Artykuły
„Kwartalnik Filmowy” 1994, nr 5, s. 99-115
A w ogóle... to kontrabas
Beata Maciejkiewicz
Rozmowa z Janem Nowickim
BEATA MACIEJKIEWICZ: Zapachy i barwy dzieciństwa na całe życie kształtują naszą wrażliwość. Są nieusuwalne. Jakie było Pana dzieciństwo?
JAN NOWICKI: Urodziłem się w 1939 roku, szkolę podstawową kończyłem w 1954 lub 1955, maturę zdawałem w roku 1958. Nawiasem mówiąc, to były od czasów wojny najwspanialsze polskie lata. My wtedy, w latach 50., byliśmy w okresie euforycznym, pięknym. Dlatego wyszedłem z projekcji Człowieka z marmuru, bo nie mogłem tego znieść. Naprawdę pamiętam uśmiechnięte dziewczęta na traktorach, pamiętam ich nienawiść do Amerykanów za to, że zrzucali stonkę. To nie jest ważne, skąd naprawdę wzięła się stonka. Ja tylko wiem, że wtedy byliśmy na nich wściekli. Byliśmy głupsi, niedoinformowani, ale to wcale nie oznacza, że byliśmy mniej szczęśliwi.
Przede wszystkim to był czas – ja mówię o ważnych rzeczach i tego proszę nie wykreślać – to był czas, kiedy rosły sasanki. Całe wzgórza fioletowe od sasanek. Były konwalie – więcej niż teraz. To był czas, kiedy wchodziłem do jeziora, ryby uderzały mnie o nogi, a ja miałem na sznurku zakręconą szpilkę, nawet przynęty nie zakładałem, i wybierałem sobie okonia, który podpływał. I w godzinę miałem wiadro ryb. To był taki czas. Chyba dlatego ludzie mojego pokolenia są ciągle silni fizycznie. Jadaliśmy byle co, ale tyle, ile trzeba i okropnie zdrowo.
B.M.: Kowal, z którego Pan pochodzi, to niewielka miejscowość?
J.N.: Bardzo mała. Ale przede wszystkim dookoła nie było jeszcze żadnej petrochemii – ani we Włocławku, ani w Płocku. Było krystaliczne, świeże powietrze, doskonałe owoce z robakami, ale zdrowe. Był wspaniały las, czysta woda z jeziora, którą można było pić. I my wyrastaliśmy w takiej atmosferze. Oczywiście, że był Kościół, oczywiście, że była partia. Oczywiście dawali też po mordzie za to, że się słuchało Wolnej Europy.
B.M.: Wygląda to prawie sielankowo, lecz przecież rzeczywistość z czasów pańskiego dzieciństwa pełna była niebezpiecznych „zwichrowań”.
J.N.: Niebezpieczeństwa, zwłaszcza dla młodego człowieka, stanowią część urody życia. Proszę nie zapominać, że ja z czasów wojny, gdy miałem pięć lat, pamiętałem obrazki rozstrzeliwanych ludzi. Mieszkaliśmy na skrzyżowaniu dróg do Łodzi i do Warszawy. Po wojnie mieszkali tam jacyś dowódcy radzieccy, nawiasem mówiąc, w odróżnieniu od Niemców, bardzo źle przyjmowani przez okoliczną ludność. Mama mówiła, że gdy przyjechali Niemcy, to policzyli in-
– 99 –
wentarz i zrobili porządek. A kiedy weszli Rosjanie, to zaczęli strzelać do kur tylko dlatego, że były niemieckie.
Z tych lat pamiętam jeszcze dwóch nagich esesmanów, którym Rosjanie kazali nosić węgiel do piwnicy w trzaskający mróz. A mrozy były wtedy solidne, podobnie jak piękne były wiosny i lata... Zimą jak człowiek splunął, to spadał na ziemię lód. I pamiętam tych nagich Niemców, jak nosili węgiel, a potem jak ich rozstrzelano. Tego nie pisz... albo napisz: my z kolegami odcięliśmy im jądra i powiesiliśmy na drzewie. I ja nie widziałem w tym nic złego. Po prostu w takim żyliśmy świecie, gdzie się zabijało i ginęli ludzie. To był świat, w którym umiera ci ojciec, jakiś dziwny kawalerzysta...
Chcesz trochę więcej o ojcu? No to posłuchaj. Z jego młodości, może jeszcze trzewiki z jasnymi sznurówkami – to ze zdjęć. Z opowiadań zaś, wydłużony gruźlicą cień w ciemnym kącie sutereny, blada twarz i pieniądze, które zbierałem z myślą o koniu na biegunach. Ale takim, co to sierść, uzda i strzemiona. Ojciec te pieniądze chował dla mnie pod wilgotną od gorączki poduszką. Tylko po co! Matka i tak wykradała grosze na psi smalec, który dla nas, w tamtym czasie, uchodził za jedyny środek na wyleczenie zaawansowanej choroby płuc. Chcesz, to wierz, ale ja forsę zarabiałem wtedy, całując dziwne rzeczy. Widownią byli mężczyźni stojący przed knajpą albo kościołem. Całowałem, co popadnie, za złotówkę, za dwie. Chodnik, mur, drzewo, but. Na próżno. Ojciec czuł się gorzej i gorzej.
A rezultat był taki jak to w życiu. Na koniu się nie pobujałem, a po jego śmierci w miasteczku nie szczekał ani jeden pies. Zmarł tuż po trzydziestce. Chudy szewski Chrystus z małej mieściny, strzęp dratwy, zdmuchnięty ze świata żywych wyrokiem boskim, psiakrew!!!
Nie zdążyłem nawet dostać od niego lania.
B.M.: Nigdy nie zetknęłam się z żadnym Pana wspomnieniem o ojcu.
J.N.: Ponieważ cały czas miałem drugiego ojca, Stanisława Zielińskiego, przemiłego pana, który, gdy wychodził po papierosy, to potrafił zniknąć na trzy lata. Bywał okrutny w stosunku do mojej ukochanej matki, ale nigdy mi do głowy nie przyszło, żeby go nie kochać. Dość szybko zorientowałem się, że miłość syna do ojca ma taką wartość sama w sobie, że ojciec nawet nie musi się męczyć, by na to zasłużyć. Po prostu nie pozwoliłbym sobie wyrwać mojej miłości do drogiego człowieka, on nie musi mi dostarczać powodów. Miłość to nie stragan, gdzie wszystko musi się opłacać. Trzeba ją czuć.
Mój ojciec... Ja go pamiętam w trumnie. Opowiadano o nim, że był wysoki, chodził w jasnych garniturach i miał bambusową laskę. Mam ze trzy takie jego zdjęcia. Mówią, że mam tył głowy podobny do niego. Chodzi oczywiście o kształt, a nie o łysinę. Kiedyś pojechałem do Rembertowa, gdzie mieszkała siostra mojego ojca, Helena. Jechałem wtedy na zlot młodzieży do Warszawy, 140 kilometrów rowerem powiązanym sznurkami. Wpadłem do Rembertowa, żeby coś zjeść. Ciotka podała mi zupę szczawiową i nie wiem, w jaki sposób w tej zupie znalazł się lok włosów. Nie jeden włos – cały kędzior. By ciotce nie sprawić przykrości, zjadłem wszystko, włos po włosie. Płakałem z obrzydzenia, ale zjadłem wszystko. Ona mnie wtedy pierwszy raz zobaczyła dorosłego, a ja miałem tył głowy podobny do potylicy ojca.
– 100 –
B.M.: Żył Pan blisko natury. A jakie były Pana pierwsze kontakty z kulturą?
J.N.: W naszym miasteczku były dwa „teatry”. Jednym były pożary. Wszystko pędziło, tam gdzie się paliło. Były ręczne pompy i konne zaprzęgi, które wiozły półpijanych strażaków. My wyskakiwaliśmy z klasy przez okno i bosi pędziliśmy do pożaru. Nawet jeżeli było to 5 kilometrów, zawsze przybiegaliśmy przed strażą. To pierwsza atrakcja.
