Artykuły

„Kino” 1969, nr 5, s. 8-11


Narodziny kaprala Naroga

Maria Oleksiewicz

Rozmowa z Wojciechem Siemionem

8 –

MARIA OLEKSIEWICZ: Widzieliśmy Pana ostatnio na ekranie w filmie Kierunek Berlin. Grał Pan tam kaprala Wojciecha Naroga i brał Pan udział w forsowaniu Odry.

WOJCIECH SIEMION: I nie zginąłem.

M.O.: To pamiętam. Dzięki temu zresztą mógł Pan znów pojawić się w drugiej części filmu Jerzego Passendorfera Ostat­nie dni. Lubi Pan postać Naroga?

W.S.: Właściwie gram go już od dobrych paru lat. Nosiłem nawet to samo imię i na­zwisko w Skąpanych w ogniu, a później zagrałem bardzo podobną rolę w Barwach walki.

M.O.: Filmowy życiorys Naroga nie pow­stał z zachowaniem porządku chronologicznego...

W.S.: Tak, ale i w każdym filmie fabular­nym żadna z ról nie jest budowana chro­nologicznie.

M.O.: Różnice czasowe liczą się jednak na dni, a nie na lata.

W.S.: Oczywiście, ale tu chodziło o na­kreślenie pewnej postaci: chłopskiego żołnierza, powolnego, ostrożnego, dającego sobie radę w każdej trudnej sytuacji. Tę postać budowałem, jak mi się wydaje, dość konsekwentnie, aż do Świadectwa uro­dzenia Stanisława Różewicza. I właści­wie to w tamtym filmie narodził się już Naróg – taboryta wędrujący wrześnio­wymi polskimi drogami, strzegący uparcie nikomu już niepotrzebnej pułkowej kancelarii, człowiek obdarzony wewnętrznym ładem, naturalnym optymizmem.

M.O.: A później strzelający desperacko do niemieckich czołgów. Czyż ten gest nie miał w sobie czegoś z niepotrzebnego bo­haterstwa?

W.S.: Ależ nie! Taboryta strzela do czołgu, aby żyć, aby zachować swe wyobrażenia o świecie, swą wiarę w sprawiedliwość. Powiem nawet więcej: on już wówczas wiedział, że Berlin zostanie zdobyty. Nie zdaje sobie pani nawet sprawy, jak pory­wające jest to ludowe przekonanie o dzie­jowej sprawiedliwości. Ale film Różewicza miał nastrój elegii, nostalgii, zamyślenia nad polskim losem. To jakby filmowy ekwiwalent pięknego wiersza Władysława Broniewskiego Pole. Gdy dziś rano miałem we Wrocławiu spotkanie z mło­dzieżą Liceum Ogólnokształcącego im. Karola Świerczewskiego, wspominałem, jak pewnej nocy zadzwonił do mnie Bro­niewski, zapytał: „Nie śpisz?”. Odpowie­działem, że nie, i wówczas po raz pierwszy usłyszałem:

Topole, topole, topole

i zryte rowami pole,

koń gniady, kopyta do góry,

topole, topole i chmury,

i przybłąkała się wierzba,

w chustce kraciastej baba przeszła,

potem szły dęby, olchy,

dalej i dalej,

i szli żołnierze polscy,

poumierali.

9 –

Czyż to nie najtrafniejsza, poetycka syn­teza polskiego Września?

M.O.: Jest Pan jednak w swych najnow­szych filmach żołnierzem, który zwycięża.

W.S.: Chociaż ginąłem i w Świadectwie urodzenia, i w Zamachu Passendorfera. Ale również i w tym ostatnim filmie chodziło przecież o to, że wówczas życie ozna­czało walkę, konieczność poświęcania się, lekceważenia własnego istnienia.

Ale wracając do Naroga, przyznam się, że sukces tej postaci, jej popularność wśród widzów nawet nieco mnie zasko­czyły. Proszę, niech pani zerknie w mój kalendarz – niemal co dzień mam jakieś spotkanie związane z projekcją Kierunku Berlin. Dzień zapełniony po brzegi.

