego odtwarzania życia. Mnie to po prostu śmiertelnie nudzi. Ale też tak mi się wydaje, że i publiczności było troszkę nu­dnawo. Bo skoro pan mówi o małej liczbie kopii – próbowano zrobić małą liczbę kopii dla Człowieka z marmuru i publiczność wymusiła większą.

T.L.: To prawda. O czym innym: Pan był jednym z pierwszych u nas ludzi, którzy –
w latach 50. – przekonywali do tego, żeby widzieć za filmami autorów, żeby traktować kino jako sztukę taką jak inne. Czy to ówczesne traktowanie kina jeszcze się dzisiaj Panu potwierdza? I przy okazji czy wśród nowych reżyserów ma Pan ta­kich, których rozwój stara się Pan śledzić, którzy są Panu bliscy?

T.K.: Wie pan, kino autorskie to jest ter­min ukuty przez krytykę. Kiedy ja zaczyna­łem w tamtych czasach – chyba nie mia­łem przygotowanych przesłanek teoretycz­nych. Po prostu, chciałem wtrącić swoje 3 grosze do sztuki, którą uwielbiałem. Dzi­siaj to, co nazwalibyśmy kinem autorskim, stało się ogromnie skomplikowanym zjawi­skiem, w którym masa była hochsztapler­stwa, masa nudziarstw, masa fałszów. Mogę powiedzieć jedno: to jest sztuka, która codziennie zgania dziesiątki milionów lu­dzi do kin. I te kina demonstrują codziennie rzeczy rozrywkowe, rzeczy sentymental­ne, rzeczy pomagające przetrwać 2 godzi­ny. Wśród tych demonstracji zdarzają się także demonstracje jakichś osobowości lu­dzkich. I co jakiś czas pojawia się wśród nich osobowość na tyle silna, że z ekranu wchodzi w nasze współczesne życie, w pe­wien sposób nawet to życie modyfikuje. Mnie się wydaje, że nie tak trudno spo­strzec te osobowości. Już nie chcę mówić o Fellinim, bo to oczywiste. Ale wymienię choćby Saurę, o którym pan już wspomniał.

– 25 –

T.L.: Właśnie, byłem ciekaw Pana opinii o nim. Jeśli widziałem w światowym kinie coś, co przypominało Jak daleko stąd, jak blisko, to były to niektóre filmy Saury, zwłaszcza Kuzynka Angelika.

T.K.: Tak, zgoda. Ale też jest zjawisko inne. Ludzie o skłonnościach grafomańskich, przez wieki miarkowani, w naszej chaotycznej epoce hasają bezkarnie. Także i w kinie jest wiele tzw. osobowości arty­stycznych, które mnie się wydają wątpliwe. Byłem teraz w Ameryce, widziałem tłumy poczciwych Amerykanów czekających w ogonku na film Godarda. A mnie się za­wsze wydawało, że to jest człowiek, który nie do filmu się urodził. I odwrotnie – są artyści niedocenieni. W naszym filmie to przede wszystkim Has. Bardzo ubolewam, że nie widzę go, że gdzieś odpadł i pew­nie zdziwaczał. Bo filmowiec musi treno­wać, jak pianista, nie może sobie pozwa­lać na długie przerwy, bo sztywnieją pal­ce, zapomina się biegłości, traci się śmia­łość. A w kinie najbardziej potrzebna jest śmiałość, dlatego powinni je uprawiać młodzi.

Bardzo mi też żal, że Andrzej Brzozowski nie miał tyle siły przebicia, łokci, hucpy, żeby się na stałe ulokować w filmie fabu­larnym. Uważam go za bardzo wybitnego artystę; ile razy tylko mam okazję, tyle razy przypominam jego genialny film o okupacji, na podstawie opowiadania Zofii Nałkowskiej Przy torze kolejowym. Może teraz, kiedy się wiele rzeczy odblokowuje, jacyś szlachetni ludzie zwlekliby ten film z półek i pokazali na ekranach, jeśli się taśma nie rozpadła.

T.L.: A czy Pan zrobi jeszcze film, jak Pan myśli?

