Artykuły

„Kino” 1984, nr 3, s. 8-10

Łatwo przyszło

Maciej Zalewski

Łatwo napisać: seks jednoczy (choć smak rozdziela). Łatwo przewidzieć zachwyt tygodników (nareszcie odpowiednie kino popularne dla ludzi: o niczym) i ludzi przed kasami. Łatwy będzie sukces Seksmisji i łatwo z niego skorzystać. Spragniony jedności, pewnie bym skorzystał – rzecz w tym, że mam mieszane uczucia.

Vabank zrobił z Machulskiego ulubieńca wszystkich. Chwalono bez umiaru i bez wyjątku. Były powody. Dość powikłana intryga została rozegrana w dobrym tempie, zrobiono wszystko, by zaskoczyć
i rozbawić widza. Równocześnie debiutant nie przekroczył cienkiej i wyczuwanej raczej instynktownie, niż uzasadnionej jakimś kodeksem, granicy dobrego smaku. Machulski w Vabanku ujawnił talent do pastiszu. Naśladował z powodzeniem i przedwojenną polską komedię, i czarny kryminał amerykański. Wszystko z przymrużeniem oka. Wyzwalał jedną z tych reakcji widza, które są gwarancją powodzenia: „ja już to gdzieś widziałem!”. Chęć oglądania starych, dobrych numerów ciągle zapełnia sale podczas wyświetlania nowych remake'ów czy odkurzonych przebojów. Prócz tego Vabank zaskakiwał znakomitym prowadzeniem aktorów. Nawet w drobnych epizodach wszyscy odnajdywali radość grania i dobrą zabawę. Radość oglądania też była powszechna. W zimie '82, gdy nikomu nie było do śmiechu, Vabank gromadził tłumy, które niechętnie wychodziły z ciemnych sal na słabo oświetlone ulice. Powtarzano z zażenowaniem: „magia kina”.

Z Seksmisji wychodziłem z nieczystym sumieniem. Niby wszystko odbyło się w najlepszym porządku. Muzyka była hałaśliwa i rytmiczna, dziewczyny z Planety Kobiet zgrabne i wyraźnie spragnione męskiego spojrzenia, Stuhr pocieszny, a pointa z królową do przewidzenia. Ale rejestrowałem te atrakcje, nie wiedzieć czemu, z coraz większym zmieszaniem. Kłopot tym większy, że sala śmiała się głośno i głosowała nogami na „tak”. Tupałem z wszystkimi i czułem się nieswojo. I z tego uczucia chcę przede wszystkim zdać relację. Bo rzadko się zdarza, bym niechętnie przyjmował spontaniczne salwy śmiechu i koszarowy nastrój. Są to najczęściej objawy dobrego zdrowia kinematografii. A tym razem „nieczyste sumienie”, „mieszane uczucia”? Skąd się bierze to krytyczne rozdwojenie mojej jaźni: łatwy współudział w rozbawieniu sali i zawstydzenie, gdy trzeba je zrozumieć i wytłumaczyć.

Machulski nam schlebia, dlatego go lubimy. Tym razem podjął w naszym imieniu najtrudniejsze wyzwanie: ulokował Seksmisję gdzieś na przecięciu dwu tradycji filmowych, komedii i science fiction. Tradycji ciągle uwielbianych, od pierwszych filmów Mélièsa, w Polsce w zasadzie nieobecnych. I tu nawet zwykła poprawność jest u nas osiągnięciem. Taka jest prowincjonalność tego filmu
i prowincjonalność reakcji, którą wywołuje. Wreszcie dekoracje się nie chwieją, kostiumy leżą bez zarzutu, a dowcipy takie, że łatwo po ciemku rechotać do woli, trudniej je opowiadać w damskim towarzystwie. Taką reakcję wywołują dwie choroby, na które chorujemy prawie wszyscy. Kompleks techniki i zawstydzenie, że tabu jest śmieszne, że seks najłatwiej nas jednoczy w podglądactwie.

