Artykuły
„Kino” 1978, nr 10, s. 7-11
Koniec żywotów świętych?
Rafał Marszałek
Powstanie nowych zjawisk w polskim filmie historycznym można przypisać geniuszowi chwili. Ożywienie refleksji historycznej jest faktem pozafilmowym. Po wojnie mieliśmy niewiele takich okresów zainteresowania historią najnowszą jak obecnie. To oczywiste, że sześćdziesiąta rocznica niepodległości jest siłą animującą telewizyjne seriale i programy, pamiętnikarskie relacje, prace źródłowe, monograficzne opracowania i dyskusje mnożące się w periodykach kulturalnych. Ale okazjonalność tego umysłowego ruchu nie jest drętwa i wymuszona – wydaje się raczej szerokim rozlewiskiem poglądów i emocji związanych z życiem kilku generacji Polaków.
Na dwóch poziomach to przebiega. Pierwszym jest odbudowa elementarnej wiedzy przedmiotowej. Poprzez opracowania coraz częściej publikowane w latach siedemdziesiątych historycy polscy starają się otworzyć niejedne pordzewiałe wrota, uporządkować niejeden zapuszczony ogród. W zakresie tej wiedzy elementarnej nauka ma ciągle jeszcze wiele do zrobienia, filmowe zastępstwo źródłowej historii jest przejawem cennym, ale naturalnie o ograniczonej odpowiedzialności. To ważne, że film o pierwszym prezydencie Rzeczypospolitej został skonsultowany przez historyków; to byłoby piękne doczekać dnia, w którym film konsultuje podręcznikową historię. Drugim obszarem, na którym rozgrywa się wspólna sprawa wiedzy i sztuki historycznej, jest obszar świadomości zbiorowej. Inwentaryzacja faktów historycznych jeszcze niczego nie rozwiązuje. Zdarzenia przypomniane muszą zostać uruchomione, postaci odbrązowione winny ożyć w świadomości współczesnej. Gdy bluźnierca powiada o faktach, że są głupie, to chce wskazać na ich zależność od historii idei. Musi istnieć myśl społeczna interpretująca fakty w historycznej perspektywie. I właśnie jej obecność zaznacza się w polskich filmach ostatniej doby: w Śmierci prezydenta Kawalerowicza, w ...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie... Trzosa-Rastawieckiego, w Pasji Stanisława Różewicza.
Najbardziej jawnym wyznacznikiem wspólnoty tych filmów jest ich wpisanie w obręb tego, co można by nazwać (za Janem Górskim) historią osobistą. Opowieści o próbie ognia i wody dwóch prezydentur – polskiej Narutowicza i warszawskiej Starzyńskiego – złożyły się na legendę przenoszoną przez kolejne pokolenia bez koniecznego związku z powszechną historią podręcznikową. Różewicz jako autor Pasji miał na pozór inny punkt wyjściowy: właśnie podręcznikowy stereotyp Dembowskiego – „czerwonego kasztelanica”. Ale charakterystyczne, że swój film zbudował w oddaleniu od tego schematu, tyleż popularnego, co uczuciowo nieprzyswojonego. Zobrazowana w Pasji gorączka rewolucyjnego czynu, atmosfera historycznego przesilenia znalazła współczesne konotacje nie wśród symboli, ale w sferze konfliktów. Zawsze obecny w naszych ruchach wolnościowych konflikt społecznej racji i narodowej nadziei, opozycja reformizmu i rewolucjonizmu, a wreszcie fascynująca nie mniej niż Różewicza sprzeczność między
– 7 –
czystym idealizmem a praktycyzmem działania – wszystko to ujawnione zostało w Pasji nie tylko jako znak dziewiętnastowiecznego czasu.