T.K.: Ja myślę, że już nie zrobię filmu. Bo też i trochę mi się nie chce. Ja już zresztą powiedziałem, że kino jest sztuką młodych ludzi, z wielu względów. Po pier­wsze – kino wymaga śmiałości. Kiedy przyjrzymy się historii kina, to się zorien­tujemy, że tylko śmiali, tylko ryzykanci po­suwali kino do przodu. Po drugie – to jest straszna walka z materią i z ekipą kilku­dziesięciu ludzi, z których każdy o czym innym myśli i co innego w tym przyszłym filmie widzi. To jest walka z pieniędzmi, ze środkami produkcji, z czasem,
z własnymi depresjami, z lękiem przed odpowiedzial­nością. Ja na przykład przy Jak daleko stad, jak blisko, ponieważ kosztorys wy­nosił 6,5 miliona, przez 2 miesiące żyłem na środkach uspokajających, bo tak się lękałem tej sumy.

T.L.: A gdybyśmy nie mówili o całej tej stronie praktycznej, tylko o wyobraźni,
o marzeniu. Jaki film zrealizowałby Pan te­raz?

T.K.: Ja nie zastanawiałem się teraz nad możliwością skomunikowania się z naj­bliższymi czy z moimi widzami albo czytel­nikami, przy pomocy filmu. Jedno wiem: czy bym pisał, czy bym kręcił – to drugie jest raczej nieprawdopodobne – to znowu chciałbym zacząć z innej beczki. To jest moje wieczne marzenie: zupełnie się od­mienić, zacząć od nowa. Ta ciągła chęć wynika zresztą z mego znaku zodiaku; urodzeni pod znakiem Raka ciągle zaczy­nają życie na nowo. I moja wieczna tra­gedia: kiedy już coś skończę, napiszę czy nakręcę, to widzę, że znowu się powtórzy­łem.

T.L.: Teraz ja chcę powtórzyć schemat mojego pierwszego pytania o koniec świa­ta, tylko odnosząc go do często u Pana powracającego sądu o końcu literatury. Rzecz jasna, literatura ma dziś u nas inną rangę niż przed stu laty i tamtej dawnej pewnie nigdy nie odzyska. A jednak łatwo się zorientować, że ludzie znowu bardzo dużo czytają, i to namiętnie, z pasją. I zresztą jako przeciwwagi dla owego sądu o kończeniu się literatury użyję tu pewnego cytatu z Małej apokalipsy. Pana boha­ter mówi tam do awangardowego prozai­ka, Rysia: „Gdybyś używał znaków prze­stankowych, to może nie trzeba by było w tym kraju umierać na pokaz”. To wręcz myśl o posłannictwie literatury, tylko po­słannictwie nierealizowanym.

T.K.: A wie pan, ja się nie zgadzam z tymi słowami mojego bohatera. Bo on się tu demagogicznie upomina o literaturę bardziej komunikatywną, przy tym obywa­telską. A ja jestem zdania, że literatura nie powinna być formułowana doraźnie, na użytek epoki. Marzę, żeby było w tej chwili u nas wszystko: żeby był w Polsce Proust, Céline, żeby była literatura anarchistyczna, pornograficzna – i oprócz tego ta z prze­słaniem obywatelskim. Dieta, która jest zdrowa dla organizmu – to dieta wszech­stronna. Jeśli się organizm zacznie karmić rzeczami wybranymi – natychmiast muszą nastąpić objawy chorobowe. I dlatego sztu­ka najbardziej wszechstronna jest potrze­bna dla naszego zdrowia. Zresztą nasze społeczeństwo jest na tyle dynamiczne i zdrowe, że nie trzeba postulować dla niego jakiejś specjalnej, jednostronnej die­ty. I ono powinno mieć w swoim pokarmie duchowym wszelkie rodzaje soli mineral­nych i używek. Wszystko jest potrzebne i wszystko ma w końcu jakąś korzystną konsekwencję w życiu społeczeństwa.

T.L.: Większość dostępnych świadectw, i tych dawnych, i zwłaszcza tych nowych, potwierdza, że nasza publiczność nie lubi się zadowalać byle czym, jest krytyczna.