Kompleks techniki prześladuje nasze kino. Początkowo oznaczał fascynacje, z czasem przekształcił się w zmorę kinematografii prowincjonalnej, z góry skazanej na ograniczenia. Na przykład niemożność „dedukowania z duszy przedmiotów”. Irzykowski pasjonował się historiami, w których technika pozwoliła wyzwolić z rzeczy, niedostępne innym sposobem, sens i dynamikę filmową. „Linka pęka i Armstrong musi sam jedną ręką ciągnąć windę do góry, aby Lucyla nie utonęła, a drugą walczyć
z jednym z bandytów. Tymczasem film pokazuje, jak wewnątrz szybu Lucyla męczy się w wodzie i jak winda co chwila w dół opada. (...) Na szczęście pojawia się na motocyklu Upiór Czarnych Gór, który unieszkodliwia bandytę, a ratuje Lucylę w ten sposób, że uwiązawszy linę do swego roweru, jazdą naokoło drzewa nawija linę na drzewo jak na motek”. Pięćdziesiąt lat później ktoś z ekipy Kazimierza Kutza opowiadał anegdotę z realizacji komedii Upał. Była tam scena, w której rządo-

– 8 –

wa limuzyna zderza się z rowerem marki Ukraina. Pomysł był taki, by po zderzeniu samochód rozsypał się, a rowerzysta prostował odgięty nieznacznie błotnik. Pomysł był dobry – tyle że samochód nie „potrafił się” rozsypać. Historia kina w Polsce nie była triumfem techniki. U nas kino nie rozpoczynało się od sceny „z piłą tarczową, przysuwającą się coraz bliżej i bliżej do szyi bohaterki”, by mogło kończyć panoramą „z promieniem lasera wymierzonym w krocze Jamesa Bonda”. U nas kino jest przaśne i filozoficzne, potrafi pouczać i wzruszać, nie umie zdumiewać i oszukiwać, być złudzeniem.

Kompleks techniki jest więc dla Machulskiego odniesieniem negatywnym. Pragnie go przezwyciężyć
i często jest to cel sam w sobie, przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Niepostrzeżenie gubi się gdzieś rytm opowiadanej historii, popisy sprawności realizatorskiej rozwlekają akcje. Film jest jak zaliczona klasówka z ortografii. Mniej ważne, jaki był sens tekstu, ważne, by nie narobić w nim błędów.

Seksmisja jest dopracowana technicznie, złuda XXI wielu przekonuje. Przede wszystkim dlatego, że scenariusz zmusił kobiety do życia pod ziemią, w ciasnej zamkniętej przestrzeni – taką łatwo filmować. Mężczyzn już nie ma, bo pomyłka inżynierii genetycznej, albo jakaś inna sztuczka, zmiotła ich ze świata. Kobiety żyją w zamknięciu, widok ograniczają korytarze, małe kajuty, zamykane automatycznie przegrody i włazy, szybkobieżne windy, poskręcane chodniki. Kobiety żyją w klatce, a to otwiera przed scenografią nieograniczone możliwości. W Seksmisji korzysta się z nich z wprawą, lecz mimo to pozostaje w końcu wrażenie sztuczności i fałszu. Dlaczego? Machulski wspaniale imituje wymyślony świat przyszłości – stopniowo przygasa niepokój o możliwości techniczne przedsięwzięcia. Pragnienie odtwarzania i naśladownictwa, odczuwane przez miłośnika SF równie silne jak przez czytelnika dziewiętnastowiecznej powieści, odnajduje swoje spełnienie. Wymyślony, zbudowany w atelier świat nabiera cech prawdy, bo bez reszty wypełnia cały ekran. Nawet bohaterowie znajdujący się
w wymyślonym przez scenografa na prawdopodobieństwo prawdy otoczeniu odbierają od niego nieco sztuczności. (Dlatego Stuhr rozsadza ramy tego filmu – taki jest współczesny i niewymyślony
w każdym swoim geście i reakcji). I raptem niczym nie uzasadniona niekonsekwencja. Bohaterowie wychodzą w prawdziwy plener, prawdziwy wiatr porusza gałęziami drzew, prawdziwe jest Morze Bałtyckie i pustynne wydmy. Ten dysonans psuje cały dotychczasowy, z takim trudem osiągnięty efekt. Ginie złudzenie prawdy, wdzierająca się na ekran realność ujawnia całą niedoskonałość i umowność wymyślonego przez scenografie świata przyszłości. Nie przypadkiem plenery amerykańskiej SF kręcone są w atelier, techniką trickową. SF to taka sama konwencja jak cinéma vérité. Tyle że nie wolno jej mieszać. Żywy koń wprowadzony w dekorację teatralną więcej wniesie zamieszania niż pożytku.