Pojęcie historii osobistej – tak jak koncepcja „żywej tradycji’’ wyłożona kiedyś przez Ninę Assorodobraj – mieści się pomiędzy relacjami świadomościowymi. Doświadczenie pokoleniowe jest tu decydujące, nie jako dosłowne uczestnictwo, lecz jako realny kontakt z wartościami, z ideami, które nadają sens indywidualnej biografii i społecznemu życiu. W Śmierci prezydenta i w ...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie... owa treść wyjawia się właśnie jako organiczna jedność tego, co indywidualne i ponadjednostkowe. Przyjęty w godzinie kryzysu przez Gabriela Narutowicza sposób postępowania mocno ugruntowany jest w całej jego biografii, lecz adres ma bardzo czytelny: w stronę zbiorowości. Bohater filmu Kawalerowicza traktuje sprawowanie prezydenckiego urzędu w kategoriach elementarnej lojalności urzędniczej i reguły prawnej. Moralny staje się jego wybór w momencie odrzucenia wszystkich możliwych spekulacji prywatnych. Dla człowieka, który odnalazł się w roku 1922 w takiej sytuacji, jak pewien niedawno przybyły ze Szwajcarii profesor politechniki – wszystkie warianty zachowania były praktyczniejsze niż ów ostatecznie przyjęty. Ale też nie mogło być innej drogi niż ta najbardziej ryzykowna, „pod prąd”, skoro prezydentura oznaczała nie tylko najwyższy państwowy urząd, lecz także – przede wszystkim! – wybór określonej demokratycznej tradycji. Jedność, spójność motywacji upamiętnia się w geście bohatera. Jego postawa naturalnie wynika z przekonań. Jest nieodzowna, zanim jeszcze okaże się heroiczna. Identyczny motyw stanowi o dramaturgii opowiadania o ostatnich miesiącach życia Stefana Starzyńskiego. Ten prezydent w obliczu kataklizmu spełnia swoje urzędowe czynności elementarne. Mnoży je naglony ciśnieniem chwili, ale pozostając w ramach tego samego co niegdyś porządku prawnego i organizacyjnego. Rozumuje w sposób bardzo prosty: im trwalej i wszechstronniej funkcjonują we Wrześniu służby miejskie, tym większa szansa na zintegrowanie zbiorowości, jej moralne wzmocnienie. Prezydent Warszawy jest potrzebny swojemu miastu jak tryb maszyny pracującej pod ziemią nieprzerwanie, konsekwentnie, bez względu na okoliczności. Dramatyczność w tym, że nosiciel funkcji urzędowych symbolizujących ciągłość – pod ziemię, w konspirację zejść nie może. Bohater filmu Trzosa-Rastawieckiego uważa, że czeka go rozrachunek wobec polskiej zbiorowości. Ucieczka przed Niemcami nie pomieściłaby się w tamtym, najważniejszym rozrachunku, byłaby zaprzeczeniem idei, o którą obok prezydenta Warszawy walczyli inni ludzie. Oba wybory – Narutowicza i Starzyńskiego – są dramatyczne, finałem obu będzie tragedia. Łączy je poczucie wyjątkowości chwili, przeświadczenie, że osobisty los jest cząstką powszechnego doświadczenia. I że są takie momenty dziejowe, w których potrzeba zdecydowanego działania spotyka się z rangą społecznego posłannictwa. Koszty bywają olbrzymie. Ale jak inaczej ocalić ideę, jak zasypać przepaść między małością a wielkością?
Gdyby osobowość nowego filmu historycznego sprowadzała się do tego myślowego przesłania, najprawdopodobniej nie byłoby dyskusji. Tak jest z wszelkimi refleksami naszej wielkiej tradycji romantycznej, nawet jeśli życie (codzienne) nie potwierdza haseł deklarowanych w sztuce. Przede wszystkim zaś bezrefleksyjnie przyjmowane są u nas te manifestacje ekranowej historii, które wiążą się z katalogiem wzorów do naśladowania. Najbardziej rozpowszechnionym poglądem jest ten – cytuję za Stanisławem Kuszewskim – wedle którego „historia ma to do siebie, że zajmować się nią w sztuce warto tylko wówczas, kiedy, według najdawniejszych recept,
– 8 –
traktować się ją będzie jako nauczycielkę życia. (...) Drugą konsekwencją podjęcia historycznego tematu jest zgoda na wzrost współczynnika dydaktycznych funkcji dzieła. Tak pisano u nas historyczne powieści. Czy pod hasłem krzepienia serc czy rozdrapywania ran zawsze powstawały w celu zintegrowania zbiorowości. Film biograficzny w dodatku z natury rzeczy wiąże się z postacią pozytywnego bohatera, którego postawy i motywacje zasługują na nasz szacunek”. Tego rodzaju nastawienie myślowe od dawna sprzęgnięte jest z praktyką realizatorską. Stanowi o większości podejmowanych u nas dotąd prób filmowej historyczności. Inny punkt widzenia zwykł ujawniać się tylko sporadycznie. Najczęściej w słowie komentującym film, a nie w samym filmie. I najczęściej bez motywacji. Przed trzema laty, podczas obrad łagowskich, profesor Tazbir odżegnywał naszych filmowców od ekranizacji pocztu królów polskich. A Krzysztof Teodor Toeplitz z widoczną świadomością retoryczności problemu bezskutecznie starał się odpowiedzieć na pytanie: „W jakim kostiumie, w jakiej szacie, z jakimi zawołaniami, z jakimi bohaterami chcemy rozgrywać nową historię świata, w której uczestniczymy”.