Myślę, że sukces Naroga wynika z jego ludowości, zgrzebności, z tego, że nie ma w nim nic z bohatera westernu czy zachod­nich filmów wojennych typu Działa Nawarony. Naróg, podobnie jak taboryta, jest przecież właściwie cywilem, marzy o tym, żeby wreszcie wrócić do domu, uprawiać swe pole, gospodarzyć.

M.O.: Pana ludowy bohater istnieje także w teatrze. Pamiętamy Pana przecież w Wieży malowanej przed wieloma laty na scenie STS-u, który zaczęto wówczas na­zywać „Teatrem Siemiona”. Jako partne­rów miał Pan do swej dyspozycji pięć cho­chołów: Jasia, Kasię, Pana, Króla i Kata. Grał Pan w ich imieniu, a ponadto był Pan również pijanym drużbą, wiejskim baja­rzem, dziadkiem spod kościoła. Zresztą i później w STS-owskich monodramach grał Pan w ramach jednego spektaklu wiele ról.

W.S.: To już dawne czasy, ale chętnie je wspominam. Zadania aktorskie w każdym z tych przedstawień ogromnie się różniły W Wieży malowanej byłem właściwie tylko człowiekiem, który udźwiękowiał kukły, użyczał im swego głosu. Gdyby w czasie jednego z wieczorów kukły nagle zaczęły same mówić, wtedy na pewno nie wyszedłbym na scenę. W Zdradzie Babla najważniejszy był tekst literacki: stąd też ogromna oszczędność środków wyrazu.

W Oskarżonych naszym celem wraz z Jerzym Markuszewskim, reżyserem przedstawienia, było zaprezentowanie nie charakterów, ale stanów emocjonalnych ludzi, którzy defilują przed kratami sądo­wymi. Dzięki temu spektakl zamknął się w logiczną całość i można było powiązać ze sobą kilkadziesiąt zupełnie różnych, nie­raz tylko dwu- czy trzyzdaniowych, mono­logów.

Największa trudność polega więc i dla aktora, i dla reżysera na znalezieniu tego, co zwykło się określać mianem „klucza”.

M.O.: A teraz znów na Małej Scenie war­szawskiego Teatru Dramatycznego jest Pan beskidzkim rzeźbiarzem świątków i lu­dowym gawędziarzem z Gorzenia – Ję­drzejem Wawrą.

W.S.: Przed wejściem na salę widz może zobaczyć jego prace, wypożyczone z Mu­zeum Etnograficznego, a później już w czasie spektaklu wysłuchać jego gadek i opo­wieści spisanych przez profesora Tadeusza Seweryna. Najczęściej przyjeżdżam do Teatru Dramatycznego wprost z Wrocławia.

M.O.: Co Pan tam robi?

W.S.: Po prostu gram.

M.O.: W filmie?

W.S.: W teatrze. Na scenie Teatru Kame­ralnego jestem teraz Śmiesznym Starusz­kiem ze sztuki Tadeusza Różewicza.

M.O.: Pan jako psychopata, fetyszysta?

W.S.: Dziwi to panią? No tak, wszyscy za bardzo przywiązali się do mnie jako od­twórcy ludowych postaci.

M.O.: Owo przywiązanie zawdzięcza Pan chyba przede wszystkim filmowi?

W.S.: Tak, chociaż wśród moich ról filmo­wych jest przecież i Personalny z Zezo­watego szczęścia Munka, i Profesor-filozof z Salta Tadeusza Konwickiego. Ale w zasadzie teatr zawsze dawał mi większe możliwości prób i eksperymentów niż film.

M.O.: Za to film ofiarowuje aktorowi to, czego teatr mu nigdy w takiej mierze nie może zapewnić – popularność. We Wrocławiu znają Pana chyba wszyscy, na­wet milicjanci dają panu pierwszeństwo przejazdu.

