Artykuły
„Kino” 1971, nr 7, s. 30-32
Młodzi aktorzy i polski film
Anna Kostanecka
Oceniając jakieś zjawisko kulturowe, nie mamy tej pewności sądów, która towarzyszy wnioskom na gruncie nauk ścisłych. Mimo to uważamy za usprawiedliwione wartościowanie tych zjawisk, nawet jeśli dotyczą one dziedziny z natury subiektywnej – sztuki w odczuciu odbiorcy. Jeśli bowiem jakiś sąd powtarza się często, jeśli staje się opinią ogółu lub choćby większości, wówczas należy się zastanowić, czy nie odpowiada mu faktyczny stan rzeczy. Nie wierzę w zbiorowe halucynacje – odwrotnie, jestem skłonna mniemać, że odbiorca wszelkich dóbr, zarówno materialnych, jak i duchowych, traktowany jako „ciało zbiorowe”, obdarzony jest zdrowym instynktem pozwalającym mu odróżniać plewy od ziarna.
Są dziedziny sztuki, których wartość może być oceniona natychmiast. Do takich należy nie tylko teatr, ale także film. Z tego założenia wychodząc, warto chyba zastanowić się, dlaczego film polski w swojej produkcji fabularnej oceniany jest tak negatywnie przez opinię publiczną.
Interesuje mnie szczególnie jedno zagadnienie, a mianowicie sprawa filmowego aktorstwa. Celowo pomijam problemy techniki filmowej – która również wiele pozostawia do życzenia –jak i najbardziej kontrowersyjne problemy scenariuszy, zdając sobie sprawę z zależności między poziomem gry aktorskiej a tekstem roli. Ograniczając świadomie pole obserwacji, zadaję sobie pytanie: dlaczego w naszych filmach tak rzadko widzimy naprawdę znakomicie zagraną rolę? Dlaczego większość ról jest zagrana nieprzekonywająco, chociaż nie zawsze można to usprawiedliwiać słabością tekstu? Dlaczego wszystkie niemal postacie snujące się po naszych ekranach są mdłe, pozbawione wyrazu i znikają z pamięci jak anonimowy tłum na ulicach? Ci sami aktorzy tworzą w teatrze postacie żywe, nieraz fascynujące, prezentując widzom nie tylko doskonale opanowany warsztat aktorski, ale także osobowość, która pozwala odnajdywać ich swoisty kształt wewnętrzny w każdej następnej roli. Na brak dobrych aktorów nie można w Polsce narzekać. A zatem przyczyn należy szukać gdzie indziej.
Utarty pogląd, jakoby między środkami wyrazu aktorskiego w teatrze i w filmie istniała przepaść, jest o tyle nieusprawiedliwiony, że dyspozycje aktorskie są na ogół wszechstronne. Reszta – to sprawa warsztatu, umiejętność modyfikowania środków. Aktor jest z natury elastyczny, szczególnie młody aktor. Mając do dyspozycji nie tylko teatr, ale i film, telewizję, radio, dubbing, rozwija się wszechstronnie, dostosowując się do specyfiki artystycznej pokrewnych dziedzin sztuki. Wąska specjalizacja może być dla możliwości twórczych aktora niebezpieczna, jest bowiem groźbą warsztatowej schematyzacji.
Jeśli odrzucimy absurdalną przesłankę, że polskie talenty aktorskie w przeważającej większości już z góry, niejako genetycznie ukierunkowane są na specyfikę teatralną, a nie filmową, musimy przyjąć, że błąd kryje się gdzieś w okolicach filmu.
Spróbujmy zatem prześledzić – na podstawie dwu wybranych roczników absolwentów szkół teatralnych z 1960 i z 1968 roku – ścieżki, którymi młodzież aktorska wędruje na plan filmowy. Początki kariery aktorskiej na całym świecie są na ogół decydujące dla dalszych losów debiutanta lub debiutantki. Czy udany debiut filmowy ma u nas naturalne konsekwencje w postaci nowej osobowości aktorskiej, która, będąc właściwie wykorzystywana, rozwijać się może z roli na rolę? Tego typu sensowna ekonomika maksymalnego eksploatowania złóż talentu obca jest polskiej gospodarce filmowej.