T.K.: To znaczy, że i wymagająca. Ale pan mówił o renesansie czytelnictwa – musimy dodać, gdzie pan ten renesans widzi. Widzi go pan w krajach, w których czytelnictwo jest formą rekompensaty spo­łecznej. W Ameryce czyta się tylko parę wylansowanych czytadeł.
A miliony tomów leżą nieczytane. Teraz państwo tam za­czyna walić podatek od leżących książek, tak że rynek wydawniczy jeszcze bardziej się skurczy. I nie bardzo widzę, żeby na Zachodzie ludzie czytali. Wie pan, czytają ci, którym nie idzie w życiu. Ci mają umysłowość bardziej giętką, świadomość cie­kawszą, oni się garną do czytania. Nato­miast sytość jest wrogiem literatury. Syty człowiek nie uruchamia za często zwojów mózgowych.

T.L.: A u nas ludzie do lektury się garną. Co Pan czyta najchętniej?

T.K.: Mógłbym powiedzieć tak banalnie, jak wszyscy teraz mówią, że czytam pa­miętniki, literaturę faktu. Ale powiedział­bym nieprawdę. Bo ja czytam różne rzeczy. W swojej karierze czytelniczej także kie­ruję się passami. Więc mam passę, kiedy np. zajmuję się tylko pamiętnikami z XIX wieku, potem przychodzi passa, gdy lubię anglosaską literaturę poczytywać, potem nagle wracam do francuskiej. Zawsze lubię rosyjską, stale mogę do niej sięgać. I to moje urozmaicenie nie bierze się stąd, że jestem takim oryginalnym typem, tylko wi­dać to jest naturalna rzecz, że się czło­wiek zniechęca do pewnych rzeczy, które lubi, i odwrotnie. Przypuszczam, że doboro­wi lektury sprzyjają i pewne dyspozycje wewnętrzne, i dyspozycje, które są w spo­łecznym klimacie.

T.L.: Od pewnego czasu zaczął się no­wy okres w Pana twórczości, chyba od Kalendarza i klepsydry. Pisał Pan w tej książce z jednej strony, nieco tylko ironi­cznie, że przyzwyczaił się Pan do chodzenia w maneżu, i że w gruncie rzeczy kocha Pan swojego cenzora, bo wymusza on ograniczenie, które zawsze dobrze robi twórcy. Z drugiej strony ciekaw Pan był swoich książek napisanych w uwolnieniu od podobnych ograniczeń. No i cóż? Co jest dla twórcy lepsze?

T.K.: Pytanie jest bardzo ciekawe. I ja mógłbym powiedzieć teraz sporo rzeczy, ale jakby niepedagogicznych.

T.L.: Zdarzyło się w przedostatniej Pana książce, w Kompleksie Polskim, że mo­tyw powstania styczniowego, który od da­wna występował w Pana powieściach, ale w tle,
w oddaleniu, wydobyty został w pewnym momencie na czoło. Po raz pier­wszy wprowadził Pan tę epokę – widać po raz pierwszy stało się to Panu potrzebne.

T.K.: Ja rosłem, bez mała dotykając po­wstania styczniowego. Mój dziadek, który mnie wychowywał, urodził się w 1865 roku. Czyli rósł jeszcze w resztkach powstania i we wszystkich jego skutkach. Tak że od­bierałem to powstanie przez niego – na zasadzie dotyku, zapachu, prawie słysza­łem szelest deszczu w lasach i odgłosy kopyt końskich. Po drugie, czułem pewną paralelność swego losu i losu młodych po­wstańców 1863 roku, paralelność przede wszystkim w wyborze: czy się decydować, czy nie decydować? Pamiętajmy, że powstania przez całe dziesięciolecia były przeklęte, uznane za zmarnowanie sił. A mnie się wydawało, kiedy patrzyłem i na swój los, i na to, co się stało za mego ży­cia, że jednak one miały jakiś sens. Na­wet ta tragiczna niewspółmierność ogrom­nych przygotowań, wysiłku –
i efektów mi­litarnych, która poraziła mnie w historii o Mineyce... To wszystko było właściwie nieudane, ale w jakiejś mierze też udane i konieczne. Konieczne mimo nieudania.