Kiedy określamy inność nowych polskich filmów historycznych w kontekście ówczesnych
(a jeszcze i dziś niewygasłych) rozważań, to rzuca się w oczy odrzucenie powinności rozumianych jako oczywistość i konieczność. Patronująca Śmierci prezydenta, ...gdziekolwiek jesteś... czy Pasji historia – nauczycielka życia nie jest skłonna utożsamiać się z belferką odrabiającą szkolny program od strony do strony. Dydaktyzm – jeśli już go nawet przypisać postaciom bohaterów – nie oznacza tutaj lekcji praktycznego działania. Czym innym jest refleksja nad wartościową postawą, czym innym chęć zagarnięcia tamtej historycznej postawy przez chciwą dobrych wzorów współczesność. Natrętna aktualizacja wyłączona została z nowych filmów tym bardziej zdecydowanie, im silniej akcentowana bywa w ramach dydaktycznej tendencji biograficznego kina historycznego. Często powtarza się, że pospieszne analogie Bolesława Śmiałego i Gniazda, przejrzyste uwspółcześnienie Kazimierza Wielkiego są oznaką bardzo ryzykownego „dowartościowania” historii. Kryterium tak formułowanego zarzutu jest prawda – prawda, która dla wielu filmowych autorów ma funkcjonalny albo wręcz manipulacyjny charakter w ramach wcześnie założonej perswazji. Nowe filmy świadomie tymczasem tonują swoją sugestywność perswazyjną. To widoczne zwłaszcza w tych fragmentach Śmierci prezydenta i …gdziekolwiek jesteś..., w których sytuacja otwiera głównemu bohaterowi pole do efektownej retoryki. Trzos-Rastawiecki oddaje inicjatywę orędownikom „zachowania normalnego” naprzeciw prezydentowi, który bez rozgłosu, bez reytanowskiej pozy, jakby za kulisami wielkich wydarzeń podejmuje swoją decyzję. Kawalerowicz w Śmierci prezydenta idzie na wariant w ogóle niewyobrażalny przez konwencję dydaktyczną: pasjonacki i sugestywny monolog Niewiadomskiego-Walczewskiego komponuje jako motyw przewodni opowiadania, pozytywnego bohatera skazuje na lakoniczność i na prostotę zachowania, która niemal że jest szarością, zaś w sekwencjach sejmowych bez jakiejkolwiek pamfletowej deformacji przedstawia polityków prawicowych. Nietrudno sobie wyobrazić, czym byłby film o Edwardzie Dembowskim zrealizowany „ku pokrzepieniu serc”, w tradycyjnym stylu biograficznym, z wyłącznym eksponowaniem rewolucyjnych poczynań bohatera, z uczoną poprawką „ustawiającą” jego ideologię na właściwym hierarchicznie miejscu w rejestrze tez pedagogicznych. Tak jak dziesiątki innych filmowych portretów rewolucyjnych byłby to wizerunek jasny, krystalicznie przejrzysty. Tymczasem w filmie Stanisława Różewicza powiada się o powikłaniu,
– 9 –
o „ciemności” całej tej historii. Ciemność jako naturalny walor historycznego obrazu? Już słychać protesty.