Publiczność wymienia zaledwie dwa nazwiska, które w historii filmu polskiego lat powojennych zaznaczyły się trwałym dorobkiem, tworząc określony typ osobowości aktorskiej. Niegdyś – Zbigniew Cybulski, obecnie – Daniel Olbrychski. Być może trzecim będzie Olgierd Łukaszewicz – przedwcześnie jeszcze o tym mówić, bowiem dla widza (a o niego tu głównie chodzi) aktor staje się postacią znaczącą dopiero wówczas, gdy jego funkcja w społeczeństwie wykracza poza sumę poszczególnych ról, kreowanych nawet z dużym powodzeniem. Popularny aktor filmowy ucieleśnia jakąś część mitologii społecznej, stając się wyrazicielem określonych postaw. Rola filmowa rozszerza się niejako na inne sfery życia, zacierając granicę między tym, co świadomie kreowane, a tym, co wynika z charakteru człowieka, między postacią ekranową a żywym aktorem. W tym znaczeniu Cybulski był reprezentantem swego pokolenia, tak jak Olbrychski dzisiejszej młodzieży, choć nieomal nie wychodzi z kostiumu. Natomiast trudno wymienić bodaj jedną aktorkę polską, która stworzyłaby na ekranie określony typ współczesnej dziewczyny, taką, a nie inną osobowość kobiecą. A przecież udanych debiutów, zarówno chłopców, jak i dziewcząt, były setki.
Młodzi aktorzy debiutują w filmie (prawie z reguły) jeszcze w okresie studiów. Kierownictwo szkół aktorskich w zasadzie nie stawia przeszkód młodym adeptom, gdy otrzymują propozycję współpracy z filmem. Jeśli są jakieś sprzeciwy ze strony pedagogów, to tylko w stosunku do słabszych studentów, dla których oderwanie się od zajęć mogłoby ujemnie odbić się na wynikach pracy w szkole.
Problem debiutów szkolnych rozpatrywać można w dwojaki sposób – albo w przekroju poziomym, analizując przede wszystkim różnicę w czasie pomiędzy sytuacją absolwentów z 1960 i z 1968 roku, albo w przekroju pionowym, główną uwagę zwracając na specyfikę każdego z trzech ośrodków: Łodzi, Warszawy i Krakowa. Przez osiem lat, które dzielą rok 1960 od 1968, nie zaszły żadne istotne zmiany w mechanizmie angażowania młodych aktorów do filmu, w możliwościach debiutu. Telewizja, która przez ten okres rozwinęła się we wszystkich trzech wymienionych miastach i jest teoretycznie dodatkową szansą dla potencjalnych debiutów, praktycznie w nieznacznym tylko stopniu ułatwia wejście na orbitę filmową.
Dość znaczne natomiast różnice istnieją po dziś dzień pomiędzy Łodzią i Warszawą a Krakowem. Najbardziej uprzywilejowana jest szkoła łódzka przez sam fakt usytuowania w pobliżu największej w Polsce wytwórni filmów fabularnych. Żywym kontaktom sprzyja również organizacja tej uczelni. W roku 1958 wydział aktorski łódzkiej PWST został włączony do Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, tworząc odtąd jeden organizm – PWSFiT. Bezpośrednio przed tym powstał w Łodzi wydział aktorski przy PWSF, mający kształcić aktorów specjalnie dla filmu. Ten dziwny twór istniał zaledwie dwa lata akademickie: 1956/57 i 1957/58, po czym na III roku oba wydziały aktorskie, teatralny i filmowy, zostały połączone i organizacyjnie związane z PWSF. Na wydział aktorstwa filmowego uczęszczało 7 osób, 5 chłopców i 2 dziewczyny. Charakterystyczne jest, że żadna z tych osób nie wybiła się w filmie i nawet nie zdołała utrzymać się na pozycjach epizodystów, jedna tylko dziewczyna zagrała kilka ról, będąc jeszcze w szkole.