T.L: A czy nie jest też tak, że Mineyko, który jest rówieśnikiem Pana z okresu partyzantki, jest też obrazem Pana młodzieńczego wyboru, a bohater drugiego powstańczego opowiadania z Kompleksu Polskiego, Traugutt, jest bliski raczej Pana późnemu, dojrzałemu wyborowi, kiedy inaczej już się rozumie odpowiedzialność.

T.K.: Tak jest. W takich proporcjach mi się to przypuszczalnie ułożyło. Zresztą obe­cność Traugutta całe życie czuję. On za­wsze gdzieś obok stoi, w milczeniu.

– 26 –

I jeszcze jedno. Ja jestem związany z chwilą dzisiejszą, niczego innego nie ro­zumiem, tak widać wynika z mojej wew­nętrznej biochemii. Nigdy bym nie umiał pisać książek historycznych. W związku z tym strasznie mnie kusiło, żeby się spró­bować w takim momencie, który dla czy­telnika będzie opowiadaniem historycznym, a dla mnie opowiadaniem z mojego dzie­ciństwa. Ja nie użyłem w historii o Mineyce jednego rekwizytu, którego bym nie pa­miętał. Bo Wileńszczyzna była dość archai­czna, ona wyglądała za mego dzieciństwa tak, jak w czasie powstań; z wyjątkiem tego nasypu kolejowego, którym się strasz­nie nasładzam, bo to było pierwsze wejście świata, cywilizacji.

T.L.: Wydaje mi się, że dla Pana szcze­gólnie ważny był zawsze kontakt z odbior­cą. Jak Pan dziś ten swój kontakt ocenia?

T.K.: Ja dosyć wcześnie, dzięki Bogu, zrezygnowałem z pokusy podobania się wszystkim. Zrozumiałem, że ludzie są tak wyspecjalizowani wewnętrznie, że tylko pe­wną przeciętnością można wszystkich za­dowolić. W związku z tym ja kontaktuję się z pewną grupą czytelników i widzów i wy­obrażam sobie, że oni są podobni do mnie, że mają podobne wnętrza, tylko że są ode mnie oczywiście o oczko mądrzejsi. Bo to mnie mobilizuje, ja chcę im spro­stać. Ale ja też nie chcę, żeby oni mnie tylko akceptowali. Nie mam też tych am­bicji, żeby mnie czytali z refleksją, po 5 stron dziennie. Ja chcę mieć ze swoimi odbiorcami emocjonalne, dramatyczne star­cie; tak też lubię się w życiu kontaktować z ludźmi. I sam to uwielbiam jako odbior­ca: odbyć walkę psychiczną z drugim czło­wiekiem, który chce się ze mną czymś po­dzielić.

T.L: Co najbardziej skłania Pana do pisania?

T.K.: Strach, żeby mnie koledzy nie prze­skoczyli, żeby nie zostać z tyłu, żeby mnie nie przepędzili z obiadków w Związku Literatów.

Nie, co mnie skłania... Wie pan, kiedy się przez większość życia tym zajmuje, to po­tem się to staje rodzajem nałogu, a poza tym staje się – mimo że to jest śmiesz­ne – no, staje się to strasznie ważne. Ciągle czekam na to objawienie: że nagle coś będę mógł zakomunikować nadzwyczaj ważnego swoim bliźnim, że coś zrozumiem, coś przemyślę, coś odkryję – co moim współczesnym w czymś dopomoże. No i za każdym razem człowiek zaczyna pisać z takim przekonaniem, że to będzie ekstra: a potem, jak napisze – to zaczyna mieć wątpliwości, a jak to już wyjdzie – to się okazuje, że – eee... Wie pan, ktoś mi opo­wiadał, że jakiś uczony miał strasznie mą­dry odczyt, a w pierwszym rzędzie siedział facet i co jakiś czas mówił – eee... Więc to eee... człowiek zaraz usłyszy – od recenzentów, od znajomych – i to go z powrotem sprowadza na ziemię i poucza, że to jeszcze nie ta chwila. Może kiedyś przyjdzie ten dobry czas, w którym uda mi się powiedzieć to coś – specjalnego, rze­czywiście niezwykłego, co nie było już tysiąc razy powiedziane przez innych.

– 27 –

Tadeusz Lubelski

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele, prof. Alicja Helman
  • Kino polskie po I wojnie światowej
kanał na YouTube

Wybrane artykuły