Drugim naszym teatrem były pogrzeby. Ta fascynacja zresztą została mi do dzisiaj. W perspektywie dzieciństwa pogrzeb jawi się jako koncert. Grała orkiestra straży ogniowej. Był też człowiek, nazywał się Piekarski, który przemawiał nad grobem za pół litra wódki. Przemawiał najlepiej ze wszystkich, lepiej od księdza. Księża zresztą posługiwali się wtedy w większym stopniu łaciną niż teraz. Szkoda, że łacinę odebrano naszym duchownym. Sam fakt, że tekst był niezrozumiały, sprawiał, że człowiek miał bliższy kontakt z Bogiem. Chodzę do kościoła, jestem człowiekiem wierzącym, ale nie chcę, żeby o Panu Bogu mówić jak o miejscowym wojewodzie.
Te dwa wydarzenia w życiu miasteczka były czymś szczególnym, niezwykłym i wcale nie smutnym.
B.M.: Formą ludowego widowiska.
J.N.: Tak. Zresztą kiedyś to opisałem w jednej z moich nowelek. Chciałem z pogrzebu zrobić wydarzenie niesłychanie erotyczne. Po trumnie ślizgały się gałęzie z dojrzałymi gruszkami, szła jakaś para młodych i, zanim dotarła na
– 101 –
cmentarz, zdążyła się w stogu pocałować albo pokochać. Jeszcze wilgotni od miłości dołączali do orszaku i zjawiali się nad grobem.
Po prostu u nas to było zarazem smutne i radosne. Zawsze kończyło się stypami, kolacją, jedzeniem. Do tej pory, gdy ktoś umrze, to nie żegna się go od razu. Jeszcze przez jedną noc traktuje się go jak żywego. Jest kobieta, która odmawia modlitwy. W pokoiku obok można się przy stoliku napić herbaty i wypić kieliszeczek wódki. Zmarłemu poprawi się coś pod brodą, włoży do kieszeni paczkę papierosów. Jak ja mojemu ojczymowi. Nie tak jak w dużym mieście, gdzie z lodówki przewozi się na cmentarz jakiś pakunek, a nie człowieka. A tam w prosty sposób przedłuża się życie. Ci ludzie to wspaniale rozumieją.
Pamiętam takie zdarzenie z moją matką, która była osobą niezwykle inteligentną. Taką inteligencją z ziemi, a nie z książek. Poszliśmy kiedyś na cmentarz i ona zaczęła stopka po stopce coś sobie odmierzać przy grobie mojego ojca, Antoniego Nowickiego, którego nie znałem. Ja pytam: Co ty tam mierzysz? Ona: Wiesz, tutaj jest miejsce dla mnie. Mówię: Przecież ty masz drugiego męża. Na co moja matka: Nie będę z tym starym diabłem leżeć, on niech leży naprzeciwko. Ja wrócę do Antosia. Po czym dalej mierzy tymi stopkami. Ja się pytam: Co ty teraz mierzysz! A mama mówi: Jakby ten bez obok wyciąć, to będzie miejsce i dla ciebie. Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat. Mówię jej: Mamo, o czym ty mówisz? A ona: A co się będziesz po świecie pałętał.
Przecież to jest dokładnie to samo, co u Manna w Doktorze Faustusie. Jak zatoczysz już łuk – od wyjazdu z domu przez sukcesy, miasta, świat, kobiety – to wróć z powrotem do swoich korzeni. Ona o tym opowiedziała. Przedłużyła moje nieistniejące życie. I coś takiego mówi ci pani jeszcze w sile wieku, która za chwilę będzie kroić makaron...
B.M.: Jest w tym życiowa mądrość.
J.N.: Tam żyją tacy ludzie. Warto to zestawić z moim zawodem, który ociera się wielokrotnie o zbyt wygórowane nadzieje, próżność, ambicje, opinie, w których człowiek tak się plącze.
B.M.: Także o wiele upokorzeń.
J.N.: Potwornych. Człowiek czuje się jak pieczywo: jeden lubi taką bułkę, drugi inną. Podobasz się panu Potockiemu, a pani Marchewkowej nie, albo odwrotnie. I tak miotają tobą na prawo i lewo. Natomiast ja miałem szczęście mieć taki dom, który nie miał nic wspólnego z brudnymi ambicjami mojego zawodu. Gdy pojawiałem się w pięknym samochodzie obok pięknej kobiety, moja matka pytała raczej, czy mam zapasową oponę, czy noszę kalesony, bo właśnie jest luty, albo czy ta pani przykrywa mnie w nocy, gdy się rozkopię. Nigdy nie powiedziała: Ach, ty przyjechałeś z gwiazdą, a jakie masz piękne auto...
B.M.: Wiedziała, że sława ma niewiele wspólnego z prawdziwym szczęściem.
J.N.: To nie były te kategorie. Na przykład podczas kolacji wszyscy oczekiwali, bym coś opowiedział. I mówiłem o Buenos Aires: jakie to białe miasto, jakie szerokie ulice, jak to daleko. Wtedy mama pytała: Ile? Mówię, że jakieś 8 lub 15 tysięcy kilometrów stąd. A ona: Po co tak daleko?
To byli tacy ludzie. Gdy wujek Paszyński, brat mojej matki, umierał, ja wpadłem do niego. On przymrużył jedno oko i pyta: Gdzie teraz stoisz? Dla niego wyjechać z Kowala znaczyło tyle, co stać w jakiejś jednostce, w wojsku. Mówię: Wujku, jestem w Krakowie. On: W Krakowie? To ładne historyczne miasto. Słu-
– 102 –
chaj, a czy tam też ludzie umierają? Mówię: Tak, wujku. Jak w Kowalu, w Buenos Aires, w Paryżu.
Ci ludzie bezwzględnie nauczyli mnie i dalej uczą, gdy się tam pojawię, właściwego widzenia rzeczy. Tam nie przyszpanujesz. Mam kolegę, Jasia Sarnę, który jest prostym malarzem i myśliwym. On mówi takie rzeczy, jakich nie powie najwspanialszy humanista. Za każdym razem usłyszę od niego jedną rzecz, która mnie zwala z nóg. I on ma rogi łosia, którego ustrzelił, jakiś szczególny okaz. Mówi mi ostatnio: Nie mam pieniędzy, firma mi nie idzie, nie mam gdzie malować, mogę sprzedać to trofeum za tyle milionów. Ale mój syn tak go kocha. Więc nie mogę go sprzedać. Nie zrobi tego za skarby świata.
To wspaniali ludzie. Gdyby ktoś mi odebrał moje pochodzenie, moje miejsce, to ja bym w ogóle stracił tożsamość. Nie pozbierałbym się w tej rzeczywistości, która nas otacza i która jest taka skomplikowana, bałaganiarska i okrutna. Nie odnalazłbym się w moim wieku coraz bardziej niebezpiecznym i zapowiadającym bliski koniec. Wśród kobiet, które są, jakie są. W Kowalu przynajmniej wiadomo, gdzie się udać na końcu.
Nie myśleć o śmierci to czyste szaleństwo, to – w moim pojęciu – nieznajomość życia. Kiedy kogoś kochamy i, na przykład, oglądamy piękny pejzaż, to brakuje nam jednego: że obiekt naszej miłości nie dzieli naszej fascynacji. Dokładnie tak samo jest z życiem i ze śmiercią. Po prostu człowiek nie może żyć pełnią życia, jeżeli nie wie, że ono kiedyś się skończy. Nigdy nie odczuje naprawdę smaku szczawiowej zupy, erotycznego zbliżenia z kobietą. W każdej chwili ta świeczka może zgasnąć. Jeżeli to wiesz, to trochę ci się w życiu uda. Trochę, bo każdemu udaje się trochę.