Jest jednak wątpliwość poważniejsza niż uchybienie formalne, niekonsekwentne rozwiązania techniczne i epatowanie błyskotkami. Machulski lekce-

– 9 –

waży szanse rozśmieszenia nas czymkolwiek, co nie byłoby dosłownym cytatem z najbardziej utartego zestawu damsko-męskich dowcipasów, które zaczynamy opowiadać sobie na przerwach
w podstawówce, a skończyć jakoś długo nie możemy. Ten grzech łatwizny irytował mnie najbardziej. Bo nie zawsze to, co śmieszne w sztubackim czy koszarowym wydaniu, bawi w kinie. Nie chciałbym, by brzmiało to jak obrona urażonej moralności. Dlatego chcę przypomnieć kulminację tego stylu, scenę, która wywołała największą wesołość – nie jest dobrana tendencyjnie. Bohaterowie uciekają przed gromadą amazonek, które nie chcą dłużej tolerować ich męskości. Winda jest drogą wybawienia, ale posłucha tylko tego, kto zgadnie przewrotne hasło; szyfru nie potrafi złamać żadna kobieta
z królestwa matriarchatu. Stuhr też ma kłopoty, wreszcie zdesperowany klnie: „k... mać”. Winda rusza w górę, ryk wesołości na komendę. Nikt mnie nie przekona, że ma to wdzięk francuskiego świntuszenia czy czeskiej rubaszności. To niepowtarzalny, rozbrajający styl polskiej błazenady na temat seksu. Polski seks jednoczy nas wtedy, gdy jest w złym guście. Nie trawię takiego dowcipu, chociaż pewnie nikomu specjalnie nie szkodzi. Jest to dowcip ciężki, wymyślony, walczący na siłę
o aplauz sali. Daje się zawsze streścić w przysłowiowym grepsie: „fajny film dzisiaj widziałem!” – „momenty były?”. Są momenty, są panie, które pluszczą się w basenie, i rozpłaszczone nosy bohaterów przylepione do szyby akwarium. Podglądamy wspólnie, przecież ciekawość kamery rozgrzesza nas z podglądactwa.

Seksmisja utrwala stereotyp seksu przez dziurkę od klucza. W ten sposób sukces przychodzi łatwoi trudno z nim poważnie dyskutować. Bo zawsze przypomina to polowanie z armatami na muchy. Dlatego wolę czepiać się paru oczywistych błędów. Ale tak naprawdę znaczenie Seksmisji, filmu porażki i sukcesu, leży oczywiście gdzie indziej. Kino nas znowu zabawia i głaszcze. Pokazuje wesołe numery, z których śmiech nie bawi. Żeby na siłę o czymś zapomnieć, żeby pogubić się w absurdzie
i wygłupach. Seksmisja Machulskiego idzie po najmniejszej linii oporu. Za to jej nie lubię. Pewno się spodoba.

Maciej Zalewski

– 10 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90., dr Kamila...
  • Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego na...
kanał na YouTube

Wybrane artykuły