Nadmiar dydaktycznych intencji to ma do siebie, że chętnie przystaje na uproszczony obraz przeszłości. Z samego założenia wynika wtedy, że portrecista historyczny może schematyzować. Cel masowego oświecenia publicznego (dla uniknięcia dygresji nie opatruję cudzysłowem tego oświecenia, ale też mu nie dowierzam) uświęca artystyczne środki. I to zarówno w sferze realizacji, jak w odbiorze. Nawyk poszukiwania publicystycznej tezy upowszechnił się równolegle do pseudohistorycznych glos filmowych do współczesności. Kiedy autorzy kolejnego odcinka „pocztu królów polskich” wydobywają z pomroków
XI wieku skomplikowany konflikt między dwoma typami władzy, dwoma tradycjami, dwoma autorytetami, z których każdy coś do kultury wnosi, wtedy niezadowolony z filmu komentator profesjonalny zapisuje charakterystyczną pretensję: „Wydaje się, że autorzy nazbyt jednak wyważyli racje obu stron; biorąc w obronę króla, nie chcieli także nadmiernie dezawuować biskupa, ale przez to stępili ostrze głównego konfliktu. Proporcje obu antagonistów okazały się po prostu zbyt »doskonałe«”. Nie można się więc dziwić, że filmy o historii najnowszej, im bardziej dbałe o faktograficzną rzetelność, im hojniejsze w zapisie antagonistycznych racji, im bardziej przywiązane do prawdy psychologicznej (prawie zawsze zakłócającej ład pomnikowy!) – tym przyjmowane z większą rezerwą. Dobrze jeszcze, gdy filmowa obiektywizacja śmierci prezydenta Narutowicza otwarcie powoła się na ten swój zamiar (Michałek: „Nie chcieliśmy robić czegoś, co byłoby refleksem jakiejś tezy historycznej na użytek współczesności”). Trzos-Rastawiecki będzie miał do pokonania wyższe przeszkody, skoro – wbrew tradycji filmowego gatunku – wtopi losy prezydenta Starzyńskiego w obraz ginącego miasta, skoro zgodnie z prawdą historyczną przypomni (lakonicznie zresztą, bo w prologu) niejednoznaczność polityczną przyszłego bohatera. A losy Pasji Różewicza? Nie zastanawiam się tutaj nad przyczynami niezrozumienia opowieści o polskim romantyku z 1846 roku na festiwalu w Karlowych Warach w roku 1978 – istnieją bowiem granice, których z naturalnych przyczyn przekroczyć nie sposób. Znając jednak rodzi-
– 10 –
my konserwatyzm w sferze historyzmu filmowego, zgódźmy się, że pod prąd nawyków i rutynowych oczekiwań idzie reżyser, który usiłuje tłumaczyć, że – „historia, tak jak dzieje pojedynczego człowieka, jest uwarunkowana przez wiele prawidłowości, ale podobnie jak los jednostki, obfituje też w niespodzianki i nieoczekiwane zwroty spowodowane drobnymi faktami. Jesteśmy określani przez historię, ona nas kształtuje – ale historię kształtują ludzie obdarzeni określonymi cechami osobistymi, indywidualnym charakterem. Dembowski odegrał określoną rolę w powstaniu krakowskim (a ono odegrało określoną rolę w historii), ponieważ był takim, a nie innym człowiekiem”.
Dialektyczny charakter historii ujawnia się w Śmierci prezydenta nie tylko poprzez tragizm tytułowej sprawy, ale przez obraz parlamentaryzmu polskiego (gwarancja demokracji czy jej skamielina?), przez okrutny paradoks historii, który po latach zderzył naszych zabłąkanych szowinistów „narodowych” z niemieckim faszyzmem. W Pasji chodzi nie tylko o uchwyconą przez Różewicza wieloznaczność i płynność historii, o dostrzeżenie, że jej największe problemy rozgrywają się nieraz na piętrze, które zbywamy mianem „małego”, „kameralnego”, lecz o wiecznie ponawiane w naszej tradycji pytanie o to, jak możliwe bez rozejścia jest spotkanie Dembowskich i Szeli. Wszystko to z dala od pogańskiego bożka historii, która niesie swoje wyroki wbrew ludzkim postawom, wyborom, uczynkom. Autorzy nowych historycznych filmów uświadamiają nam, że historia jest procesem; że w ten proces interweniują różne siły z różną obiektywną racją, choć z podobnie uświadamianą subiektywną potrzebą. Może dlatego pojawiły się te pierwsze filmowe opisy przesileń, kryzysów, społecznych stanów zapalnych. Kto chce, zawsze może wydobyć z nich piękne popiersia Narutowicza, Starzyńskiego, Dembowskiego. Ale biografie tych ludzi są dramatyczne; bywają pęknięte i niespełnione. Trudno byłoby odwołać się do nich jako do kontynuacji filmowego żywotu świętych. Zresztą wpatrujmy się w ten pejzaż do końca z uwagą. Emisariusz Dembowski już padł od kuli zaborcy, przez rzadki zagajnik powoli
i niepewnie przedziera się chłopak, którego imienia jeszcze nie znamy.
– 11 –
Rafał Marszałek
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO PRZEDWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
„Zimowy zmierzch” i „Zagubione uczucia” jako przykłady Odwilży w...
Wybrane artykuły
-
The Strength of the Nape of the Neck — Jerzy Skolimowski’s "The Shout"
Antoni Michnik
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 5/2020
-
Święte mamuty i włochaci kamraci. Z Magdaleną Grzebałkowską i Jakubem Żulczykiem rozmawia Karolina Sulej
Karolina Sulej
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 4/2018
-
Oniryczne Ja. Dźwięki przejścia w filmach Jagody Szelc
Jan Topolski
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 4/2019