Nie chciałem zdobywać świata
B.M.: Podobno wcześnie objawiły się u Pana talenty muzyczne. Wiązał Pan z nimi jakieś plany?
J.N.: To zabrzmi jak żart. Choć potem, jako człowiek dojrzały, odnalazłem w tym pewną pointę. W takim miasteczku jak Kowal jest aptekarz, komendant ochotniczej straży ogniowej, ksiądz i organista. Nikt więcej. Sekretarza partii nikt nigdy serio nie traktował. Udałem się kiedyś do tego organisty, bo...
Opowiadając o sobie, muszę powiedzieć, że do dziś mnie tak naprawdę o nic nie chodzi. I wtedy też o nic mi nie chodziło. Chodziłem więc do tego organisty przecież nie dlatego, że chciałem grać na fortepianie, tylko dlatego, że było to takie szczególne miejsce. On miał siwą brodę, jasne włosy i tylko dwa zęby. Śpiewał donośnym głosem. Miał stare pianino z gotyckim napisem po niemiecku, żadna calisia. Zresztą to on mnie zwykle ściągał, bo przynosiłem mu jabłka albo jajka, czasami zaniosłem kurę. Pieniędzy nie było wtedy dużo.
Pamiętam, gdy do Kowala przyjeżdżało kino ruchome, wystawiano wielki koszyk z sieczką. Idąc na film, zabierało się dwa jajka, które kładło się do tego kosza. Tak samo za księdzem, który chodził po kolędzie, wlókł się wóz, a na nim była klatka na kury i wielki kosz na jajka.
Podobnie z organistą. Płaciłem mu produktami, a on mnie uczył... właściwie niczego! Uczył mnie gamy Nie ma księdza wikarego... I tak chodziłem do niego tygodniami. Moim przekleństwem są krótkie palce. Kiedyś w przypływie dobrego humoru wymyśliłem, że mam duszę Chopina, lecz ręce rzeźnika. To przykre,
– 103 –
gdy z wytwornego smokingu wystaje ci coś, co naprawdę nadaje się do łopaty. Zwłaszcza gdy grałem pokerzystę w Wielkim Szu.
Wróćmy do lat młodości. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że wtedy nikt specjalnie nie zajmował się dziećmi. Miłość rodziców była ogromna, ale bieda była straszna... Trzeba było gromadzić żywność, a nie zastanawiać się, czy jakiś jastrząb nie porwie dziecięcia. Niestety to podejście przeniosłem w stosunku do moich dzieci. W ogóle nie mogę pojąć, że miałbym się nimi zajmować – załatwiać im mieszkania itp. Wtedy każdy musiał sobie sam wydrapać jakąś dziuplę w życiu, nikt mu w tym nie pomagał.
Gdy skończyłem szkołę podstawową, zaczęto coś mówić o wyborach w życiu. A ja właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że Jack czyta się jako Dżek. Uświadomił mi to pewien ryży skurwysyn i strasznie mnie zdenerwował, wprost załamał. Powiedziałem, że chcę jakąś książkę Jacka Londona, a on mówi „Dżeka”. Nie wiedziałem, co to znaczy. Byłem wtedy strasznie dziecinny.
I nagle trzeba było wybierać. Szczytem marzeń ludzi z mojego środowiska – od tego miałem w ogóle zamiar zacząć naszą rozmowę – było zdać małą maturę. Nie wiem, czy Pani w ogóle wie, co to była mała matura? Nauka do normalnej matury trwała łącznie 11 lat. Natomiast ukończenie dwóch klas liceum to była mała matura. A mała matura oznaczała, że nie nosisz już worków, tylko je liczysz. Przy skupie owoców zapisujesz, ile kto przyniósł, przy okazji możesz zamiast drugiej kategorii wpisać pierwszą. Można było kombinować. Zresztą w takich małych miejscowościach pojęcie kradzieży funkcjonuje zupełnie inaczej. Tam po prostu człowiek, który kradnie, to taki, co sobie radzi. Oczywiście wzięło się to z czasu zaborów, z okupacji; kradzież była nie tylko radzeniem sobie, ale także walką z okupantem. Potem ludzie nawet nie zauważyli, że to wszystko przeminęło. Dla mojej matki, wspaniałej kobiety, która nigdy nie widziała morza, tak naprawdę wojna nigdy się nie skończyła. Zawsze musiała stać w kolejkach, zdobywać jedzenie. Ci ludzie nigdy nie odetchnęli pełną piersią.
Musiałem więc coś ze sobą zrobić. A dostęp do informacji to była „Przyjaciółka” i „Chłopska Droga” – dwie gazety, które docierały do Kowala. W nich wyczytałem, że istnieje Liceum Muzyczne w Inowrocławiu. Pojechałem tam z gamami Nie ma księdza wikarego..., z rękami, które są rękami rzeźnika, i z nie swoimi marzeniami. Powiem więcej – ja do tej pory nie mam swoich marzeń. To fala mnie unosi, czasami ktoś wymyśli coś na mój temat, ale żebym ja o tym marzył? Mowy nie ma. Pojechałem... Ten Inowrocław jest 36 kilometrów od Kowala.
B.M.: Była to prawdopodobnie największa wyprawa w Pana życiu?
J.N.: Dostałem słoik smalcu na drogę, bo nie wiadomo było, kiedy wrócę i czy w ogóle wrócę. A ile przesiadek! Najpierw jechałem furmanką do Nakonowa 5 kilometrów, bo u nas nie ma stacji. Potem przesiadka we Włocławku. W Inowrocławiu po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tramwaj. Bałem się, że nie zapamiętam numeru. Po latach stwierdziłem, że jest to jedyny tramwaj w Inowrocławiu – jedynka. Co ja przeżyłem! Gdybym teraz jechał trzy razy do Nowego Jorku i z powrotem, to nie ma żadnego porównania z tamtym!
Na budynku widniał napis: Średnia Szkoła Muzyczna. To był taki poniemiecki dom, wielkie drzwi, wysoko do klamki... I ja ze starą teczką pożyczoną od wujka Paszyńskiego, wypastowaną, żeby dobrze wypaść. A w środku: cztery po-
– 104 –
midory, kilka papierówek, smalec, kawałek chleba, wypastowane buty. Miałem ostrzyżony łeb, z przodu grzywkę. Przecież były to czasy, gdy dzieci strzyżono na krótko, by nie miały wszy, a w szkole podawano tran.
Stanąłem w drzwiach, a tam, na samym końcu, zupełnie jak Hitler, siedział za biurkiem facet, który w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. I ja – po nieprawdopodobnym, oszalałym tournée po świecie pełnym tajemnic – zjawiłem się w tym pokoju tak naprawdę z niczym. Żebym choć miał, jak dzisiejsze dzieci, sprecyzowane marzenia! Po prostu wyczytałem w „Chłopskiej Drodze”, że jest takie liceum. Przedstawiłem mu się i oczywiście cały czas cytowałem mamę: Wie Pan, mama powiedziała, że tu można być w szkole muzycznej. On: A co ty chcesz? Ja: Chciałbym się uczyć na pianinie. – Na czym? – Na pianinie. On mówi: Chyba masz na myśli klasę fortepianu? A ja: Nie, ja na pianinie. Spojrzał na mnie dziwnie. Nie wiedziałem przecież, że istnieje fortepian, bo skąd mogłem wiedzieć? On na to: No dobrze, stancja jest? – Nie, mama mówiła, że jest internat. – Nie ma miejsc, trzeba mieć stancję. A instrument jest? – Nie, nie mam instrumentu. – Jak to, musisz mieć instrument. A ja dalej stoję, bo nie wiem, czy mam wyjść, czy mam się obrazić. Nic nie wiem. On tak na mnie patrzy, patrzy i mówi: Chodź tu. Idę z tą teczką. A on: Pokaż rękę. Wziął moją dłoń i stwierdził: A w ogóle to kontrabas. To jest ta pointa. Przytaczałem ją wielokrotnie, gdyż zapamiętałem wtedy na całe życie, że nie do wszystkiego człowiek się nadaje.