Dla aktorów studiujących w Łodzi niepomiernie zwiększa szansę debiutu fakt codziennych kontaktów z kolegami z wydziału reżyserskiego i operatorskiego, udział w etiudach szkolnych i w filmach dyplomowych, wreszcie kontakt z wykładowcami, którzy nierzadko są równo-
– 30 –
cześnie reżyserami lub asystentami w filmie. Faktycznie na 23 absolwentów z 1960 i 18 absolwentów z 1968 roku nie ma nikogo, kto by nie przestąpił progu atelier przy ulicy Łąkowej. Młodzież aktorska bierze udział w scenach zbiorowych, wymagających pewnych zadań aktorskich, w postsynchronach i tzw. gwarach. Indywidualnie studenci angażowani są do epizodów, niekiedy otrzymują większe role.
Co z tego ważnego faktu dalej wynika? Przeważnie nic lub bardzo niewiele. Większość absolwentów po dyplomie angażuje się do teatrów poza Łodzią. Jeśli wyjeżdżają na tak zwaną prowincję, zapada za nimi ciemna zasłona zapomnienia. Mogą mieć w teatrach Poznania, Wybrzeża, Lublina czy Katowic wybitne osiągnięcia aktorskie, dla filmu jednak umierają śmiercią naturalną. Tylko w wyjątkowych przypadkach przy ustalaniu obsady film penetruje teatry prowincjonalne. Najczęściej jedynie do ról wiodących, i to młodej pary amantów, reżyser poszukuje nowych twarzy. Wówczas dokonuje przeglądu „narybku aktorskiego” we wszystkich trzech szkołach teatralnych. Reszta ról obsadzana bywa z reguły znanymi aktorami scen warszawskich i łódzkich (o wiele rzadziej krakowskich). Aktorzy „sprawdzeni” w dziesiątkach filmów grają wciąż podobne role, te same twarze powtarzają się z przedziwną monotonią. Para amantów zaś znika z ekranu po jednym filmie jak efemeryda, ustępując tego przelotnego miejsca następnym.
Z 23 absolwentów z roku 1960 zaledwie 5 osób jest obecnie w Łodzi (jedna z nich jest już reżyserem i praktycznie zrezygnowała z zawodu aktora), a tylko dwie w Warszawie. Można wymienić tylko jednego aktora z tego rocznika, Andrzeja Herdera, który grywa stale w filmie, ma już na swoim koncie trzydzieści kilka filmowych tytułów w mniejszych lub większych epizodach i pięć czy sześć ról poważniejszych.
Rocznik absolwentów z roku 1968 – liczący 17 osób – w podobnych proporcjach zaangażował się do teatrów: trzy osoby zostały w Łodzi, dwoje poszło do Warszawy, reszta rozsypała się po innych miastach. Wszyscy oni w okresie studiów mieli żywy kontakt z wytwórnią filmów fabularnych. Kilka osób zagrało nawet pierwszoplanowe role. Okres trzech lat (który dzieli ich od dyplomu) jest może zbyt krótki, żeby orzekać o ich dalszych filmowych losach. Na razie jednak schemat wygląda podobnie jak przed dziesięciu laty. Wyjazd na prowincję jest zerwaniem kontaktu z filmowym rynkiem i w praktyce oznacza wyjście z obiegu. Znacznie większe szanse mają ci, którzy są na miejscu. Łódź jest tu równie dobra, jak Warszawa – pod warunkiem, że się bywa w miejscach bardziej eksponowanych, takich jak SPATiF czy Związek Literatów. Sama praca w teatrze, nawet bardzo efektowna, nie wystarcza. Wśród aktorów panuje powszechne przekonanie, że reżyserzy filmowi do teatrów nie zaglądają; tacy, którzy chodzą na spektakle, należą do wyjątków. Telewizja zatem daje większą możliwość przypomnienia o swoim istnieniu, ale i do telewizji nie wszyscy aktorzy mają jednakowo łatwy dostęp. I tam powtarzają się na ogół te same twarze; część aktorów grywa w telewizji często, a inni wcale.