B.M.: Szybko się okazało, że muzyka była pomyłką. Zmieniał Pan szkoły, było ich chyba kilkanaście. Dlaczego tak dużo?
J.N.: Dlatego dużo, ponieważ były niechciane. Nigdy nie miałem poczucia, że zdobędę świat. Nigdy nie chciałem zdobywać świata. Może dlatego nie nauczyłem się nawet języków obcych. A gdy już miałem 16, 17 lat, to pokochałem pierwszą kobietę. Fizycznie, a także sercem. Moim jedynym marzeniem było utonąć z nią na wieki pod kołdrą. Podporządkowałbym temu wszystko. Po co mi w ogóle jakieś szkoły, do czego? Świat to była ona: jej piersi, jej usta. Paliła sporty, to i ja paliłem. Poprawiała włosy, to i ja tak poprawiałem. Świat erotyczny, który mnie wciągnął bez reszty, był czymś zdumiewającym! Gdzie mi się tam uczyć? Matka nie wiedziała, co ze mną zrobić. Zresztą wtedy, gdy się zakochałem, w gruncie rzeczy osiągnąłem już więcej, niż powinienem: miałem małą maturę, byłem w ostatniej klasie. I wtedy uciekłem z tej szkoły. Może zabrzmi to jak dziecinna bajka, ale uciekłem, bo chciałem polować na wilki. Namawiałem całą klasę, żeby rzuciła szkołę.
B.M.: I oni dali się namówić?
J.N.: Z początku wszyscy... ale wyjechał ze mną tylko jeden Zdzichu. Pojechaliśmy do niego, do Kamienicy Elbląskiej. Jego ojciec siedział akurat w więzieniu, było więc jedno wolne łóżko. Szron na ścianie można było zdrapywać paznokciem. Do jedzenia tylko kapusta i mleko od jednej krowy. My chcieliśmy polować na wilki, bo od każdej pary uszu płacono niezłe pieniądze; za dziesięć par można było kupić sobie motor. Niestety wycie, które było słychać po drugiej stronie zalewu, okazało się odgłosem pogłębiarki.
Od Zdzicha pojechałem do Kowala, do szkoły nie chciałem już wracać. Nienawidzę wracać przegrany w te same miejsca. I wtedy pomógł mi człowiek, który mnie pokochał, czyli moja dyrektorka Zofia Pietrzakówna, której nieomal rozwaliłbym klasę. Przysłała mi czuły list, że chce, bym ukończył szkołę, ale nie
– 105 –
powinienem do niej wracać i najlepsza będzie dla mnie Rokitnica. Tam nie mieli wolnych miejsc, więc pojechałem do Łodzi.
Przybyłem z matką. Przyjęła nas gruba Żydówka, pani Machejkowa, i zapytała: Czego tu szukasz, chuliganie? Moja matka miała łzy w oczach. Dyrektorka powiedziała: Dobrze, zostawię cię tytułem próby. Mama, jak to czynią wiejskie kobiety, dziękowała jej, kłaniała się.
Od tej chwili zaczęły się tortury. Ta baba kazała uczniom recytować wiersze. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się występować. Gdy tańczyłem trojaka w szkole podstawowej i wchodziła moja siostra albo ciotka, to potrafiłem ze wstydu zejść ze sceny. Nienawidziłem występować i nienawidziłem patrzeć na występujących. Żenowali mnie swoim ekshibicjonizmem. Nigdy mnie nie wzruszali, przeciwnie – śmieszyli i było mi ich żal. Ale już najbardziej żal mi było siebie. Tymczasem ona ściągała mnie na dywanik do gabinetu i kazała recytować, bo lubiła ustawiać wiersze. Ponieważ przyszedłem z opinią chuligana, nie mogłem jej odmówić tej przyjemności. I ona zaczęła mnie w to wpychać. Nauczyłem się Jak Janosik tańczył z cesarzową Tetmajera, wszystkiego się nauczyłem.
Na maturze zrobiłem 12 błędów ortograficznych, które mi poprawiono, bo miałem bardzo dobrą pracę. Jako jedyny pisałem o poezji 20-lecia międzywojennego. I wytypowano mnie do szkoły teatralnej. Właściwie wszystkie szkoły, mimo że byłem najgorszym uczniem, kończyłem z odznaczeniem. A już wychodząc ze średniej szkoły, zapomniałem odejmowania.
Aktorstwo nie było moją pasją
B.M.: Jak Pan zareagował na pomysł szkoły teatralnej? Przecież nienawidził Pan występować.
J.N.: Poszedłem tam i zdałem.
B.M.: Był to Wydział Aktorski Łódzkiej Szkoły Teatralnej i Filmowej?
J.N.: Tak. Jerzy Toeplitz był wtedy rektorem. Zdałem w pożyczonym garniturze, recytując Jak Janosik tańczył z cesarzową. Teraz ludzie wiedzą, jakie zasadzki kryje zawód aktora. Wówczas był to miraż, cud, coś nieprawdopodobnego. Zdawały setki ludzi. I ja w tym tłumie dzikich, opętanych, pięknie ubranych – po prostu zdałem egzamin na pierwszy rok. Przeszedł pierwszy semestr, na którym okazałem się absolutnym celerem. Brałem krzesło do ręki i udawałem, że jest to chore dziecko, robiłem różne dziwne rzeczy, podobno niezłe. A przecież wcześniej nigdy nie chodziłem do teatru. Tu pojawia się problem inteligenta „pierwszego rzutu”. Nie wiedziałem, na czym polega trud, niezbędny do osiągnięcia intelektualnego, artystycznego rezultatu. Mnie to wszystko kojarzyło się z jakimś kolorowym zdjęciem w „Przyjaciółce”.
B.M.: Traktował Pan aktorstwo dość powierzchownie.
J.N.: Bardzo. Uważałem, że talent to karty, alkohol, kobiety... i zaczęło się. Najpierw przegrałem w karty swoje półroczne stypendium, takie na bony. Dziewczyny kochałem po cztery dziennie. Nie było żadnych AIDS-ów, nikt tego nie potępiał, tak jak dzisiaj. No i chcieli mnie wyrzucić po tym pierwszym roku. Ale zrobili coś niezwykłego: pozwolili mi powtarzać rok. Znowu – dziwni, kochani ludzie.
B.M.: To był precedens?
J.N.: Tak, albo się kogoś dawało na drugi rok, albo wypieprzało. A oni mnie
– 106 –
zostawili. Mało tego, z własnej kieszeni złożyli się po pięć dych, żebym miał 450 zł na życie. To zupełnie nieprawdopodobne.
Gdy byłem na swoim „drugim” pierwszym roku, przyszła taka Chojnacka i krzyknęła na mnie: Co ty tutaj robisz? Bardzo mnie tym obraziła. Poczuła się dotknięta, że to nie ona mnie wybrała na egzaminach. A jak mnie obraziła, to uznałem za stosowane obrazić się na nią. Od tego momentu przestałem chodzić na zajęcia.
B.M.: W pańskiej sytuacji była to najgorsza rzecz, jaką można było zrobić.
J.N.: Tak. Wyrzucili mnie z niedostatecznymi ze wszystkich przedmiotów. Oczywiście była też wówczas jakaś miłość... Mam niesamowitą pamięć do zapachów. Pamiętam, jak ona pachniała. I pamiętam jedno zdarzenie. Śpiewał Fred Buscaglione. Z radia „Tatry”, które miało cztery tajemnicze klawisze, unosił się jego ochrypły głos i Criminal tango. Gdy leżeliśmy jeszcze wilgotni od młodej miłości, ona powiedziała ze wschodnim akcentem: Ależ to musi być chłop. Wtedy uznałem, że powinienem oddalić się od tej damy. Nawet to mnie uraziło, byłem zazdrosny o jakiegoś nieistniejącego piosenkarza.
B.M.: Nawiązał Pan podczas tych dwóch lat studiów w łódzkiej szkole jakieś znajomości, które potem zaprocentowały?
J.N.: Szkoła filmowa to była Targowa, a my byliśmy na Gdańskiej. Kontakty nie były zbyt ścisłe. Brali nas oczywiście do etiud. To był ten okres, kiedy Zygmunt Malanowicz, z którym byłem na roku, zagrał w Nożu w wodzie. „Pierwszy” mój pierwszy rok to był Malanowicz, Monika Dzienisiewicz. Mój „drugi” pierwszy rok to Joasia Szczerbic, żona Skolimowskiego. A trzeci mój „pierwszy” rok to Seniuk, Krzyżanowska – ale to już w Krakowie.
Pamiętam ten dzień. Przyszedł do mnie, do akademika, taki jeden pedał, smutny, spocony, i oświadczył mi rzecz, która była dla mnie jak trzęsienie ziemi. Powiedział: Jedna osoba ma poprawkę, druga dwie poprawki, a jednego wyrzucili – zawisł na mnie takim krowim wzrokiem – to ty. Jak Boga kocham, bardziej pamiętam jego oczy niż ból, który wtedy poczułem. Ja tylko nie chciałem pójść do wojska. Wojsko wydawało mi się i wydaje nadal bezwzględną ohydą. Oczywiście znam wszelkie racjonalne powody, dla których istnieje armia, ale dla mnie to zawsze będzie okrutna zabawa dziwnych chłopców. Może jestem idealistą, ale dlaczego zużywa się stal i energię po to, by wyprodukować coś, co ewentualnie ma rozerwać bebechy drugiemu człowiekowi? Miałem przykłady tego szaleństwa. Leżałem kiedyś na ćwiczeniach obok starego, brzuchatego pułkownika, który oczy wypatrywał, by ukazały się czołgi z tektury, za którymi stał Kazio Kaczor i przesuwał je na horyzoncie. A on mówił: Uwaga, NP na horyzoncie. I ten sam facet malował liryczne akwarele i miał córkę, która grała na skrzypcach. To jest ponad moją wytrzymałość.
B.M.: Po wyrzuceniu ze szkoły postanowił Pan podjąć pracę w kopalni. Skąd ten – raczej zaskakujący – pomysł?
J.N.: Znowu wyczytałem w gazecie, tym razem był to „Kurier Polski”, że Kopalnia Węgla Kamiennego Bytom 8 – Miechowice reklamuje od wojska. Wziąłem komplet koszul, kupiłem sobie na ciuchach jasne ubranie, które nie było eleganckie, ale, jak było czyste, mogło za takie uchodzić, i pojechałem do Bytomia. Wsiadłem w tramwaj, pojechałem do Miechowic i ulicą Racjonalizatorów, wznie-
– 107 –
cając kłęby węglowego pyłu, szedłem w kierunku dziwnych zabudowań, które później okazały się hotelem robotniczym.
B.M.: Czy czuł się Pan przegrany, żałował, że zaprzepaścił życiową szansę?
J.N.: Szkoły teatralnej nigdy nie odbierałem jako szansy. Zapomniałem powiedzieć o bardzo ważnej rzeczy, ja wcześniej uciekłem ze szkoły, wyjechałem stamtąd. Oni wszyscy byli jacyś napyrzeni... Zgubiłem od razu indeks, nie wiedziałem, co robić. I wyjechałem pewnego dnia, zapomniawszy zamknąć kran na 7. piętrze, który zalał w cholerę cały akademik. Pojechałem do domu, ukryłem walizkę w tapczanie. W szkole powiedziałem, że moja matka jest chora i muszę na nią pracować. Kolegom – że pierdolę coś tak nudnego jak ta szkoła, bo idę do Zespołu „Śląsk”, który wyjeżdża w świat. A matce powiedziałem, że nie dali mi stypendium i w związku z tym muszę wrócić do domu. Wszystkich oszukałem, tylko po to, żeby wrócić do Kowala. Na co moja matka, zupełnie niespodziewanie, powiedziała, że da mi te pieniądze. To był wtedy nieprawdopodobny wyczyn, to tak jakby Rockefeller dał synowi wyspę z helikopterem. Wróciłem więc do szkoły, gdzie zdążono już zawiadomić milicję o moim zaginięciu. Zresztą w podobny sposób uciekałem ze wszystkich szkół...
B.M.: A tak naprawdę, dlaczego Pan uciekał?
J.N.: Nigdy mi się nie wydawało, że miejsca, w których tkwiłem, były miejscami szczególnymi. A w Łodzi po prostu czułem się źle towarzysko. Tam było takie miejsce przy zegarze, gdzie siadały starsze roczniki, mieli dziwne miny...
W kopalni pierwszy raz zetknąłem się ze światem realnym, prawdziwym. Choć przecież tkwiłem w nim cały czas korzeniami. Pamiętałem tych ludzi palących lichą machorkę i grających w tysiąca, gdy wracałem pociągami ze szkoły średniej czy ze studiów. Były to jednak dziwne rośliny. A w Bytomiu spotkałem dziwne stwory, jakichś walijskich górników... I raptem ja w coś takiego wszedłem.
B.M.: To była rzeczywiście praca na dole?
J.N.: Normalna praca na dole. Zdałem egzamin, najpierw pracowałem przy wentylacjach w wodzie po jaja, jak się wtedy mówiło, potem pracowałem na przodku.
B.M.: Myślał Pan o niebezpieczeństwie związanym z tą pracą?
J.N.: Nie myślałem o żadnym ryzyku. Jedyne, co mnie niepokoiło, to fakt, że matka może się o mnie martwić. Oczywiście nie powiedziałem jej prawdy. Pisałem w listach, że pracuję w teatrzyku kukiełkowym, by nie bała się, że coś mi może spaść na łeb.
B.M.: A jak Pana, niedoszłego aktora, przyjęli górnicy?
J.N.: Dobrze, bo ja ich pokochałem. Pisałem im listy do dziewcząt. To była kopalnia z piekła rodem, kopalnia degeneratów i wyrzutków społeczeństwa, ludzi bez dowodów osobistych. Między innymi dlatego reklamowała od wojska, bo był tam gaz, woda i ciężkie warunki pracy. Byłem jedynym właścicielem piżamy w domu górnika. Ja ich lubiłem, nie stawiałem się.
Pewnego dnia przyjechał do tego Domu Górnika Gustaw Morcinek. W szkole teatralnej mówiłem fragment jego Judasza z Monte Sicuro. On postanowił odbębnić spotkanie i wyjść. I raptem zadałem mu kilka kompetentnych pytań, i jeszcze wyrecytowałem fragment jego prozy. Nawiasem mówiąc, z prozy zawsze miałem piątkę. Morcinek oniemiał. Potem odprowadzając go na przystanek au-
– 108 –
– 109 –
tobusowy, zwierzyłem się z mojego losu. On mnie wysłuchał. Taki epizodzik z pewnym pisarzem.
Zjeżdżałem na dół, wracałem z powrotem. Bardzo dużo piłem alkoholu, opętane ilości, litrami. W pewnym momencie wyjechałem do Karolina, żeby zdawać do Zespołu „Śląsk”. Miałem zresztą ładny głos, kiedy byłem młody i nieprzepalony. W Kowalu latem wchodziłem na wysokie drzewo – nie było żadnych mass mediów – i śpiewałem godzinami. Była szarówka, a ludzie wychodzili przed domy i słuchali. Potem ten głos był coraz gorszy. W Karolinie coś zaśpiewałem. Nie umiałem tańczyć. Oni od razu wyczuli, że jest fajny facet, ale jako fachowcy wiedzieli, że się nie nadaję do zespołu. Nawet w chórze nie wystarczy głos tylko ładny, musi być jeszcze potężny. Spławili mnie. Wróciłem do kopalni.