Jest zupełnie oczywiste, że w każdym zawodzie artystycznym samo życie dokonuje selekcji, gra tu rolę także przypadek i uncja szczęścia, nie wszyscy mogą się wybić, bo są wśród nich zdolniejsi i mniej zdolni. Wszystkie te czynniki są zupełnie naturalne i korzystne dla efektów końcowych w postaci dobrze zagranej roli w teatrze, w telewizji czy w filmie. Jednak w filmie (a w pewnym stopniu i w telewizji) korelacja między talentem a sukcesem nie jest tak oczywista, jak by się można było spodziewać. Większe znaczenie mają tam zgoła inne preferencje, o których jeszcze będzie czas powiedzieć, ale i sam fakt bycia „pod ręką” jest niekiedy decydujący.
Nic dziwnego więc, że warszawska szkoła teatralna nie ma już tak łatwego dostępu do filmu jak łódzka. Do tego trzeba dodać, że do niedawna istniały tam najostrzejsze rygory i niechętnie zwalniano studentów do pracy w filmie, a nawet stosowano surowe sankcje w stosunku do tych, którzy w konfliktowych sytuacjach wybierali film. Mimo to z warszawskiej PWST angażowano wielu studentów jeszcze przed ukończeniem studiów. W roku 1960 ukończyło tę uczelnię 21 osób – wśród nich kilka grało w filmie prowadzące role. Natomiast o wiele większy procent studentów – w stosunku do absolwentów łódzkich – zostaje po dyplomie na miejscu, angażując się w warszawskich teatrach. Tym samym grupa ta nie traci szansy otrzymywania propozycji z filmu. Jest stale w pobliżu, w pogotowiu, bierze udział w spektaklach telewizyjnych, bowiem telewizja warszawska, najbardziej chłonna, może zatrudnić znaczną liczbę aktorów. Mimo to trwałą pozycję w filmie zdobyła sobie z tego rocznika tylko jedna osoba.
Podobnie przedstawia się sytuacja grupy absolwentów z roku 1968. Na siedemnaście osób wówczas kończących PWST zostało w Warszawie – do dzisiaj – aż jedenaście. W filmie mniejsze lub większe epizody grali prawie wszyscy jeszcze w okresie studiów lub tuż po otrzymaniu dyplomu. Trzy osoby miały role prowadzące – i tylko jedna z nich zagrała następne, z dalszymi propozycjami. Kilka utrzymuje stały kontakt z filmem, jak ułoży się ich przyszły mariaż z tą instytucją – zobaczymy.
W najgorszej sytuacji, jeśli chodzi o debiut filmowy, znajduje się szkoła krakowska. Jest za daleko, na uboczu i siłą faktu kontakty jej ze środowiskiem filmowym są słabe, jeśli nie żadne. Zdarza się jednak i tam, że przyjeżdża asystent lub nawet reżyser w poszukiwaniu chłopca lub dziewczyny na główną rolę. Niekiedy po próbnych zdjęciach wytypowani kandydaci otrzymują tylko epizod, ale pierwszy krok zostaje zrobiony i można oczekiwać następnych. Krakowską szkołę opuszcza rocznie mniejsza na ogół liczba aktorów niż łódzką, a tym bardziej warszawską. W roku 1960 było dwunastu absolwentów, w 1968 – trzynastu.
W Krakowie zostają z każdego rocznika dwie, trzy osoby, reszta rozjeżdża się po Polsce. Mocną pozycję w filmie zdobył sobie tylko jeden aktor z rocznika 1968 – Olgierd Łukaszewicz. Ci, którzy zostają w Krakowie, mogą mieć jeszcze nadzieję, że ktoś przypadkiem zobaczy ich w teatrze i zaangażuje do filmu, jednakże – jak już wspominałam – droga poprzez scenę i osiągnięcia teatralne czy nawet telewizyjne do debiutu filmowego jest wyjątkiem, a nie regułą, toteż w środowisku aktorskim nikt rozsądny na taki przypadek nie liczy.