Ale przyszła taka chwila, gdy wziąwszy ze sobą hełm górnika, wyjechałem do Łodzi. Potem całe lata ścigali mnie, żebym oddał „sprzęt”. Przybyłem do profesora, który dał mi piątkę z prozy, jedyną wśród wszystkich dwój. Był to nieprawdopodobny człowiek, mówił o sobie: Niech Pan popatrzy, jak optymistycznie się umiera. Chory na gruźlicę, leżał wyprostowany w łóżku, kasłał do jakiejś butelki. Był doktorem filozofii, przyjacielem Osterwy, wspaniały pan, średni aktor – Henryk Modrzewski. I on powiedział: Pan chce być aktorem. A ja wcale nie chciałem nim być, aktorstwo nie było moją pasją. Po prostu nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Na pewno nie chciałem pójść do wojska. Zapytał: Ma Pan pieniądze? Odpowiedziałem: Nie bardzo. Wtedy nowością było sprzedawanie butelek, to dopiero nastało w Polsce. On: Pod zlewem jest sporo butelek, proszę je umyć i sprzedać. A niezależnie od tego niech Pan uda się na Dworzec Kaliski – on to mówił bardzo poważnie. Gdy podejdzie Pan do lokomotywy, niech Pan powie mechanikowi: posiedź sobie dobry człowieku, ja będę wrzucał węgiel do paleniska. I w ten sposób Pan dojedzie do Krakowa. A w Krakowie Pan nie będzie miał z czego żyć, więc narysuję panu, jak sobie radzić. Wziął kartkę i narysował mi wózek. Precyzyjnie, ze strzałkami, jakie kółka, paski... Między zajęciami albo nocą uda się Pan na dworzec i będzie woził bagaże. Tam jest duży ruch ze względu na przesiadki do Zakopanego. Prześpi się Pan kilka godzin i da Pan sobie radę. Dam też Panu list polecający do Jerzego Merunowicza. Napisał, pozwolił mi przeczytać. Było tam napisane: Drogi Jerzy, w pierwszych słowach niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Serdecznie cię pozdrawiam, mam nadzieję, że czujesz się lepiej ode mnie. Wysyłam ci studenta, który nigdy w życiu aktorem nie będzie, ze względu na kompletny brak charakteru, ale jest to dobry i fajny człowiek. Twój doktor Henryk Modrzewski. Zwrócił się do mnie: Nie wiem, czy to Panu pomoże, ale proszę to wziąć. Przyjechałem do Krakowa.
B.M.: Był Pan wcześniej w Krakowie?
J.N.: Na centralnych eliminacjach recytatorskich, jeszcze jak byłem w gimnazjum. Ale nic wtedy nie uzyskałem.
No więc przyjechałem, zakwaterowali mnie w akademiku nad szkołą. Pamiętam, że narysowałem sobie paznokciem krzyż na ścianie i modliłem się, żeby mi się powiodło. Żeby mnie nie wzięli do wojska. Zszedłem na dół i tam spotkałem kolegę, który był już po pierwszym roku. Opowiedziałem mu, jak repetowałem i wyrzucili mnie z Łodzi. Powiedział: Broń Boże tego nie mów na egzaminie. Mówię: Jak można nie powiedzieć prawdy? A on: Przecież nie musisz kłamać, możesz przemilczeć. Mam to wyryte w pamięci.
– 110 –
Na egzaminie od razu opowiedziałem o sobie wszystko: że byłem na I roku, że zostawili mnie, że byłem w kopalni. Rektor Fulde wykrzyknął: Co Pan sobie wyobraża, że tu jest przytułek, że będziemy gromadzić chuliganów? Niech Pan wraca, skąd Pan przyjechał. My mamy już swoich takich jak Pan. No, ale niech Pan coś pokaże. Byłem już wtedy bogaty w doświadczenia.
B.M.: Niemniej musieli Pana zestresować takim przyjęciem?
J.N.: Ależ totalnie, bo wiedziałem, co oznacza egzamin wstępny: wszystko albo nic. Znowu recytowałem Jak Janosik tańczył z cesarzową. Do prostego czlowieka Tuwima i wstęp do Balladyny Słowackiego.
Zacząłem od Słowackiego. Mówię i tak patrzę na nich. Siedzi Wacław Nowakowski, aktor jeszcze z czasów Szyfmana, brwi pomalowane ołówkiem – śpi. Babcia Gallowa patrzy dziwnie, ten Fulde wbił we mnie oczy żbika. Nudzą się, widzę, że spadam na dno. Pytają: Ma Pan coś jeszcze? – Tak, „Pana Tadeusza”. – To proszę. Widzę, że nie ma mnie już, koniec. W trakcie próbowałem numeru z krzesłem. Źle go wykonałem, nikt nie widział w tym krześle dziecka. Pytają znowu: A może jeszcze coś Pan ma? Ja: Do prostego człowieka. – To niech pan powie. Całą rozpacz, którą miałem w sobie, cały paradoks sytuacji, całą świadomość rzeczy umieściłem w tym wierszu. Ze złości potwornej. I zauważyłem, jak Wacio Nowakowski uniósł te swoje narysowane brwi i zaczął sobie wystukiwać jakieś tajemne rytmy. Gdy skończyłem, Fulde miał surowość już serdeczną: Niech Pan podejdzie, Panie Kolego. A z czego Pan będzie żył, jak Pan będzie u nas w szkole? Wyciągnąłem z kieszeni kartkę: Profesor Modrzewski dał mi rysunek wózka, on jest na takich tulejkach, tu ma pasek... Fulde mówi: Co Pan jakieś głupoty opowiada? A Gallowa: Chwileczkę Gieniu, co tam Panu Henio dał, pokaż to Pan. To interesujące. W ten sposób przeszedłem do drugiego etapu eliminacji.
Miałem dziwnego asa w rękawie
I zostałem w szkole krakowskiej. Zmierzam teraz do najważniejszego bezwzględnie momentu, do chwili kiedy stałem się aktorem. Zaistniał mały konflikt między kolegami a mną. Ja miałem już za sobą okres szaleństw, niesubordynacji, zalewania akademików, byłem dojrzalszy. Oni mieli to wszystko przed sobą. Byłem punktualny. Raz tylko podpisałem jakieś zaświadczenie nazwiskiem lekarza, który nie żył od czterech lat, i chcieli mnie aresztować, a oczywiście znowu chodziło o to, żeby nie pójść na wojsko.
Myślałem sobie: ten pierwszy rok przelecę, bo znam reguły gry – trzeba wierszyk powiedzieć, krzesło podnieść i udać, że to dziecko, trzeba być w miarę zdyscyplinowanym, nie znikać, kiedy wyjdzie słońce. Jak siedziałem na lekcjach w gimnazjum, to wystarczyło, by wyszło słońce, i ja mówiąc, że idę do toalety, jak lunatyk wychodziłem ze szkoły i znikałem, często na zawsze. W Krakowie już wiedziałem, że tego nie wolno robić. Upewniła mnie w tym ostatecznie pani Stebnicka, kiedy jeden z moich kolegów, który zupełnie nie miał słuchu i strasznie fałszował, dostał czwórkę. A ja dostałem trójkę, mimo że śpiewałem o wiele lepiej. Poszedłem więc do pani profesor...
B.M.: Z poczucia niesprawiedliwości?
J.N.: Nie, z ciekawości. Odpowiedziała mi poważną miną: Bo on się stara.