Sprawa samego debiutu bynajmniej nie wyczerpuje zagadnienia. Okazuje się, że o wiele łatwiej jest zadebiutować młodemu aktorowi, niż utrzymać się na filmowej orbicie. Wytworzyła się wręcz paradoksalna sytuacja – nigdzie chyba w świecie nie jest tak łatwo wejść na plan filmowy ludziom, którzy dopiero zapowiadają się na aktorów, i zarazem tak trudno utrzymać się (nie mówiąc już o zrobieniu kariery) tym, którzy już coś sobą reprezentują.
W polskiej kinematografii wytworzyły się od dawna mechanizmy, które nie sprzyjają właściwemu wykorzystywaniu talentów. Działają tu bowiem przeróżne czynniki i preferencje: towarzyskie układy i znajomości, wzajemne sympatie i antypatie, zwykła fizyczna obecność, a przede wszystkim umiejętność dostosowania się do reguł gry przestrzeganych w środowisku filmowym. Jeśli któryś z aktorów uznany zostaje za „swego” –może być spokojny o dalszą współpracę.
Czy jednak układa się ona harmonijnie, z korzyścią dla obu stron? Niezupełnie, coś tam musi szwankować, skoro publiczność tak krytycznie ocenia rezultaty tej współpracy. Opinia aktorów, a więc ludzi bezpośrednio zainteresowanych i znających problemy od podszewki, wydaje się tutaj jedynie miarodajna, pozwala dotrzeć jeśli nie do samych źródeł błędu, to przynajmniej do tych mankamentów, które mają bezpośredni wpływ na artystyczne wyniki aktorskiej pracy.
Rozmawiając z wieloma aktorami, mogłam stwierdzić, że oceny ich pokrywają się we wszystkich nieomal punktach, i to – o dziwo – zarówno u tych, którzy grają często i mają mocną pozycję w filmie, jak i u tych, którzy z filmem mieli tylko sporadyczny kontakt. Można nawet powiedzieć, że sądy ich były tym ostrzejsze, im dłuższe towarzyszyło im doświadczenie, im trwalszy stawał się związek danego aktora z filmem.
Problem, według zdania aktorów, polega – generalnie biorąc – na stylu pracy na planie i na stosunku ekipy filmowej do specyfiki zawodu aktorskiego. Jest to styl „biurowy”, sprzeczny z samą istotą pracy artystycznej. Wszystko podporządkowane jest administracji, kierownictwu produkcji, które ma głos decydujący. On zaś pracuje z myślą o premiach, oszczędnościach i wykonaniu planu, a nie o wynikach artystycznych dzieła. Byle szybciej, taniej i łatwiej. Za nieudany artystycznie film nikt nie ponosi finansowej odpowiedzialności, a tym bardziej za nieudaną rolę. Czy publiczność chodzi, czy nie chodzi do kina, czy film się widzom podoba, czy nie podoba – nikogo w polskim filmie nie interesuje.
Aktor jest człowiekiem z zewnątrz, nie należy do ekipy, trzeba go zatem tak urobić, żeby mieć z nim jak najmniej kłopotów. Młodzi aktorzy wiedzą, że jakiekolwiek kłótnie z kierownictwem czy nawet upomnienie się o swoje prawa jest niemożliwe, bowiem „stawiającego się” aktora nikt więcej do filmu nie zaangażuje. Niemożliwa jest także odmowa roli, jeśli komuś nie odpowiada, bowiem po pierwszej, drugiej odmowie aktor jest w filmie „spalony”. Na jego miejsce można zaangażować natychmiast pięciu innych, nikt więc nie będzie się z takim kapryśnym aktorem cackać. Nie wystarcza też bierne godzenie się na sposób traktowania i na warunki pracy – żeby wyrobić sobie właściwą pozycję, trzeba być aktywnie miłym, bowiem walory dobrego kompa-
– 31 –
na ceni się w środowisku filmowym bardzo wysoko. W atmosferze wzajemnych umizgów jakoś można przetrwać tych kilka lub kilkanaście dni zdjęciowych.