Pomyślałem sobie, że pierwszy rok przejdę, ale na drugim mnie przyłapią. Ponieważ na drugim roku trzeba będzie postaciować, grać role, a wtedy w moim
– 111 –
pojęciu oznaczało to pokazywać za każdym razem innego człowieka. Tak pięknie myśleć o zawodzie nigdy później mi się nie zdarzyło. Potem zorientowałem się, że jest coś takiego jak indywidualność, możliwość powielania w trochę innych wariantach swoich wcześniejszych dokonań. Czyli, że w tym zawodzie trzeba być zarówno utalentowanym, jak i manipulantem. Ale wtedy myślałem, że za każdym razem trzeba rozpoczynać zupełnie nowe życie – i sądziłem, że temu już nie podołam.
Na drugi rok zdałem bynajmniej nie celująco. To był bardzo dobry rok, były na nim trzy przepiękne i niezwykle utalentowane dziewczyny: Anna Seniuk, Teresa Budzisz- Krzyżanowska i Krystyna Mikołajewska. Krysia też była jakby dojrzalsza od reszty, miała niesamowitą siłę przebicia, organizowała scenę na nasze próby. Robiłem z nią, na przykład, Widok z mostu. Cały czas grałem z nią, gdyż ona brała na siebie tę organizację.
Był na naszym roku kolega, nazywał się Krzysztof Kumor. Wcześniej przeleciał przez Uniwersytet Jagielloński, czyli miał zapewniony status kogoś inteligentniejszego, ważniejszego. Był już wtedy połysiały i trzeba go było kochać i szanować. Kiedyś przed egzaminem szliśmy Plantami ze Zbyszkiem Sztejmanem i Kumorem na obiad. I Kumor zaczął rozdawać cenzurki, oceniać ludzi z roku. Miał na tyle silną pozycję, że mógł sobie na to pozwolić. Oświadczam, że podczas tego spaceru nastąpił przełom, zrozumiałem, że zostałem aktorem. Kumor mówił tak: Najlepszą scenę ma Janek, potem Gienek Nowakowski, moja też jest niezła. Wspaniały Kumor powiedział, że mam najlepszą scenę. Dał mi przepustkę do zawodu. Od tego momentu zmienił się mój stosunek do szkoły. Uświadomiłem sobie, że wszystko przecież mogę zagrać na siedem różnych sposobów. Rozpocząłem mój indywidualny tok studiów.
B.M.: Próbował Pan uzupełniać luki w wykształceniu ogólnym?
J.N.: Nie. Nie byłem wtedy ani na Wawelu, ani w „Jaszczurach”. Nie chodziłem nigdzie. Ale zacząłem robić dużo poza obowiązkowymi przedmiotami, wystawiać jednoaktówki, ciągle z tą Krysią. Od tego momentu zacząłem żyć aktorstwem.
B.M.: Nie był Pan już studentem konfliktowym?
J.N.: Opinia, która krąży o mnie, jest po prostu śmieszna. Ludzie, którzy mają ze mną pracować, myślą, że spotkają potwora. Ja tymczasem jestem nieprawdopodobnie koleżeński. Lecz nie dlatego, że jestem dobry. Po prostu dlatego, że jestem wyrachowanie chłodny. Nie pozwolę, by mój partner źle zagrał, gdyż wtedy on mnie zuboża, zuboża sztukę. Wykluczone, żebym mu odebrał pointę, żebym go sponiewierał. Poza tym nie jestem aż tej klasy aktorem, bym mógł sobie na to pozwolić. Aby być podłym, trzeba mieć prawdziwą siłę.
B.M.: Zaraz po studiach trafił Pan do Starego Teatru, jest Pan zresztą w tym zespole do dzisiaj.
J.N.: To było niesamowite wyróżnienie. Miałem dużo szczęścia, bo wówczas nie wolno było angażować aktora w mieście, w którym studiował, trzeba było przez jakiś czas pracować na prowincji. Mnie i Anię Seniuk – za pozwoleniem ministerstwa – zaangażowano od razu.
Teatr tamtych łat był po prostu zdumiewający. Stary, który teraz jest najlepszy w Polsce, wtedy był najlepszy na świecie. Nie ma gadania. My wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Gdy odwiedzałem Łódź, moi dawni profesorowie szkoły brali mnie na popijawy, a ja – taki gówniarz – opowiadałem jakieś przygody: o Stawroginie, o Konstantym. Słuchali mnie jak anioła, jakbym prawił
– 112 –
wielkie rzeczy. Tymczasem ja się cieszyłem, że w Starym jest tak zabawnie, u nas następujące jedna po drugiej premiery Dziadów, Wyzwolenia, Biesów, Nocy listopadowej nie miały charakteru święta.
Kiedy przyszedłem do Starego, było trzech genialnych reżyserów: Swinarski, Jarocki i Wajda, którzy już nigdy potem nie osiągnęli takiej formy. Pierwszy dlatego, że zginął. Drugi, bo zachorował. Trzeci, bo zabrakło pierwszego. Punktem odniesienia był zawsze Konrad Swinarski – on zawiesił poprzeczkę najwyżej, a oni próbowali mu dorównać.
B.M.: Ostatnio wielu aktorów chwyciło za pióra, by opisywać swoje kariery. Pan pisuje od lat felietony, artykuły, wspomniał Pan o swoich próbach literackich. Jak zrodziły się te zainteresowania?
J.N.: Okazuje się, że zawsze miałem dziwnego asa w rękawie, o którym nie wiedziałem. Kiedy byłem studentem w szkole teatralnej, pojawił się – znudzony uniwersytetem – dziwny pan: Wacław Kubacki, Smutna Wenecja, przepiękne marynarki. I zadał nam temat: Jak pracowałem nad rolą? Pomyślałem, że przecież nie mogę opisać mojej roli Joe'go w dyplomowym przedstawieniu Zabawa jak nigdy Saroyana. Mogę opowiedzieć wszystko, co się na nią złożyło, ale nie o ostatecznym rezultacie. Jeżeli mówię o pieniądzach, to muszę opisać moje doświadczenia sprzed kilku lat. Jeżeli mówię o czystości, to muszę pisać o moich właśnie narodzonych siostrzenicach. Po prostu muszę opowiadać o zupełnie czymś innym, żeby opowiedzieć o tym samym. Aby to zrobić – myślałem sobie – trzeba mieć kawę „Marago” i nie golić się dwa dni. Dlatego że pisarz kojarzył mi się z kimś nieogolonym i pijącym kawę. No i nie można mieć materiału od razu. A co najważniejsze, nie można biegać po bibliotekach, bo biblioteki są po to, by przyjmować nasze książki. Więc żadnej bibliografii, żadnej Biblioteki Jagiellońskiej.
Każdy ze studentów czytał te swoje kawałki przed profesorem i pewnego dnia padło na mnie. Więc wystudiowanym gestem wyciągnąłem z kieszeni dżinsów zmięte kartki i zacząłem czytać jakieś głupoty: że listopad należy do lepszych miesięcy, jest w nim godność, powściągliwość i poczucie rezygnacji. Że urodziłem się w listopadzie, że w listopadzie ktoś się powiesił. Że listopad we Frisco wygląda inaczej niż w Kowalu. A w ogóle listopad to listopad. Przeczytałem to w tej świetlicy, on zapytał: To już wszystko? Powiedziałem: Nie, część. Dziękuję panu. Po czym – nieogolony, pijąc kawę „Marago” – napisałem tę pracę.
Później był pożegnalny wieczór mojego roku. Przyszedł Wacław Kubacki – uwielbiał ładne, młode dziewczyny – w kolejnej pięknej marynarce. I zapytał mnie, gdzie się wybieram. Powiedziałem, że dostałem angaż do Starego Teatru. A on zapytał: To Pana interesuje? Zdziwiony powiedziałem: Oczywiście, to świetny teatr, takie wyróżnienie. Minął jakiś czas i znów spotkałem Kubackiego. Nawiasem mówiąc on pochodzi z Nieszawy, z moich stron, z Kujaw. Wsiadamy do samochodu, on mnie pyta: Co Pan robi, Panie Janie? – Nie wie Pan? Jestem aktorem. – Wiem. Pan dalej grywa. To Pana interesuje? – Oczywiście, bardzo mnie interesuje. Nawet mam pewne rezultaty. – No tak, ma Pan. Była to bardzo dziwna rozmowa.
Znowu minęły trzy lata. Nie odebrałem dyplomu ze szkoły, a był mi potrzebny. By go odebrać, musiałem zdać jakieś pantofle gimnastyczne, książki. Kupiłem to wszystko w sklepie, zdałem pani Gabrysi i weszliśmy z nią do magazynku, gdzie w stertach leżały prace magisterskie. Ona wyciągnęła moją, a tam flamastrem było napisane: Wybitne zdolności literackie. Wacław Kubacki.
– 113 –
B.M.: Przejął się Pan tą recenzją?
J.N.: Nie bardzo. Ale oczywiście było to miłe.
B.M.: Nie próbował Pan czegoś zrobić z tymi „wybitnymi zdolnościami”?
J.N.: Miałem taki pomysł. Miałem różne pomysły, by coś wyreżyserować, coś napisać, ale było tyle innych fantastycznych atrakcji... Przecież, żeby zrobić coś pięknego, dojrzałego, zwłaszcza w sferze reżyserii czy pisania, trzeba temu poświęcić duszę, serce, czas. Trzeba być mądrym człowiekiem, a nie tylko utalentowanym zwierzęciem. Zawsze nadawałem się na doradcę dla świetnych reżyserów, ale szkoda mi było czasu, żeby być utalentowanym i poważnym. Śmiesznie było tak przeciec, przelecieć raz lepiej, raz gorzej. Ewentualne pisanie traktowałem jako... Wyssałem to z mlekiem matki, że nie należy się stawiać, jak się dobrze dzieje. Potem, już jako dojrzały człowiek, wiedziałem, że nowe doznania odmładzają nas, powodują żywsze bicie serca.
B.M.: A nie kusiło Pana, aktora, który zawsze musi podporządkowywać się wizji reżysera, aby jako pisarz od początku do końca kreować własne światy?
J.N.: Nie ma nic piękniejszego i poważniejszego niż literatura, wszystko inne to pochodne, odpryski. Ale mając poczucie takiej odpowiedzialności, nie mogłem napisać książki, jak wszyscy aktorzy. Dwa razy mi to zaproponowano. Raz, kiedy była głęboka komuna i nikt z aktorów nawet nie myślał o pisaniu, to mnie Kurz, który był dyrektorem Wydawnictwa Literackiego, po moich dziesięciu felietonach w „Scenie”, powiedział raptem na jakiejś kolacyjce: Janku, napisz ich trzydzieści, ja ci wydam książkę. Co zrobiłem? Nie napisałem już ani słowa. Minęły lata, napisałem kilkanaście felietonów do „Gońca Teatralnego”. Zadzwonił do mnie młody człowiek: Napisz jeszcze pięć, wydam ci jako książkę. Co zrobiłem? Przestałem pisać felietony. To się bierze nie z tchórzostwa, ale z umiłowania literatury, prawdziwej książki.
B.M.: W aktorstwo jest mocno wpisana potrzeba popularności. Czy Pan osiągnął popularność?
J.N.: W pewnym okresie bez przerwy proponowano mi role. Wtedy wymyśliłem powiedzenie, że aktor składa się nie z ról, które gra, ale których odmawia. Odmawiałem co roku 10-15 głównych ról telewizyjnych albo 10 filmowych. Robiłem to całymi latami, by nie dać się zjeść widzowi. Zawsze uważałem, że na popularność trzeba zarobić serio, a nie za pomocą chwytów. Telewizja dla mnie była chwytem. Miała jedną świetną cechę: kreując w tydzień aktora, zapewniała mu uwagę w teatrze większą, niż mieli inni koledzy. Natomiast bardzo często kreowała ludzi lichych. Poza tym była to bardzo podrzędna popularność, miała jakieś humorystyczne wymiary. Ucieknę się do przykładu: gdy byłem w Kowalu i wchodziłem do Banku Rolnego, do mojej siostry, to napotkana sprzątaczka mówiła: O, Pan z telewizji. Ale gdybym ją przepytał, czy zapowiadam pogodę, czy jestem aktorem, to nie potrafiłaby odpowiedzieć.
B.M.: Miejscem prawdziwego spełnienia zawsze był teatr. W filmie nie zagrał Pan ról, które dorównywałyby Pana osiągnięciom teatralnym. Jak Pan sądzi, dlaczego?
J.N.: O czym tu gadać, to proste. Przecież w teatrze jest literatura. Czy Pani chce porównywać Czechowa z Kondratiukiem, Dostojewskiego z Wajdą, Faulknera z Kutzem – jeżeli chodzi o możliwości intelektualne?
Jest w tym także bolesny paradoks, ktoś przychodzi z kina i mówi, że widział wspaniałego Dustina Hoffmana lub Ala Pacino. I co ja mam zrobić? Co ja mam
– 114 –
zrobić, że lata całe nie uprawiano w Polsce kina psychologicznego. Nikt nie umiał pisać dialogów, nikt nie robił kina ról, dramatów ludzkich. Jedyne prawdziwe role w powojennej kinematografii, które można na palcach dwóch rąk policzyć, to te oparte na literaturze: Popiół i diament, Ziemia obiecana... To tylko dlatego, że pisarz to wymyślił. Dlatego też jedną z ról, które cenię – nie tylko od strony mojego wykonania, ale w ogóle, że została wymyślona przez scenarzystę – jest Wielki Szu. Ponieważ wymyślono postać! Można mówić, że jest to średni film, czy komercjalny, ale wymyślono postać, której losy, mam nadzieję, będziemy kontynuować. Chciałbym, żeby pojawiła się dzisiaj.
W takiej sytuacji przewaga teatru jest nawet za elegancka, za łatwa, żeby o niej mówić, za oczywista. Jako aktor debiutowałem jednocześnie i tu, i tu. Nigdy nie mówiłem więc tego, co musiała mówić Basia Brylska, że bardziej kocha film od teatru. A mówiła to z jednego powodu: że teatr jej nigdy nie kochał. Zawsze grałem w teatrze, w filmie i w telewizji i na dobrą sprawę nie faworyzuję bezmyślnie żadnego gatunku. Jeżeli mówię o teatrze lepiej, to tylko dlatego, że za nim stoi Szekspir i Dostojewski, a za filmem stoi... no, Zavattini.
B.M.: Wielokrotnie Pan twierdził, że aktorstwo traktuje jako rodzaj losu, że zdecydowanie podporządkował Pan mu całe swoje życie.
J.N.: Tak, bezwzględnie. A jak Pani myśli? Widzi Pani obszar mojej kuchni... Ja jestem człowiekiem, który nakręcił 110 filmów. Byłem w życiu 1000 razy bogaty. Byłem człowiekiem, który – to tak jakbyśmy opowiadali językiem Andersena – mógł mieć wszystkie kobiety tego kraju. Mógłbym w odpowiednim momencie zająć się reżyserią filmową, bo wystarczył jeden gest kobiety, która mnie uwielbia i uważa, że ma 1/4 mojego talentu, ale nie zrobiłem tego. Po prostu uważam, że to, co robię, jest jedyne mądre, przytulne i sensowne...
Kraków, 27 lutego 1993 r.
– 115 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO POWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
Odwilż październikowa i jej wpływ na rozwój kinematografii w Polsce
Wybrane artykuły
-
RECENZJA: Poemat dygresyjny – recenzja książki "Romantyzm i kino. Idee i wyobrażenia romantyczne w filmach polskich reżyserów z lat 1947-1990" Marcina Marona
Justyna Jaworska
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 4/2019
-
Obyczajowy film
Elżbieta Więcek
„Słownik filmu”, red. Rafał Syska, Krakowskie Wydawnictwo Naukowe, Kraków 2010