Aktorzy – jeśli chcą grać w filmie – dostosowują się do tych wymogów z mniejszym lub większym powodzeniem, znoszą cierpliwie wszelkie szykany, brak właściwej organizacji, bezsensowne nieraz wyczekiwanie całymi godzinami w charakteryzacji i w kostiumie na wejście na plan, brak elementarnych wygód – krzesła, na którym mogliby usiąść, płaszcza, którym mogliby się okryć w czasie mrozu. Wygody zarezerwowane są dla ekipy. Aktor dostaje pieniądze – uważane za duże pieniądze – i powinien być zadowolony. Zapomina się jednak lub po prostu nie bierze się pod uwagę tego, że aktorzy pracują na instrumencie własnego ciała, własnych nerwów i własnej psychiki, a jest to bardzo czuły i wrażliwy instrument. Każde zmęczenie czy zirytowanie musi nieuchronnie odbić się na wynikach pracy nad rolą. Skrzypiec nikt po kątach nie rzuca, na fortepianie nikt bielizny nie pierze, uznano by to niewątpliwie za objaw barbarzyństwa, ale traktowanie aktora jako pomiotła jakoś za barbarzyństwo nie uchodzi.
Można przypuszczać, że z chwilą stanięcia wreszcie przed kamerą kończą się dla aktora wszelkie utrapienia, a zaczyna rzeczowa praca. Niestety, w przeważającej większości przypadków wcale tak nie jest. Aktorzy zgodnie twierdzą, że większość reżyserów filmowych nie potrafi nawiązać z nimi właściwego kontaktu, pokierować rolą, przekazać istotnych informacji, umotywować działań... Brak wspólnego języka między reżyserem a aktorem fatalnie odbija się na rezultatach. Często reżyserzy wykazują brak zrozumienia dla zawodu aktora, jego możliwości twórczych i jego warsztatu. Programowo zdziera się z aktora jego „teatralne nawyki”, ale zamiast ułatwić mu modyfikowanie warsztatowych środków, pozbawia się go wszelkiego warsztatu, przez co aktor nie staje się ani na jotę bardziej „spontaniczny”. Bo aktor jest aktorem, a nie naturszczykiem. W rezultacie staje zupełnie bezbronny przed kamerą lub ucieka się do najbardziej neutralnych, utartych chwytów, grając stylem „kamizelkowym”, czyli mamrocząc tekst głosem bezbarwnym z martwym wyrazem twarzy i tylko gestem podkreślając od czasu do czasu, że oto właśnie jest barmanem, żołnierzem albo dziennikarzem z Zachodu.
Uwaga reżysera skupiona jest na inscenizacji, na ogólnej koncepcji filmu – dość mgliście na ogół pojmowanej – co najwyżej na rolach wiodących. Resztę postaci dostawia się do głównych bohaterów jak mechaniczne kukiełki. Ale i bohater, mający opracowaną, a nawet omówioną z reżyserem rolę, z kukłami grać nie może, i on czuje się w tej sytuacji fałszywie. Wszędzie na świecie wiadomo, że drugi i trzeci plan starannie przygotowany nadaje filmowi artystyczną rangę. Tylko w filmie polskim ciągle się o tym zapomina.
Już przy tworzeniu obsady widać lekceważący stosunek do tzw. drugiego planu. Najczęściej aktorzy angażowani są do epizodów, a nawet do większych ról, tylko ze względu na warunki zewnętrzne ogólnie odpowiadające wyobrażeniom o „typowym” partyzancie, dyrektorze fabryki czy nauczycielce wiejskiej, albo też na zasadzie dodatkowych umiejętności, takich jak jazda konna, jazda na motorze, nurkowanie... Jeśli zdarzy się, że sprawny nurek jest równocześnie doskonałym aktorem, sprowadzenie go do roli kaskadera zakrawa na kpiny.
Aktor, wiedząc, na co go stać, jest niezadowolony z wyników swojej pracy w filmie, czuje niedosyt, często nawet niesmak. Jeśli zaś mimo wszystko wbrew warunkom, wbrew otaczającej go atmosferze, wbrew reżyserowi nawet stworzy na ekranie interesującą postać, ma poczucie satysfakcji. Ale tylko nielicznym udaje się przezwyciężyć aż tyle przeszkód. Większość rezygnuje, przestaje poważnie traktować swoją pracę w filmie, ambicje artystyczne rezerwując dla teatru. Jeśli aktor mówi, że dostał dziesięć lub dwadzieścia dni zdjęciowych w filmie, tym samym deprecjonuje wartość artystycznego zadania, które jest niewymierne. Co więcej, są aktorzy, którzy orientują się wyłącznie na małe, kilkudniowe epizody, bo to się bardziej kalkuluje, nie wychodzą z obiegu w telewizji, w radiu i w teatrze i w sumie zarabiają dwa razy więcej niż w przypadku wzięcia dużej roli, pochłaniającej bez reszty kilka miesięcy czasu.
Jest to niewątpliwie stosunek cyniczny – czy jednakże rodzi się on na skutek konfliktów i złych doświadczeń z filmem, czy przeciwnie, jest cechą właściwą aktorowi z natury rzeczy? Trudno jest przyjąć to drugie założenie – wydaje się ono absurdalne z uwagi na specyfikę zawodu. Aktor nie pracuje po to, żeby żyć; odwrotnie – praca jest najistotniejszą treścią jego życia. Ale aktor to też człowiek i z czegoś żyć musi, a jak wiadomo, gaże teatralne są nieproporcjonalnie niskie, następuje więc rozdział: w filmie zarabia się pieniądze, a teatr traktuje się jako właściwe swoje powołanie lub też jako szlachetne hobby.
Z wielką goryczą mówiło mi wielu aktorów, że gdyby nie pieniądze, i to w dodatku dość duże i szybkie – nikt nie brałby udziału w tej dwuznacznej zabawie, jaką jest film polski. Młody aktor przystępuje do wykonywania swojego zawodu pełen nadziei i zapału, film jest dla niego nowym, ambitnym zadaniem. Jeśli się nie spełnia, jeśli następuje zbyt duża dysproporcja między możliwością a wykonaniem, aktor przestaje cenić swoją pracę. Brak poszanowania zawodu staje się obustronny, jak w złym pożyciu małżeńskim lekceważenie wzajemnego partnerstwa.
Jeśli są chwalebne wyjątki, jeśli współpraca między reżyserem a aktorem układa się pomyślnie, owocując niekiedy dobrymi filmami – świadczy to tylko o tym, że złe obyczaje nie są koniecznością ani siłą wyższą, na którą nie ma rady. Kontrargumenty ze strony filmu, skierowane pod adresem zdemoralizowanych aktorów i tępej publiczności, są o tyle nieuzasadnione, że w samym środowisku filmowym można znaleźć na nie właściwą odpowiedź.
Sądzę, że najwyższy czas zastanowić się nad sumą zmarnowanej energii, umiejętności i talentu, nad fałszywą gospodarką tym najcenniejszym materiałem, jakim jest zdolny człowiek. Za straty, tak niefrasobliwie dotąd poczynione i dalej beztrosko dokonywane, płacą ciągle znudzeni i zdegustowani widzowie.
– 32 –
Anna Kostanecka
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego, prof...
-
Propagandowy wymiar kina historycznego w okresie PRL
Wybrane artykuły
-
Fotos
Jacek Ostaszewski
„Słownik filmu”, red. Rafał Syska, Krakowskie Wydawnictwo Naukowe, Kraków 2010