W.S.: Oczywiście, to są zyski i korzyści, ale przecież niepozbawione cieni. W pew­nym momencie aktor czuje, że staje się za bardzo „ich”, to znaczy publiczności. To groźne, bo niezmiernie zobowiązujące. Dlatego szukam innych, zupełnie odmien­nych ról, gram i w Śmiesznym staruszku i w Kondukcie Drozdowskiego, a parę razy w tygodniu późnym wieczorem we wrocławskim Muzeum Architektury wy­głaszam Wielki Testament François Villona. Zresztą w tymże samym Muzeum przygotowuję obecnie adaptację pięknego tekstu Zbigniewa Herberta z tomu jego esejów Barbarzyńca w ogrodzie.

M.O.: Co pan wybrał?

W.S.: Obronę Templariuszy. Ten Zakon działał również we Wrocławiu. Ale tekst dotyczy wydarzeń, które rozegrały się we Francji 18 marca 1314 roku. Wówczas to z rozkazu Filipa Pięknego spłonęli na stosie przywódcy Zakonu Świątyni: Jacques de Moley i Geoffroy de Charney. Ich ostatnie słowa brzmiały ponoć: „Ciała na­leżą do króla Francji, ale dusze do Boga”.

Kiedyś laboratorium prób, eksperymen­tów było dla mnie STS. Nie potrafiłbym so­bie wyobrazić mego zawodu bez możli­wości poszukiwań. Bo właściwie, przy­znam się pani, jak to się często w moim zawodzie zdarza, nie lubię grać. Lubię próbować. Jeżeli dwa czy trzy przedsta­wienia potwierdzają, że osiągnięto zamie­rzone rezultaty, to należałoby myśleć już o czymś nowym, o następnych próbach. Dlatego najbardziej cenię żywy, bezpo­średni kontakt z widzem, a więc teatr, estradę poetycką.

M.O.: A film?

W.S.: To sztuka zbyt skrępowana przez technikę, jakże często zależna od montażu, nożyczek reżysera.

M.O.: Ale zarazem dająca chyba możliwość sprawdzenia swego aktorstwa, celowości użytych środków?

W.S.: To są często bardzo smutne sprawy, bo nie ma się już wyboru, jest się posta­wionym wobec faktów dokonanych. Jest już za późno – film został powielony w iluś tam kopiach i albo się podoba, albo nie, ale ja jako aktor nie mam na to żad­nego wpływu, nie mogę już zagrać inaczej, lepiej, głębiej. Poza tym, jak często się mówi, w filmie płaci się za czekanie, a nie za pracę. To mnie zawsze denerwuje. W tym czasie można by przecież tak wiele zrobić w teatrze.

M.O.: Chce się więc Pan wyrzec filmu?

W.S.: Ależ nie. Myślimy nawet z Jerzym Passendorferem o kontynuacji losów Woj­ciecha Naroga. I chętnie znów w tym wcieleniu pojawię się na ekranie.

Poza tym debiutują w filmie fabularnym reżyserzy: Wojciech Solarz i Antoni Krauze. Znam ich obu, wierzę w ich talent. Mam nawet trochę żalu do Solarza, że nie za­angażował mnie do swego Mola, ale powetuję to chyba sobie przy jego na­stępnym filmie.

M.O.: Istnieje już jakiś konkretny projekt?

W.S.: Mówiliśmy o filmowej adaptacji prozy Wiesława Dymnego.

M.O.: Co to takiego?

W.S.: Oskarżony – wielka dwugodzinna opowieść o dwóch Ślązakach wcielonych w latach ostatniej wojny do Wehrmachtu, dezerterach z niemieckiej armii, którzy wal­czyli później w Anglii, Normandii, zdoby­wali Paryż.

M.O.: A Pan zagrałby jednego z nich?

W.S.: Wilusia Rusina. „Rusin? – zapytał angielski marszałek. – Czy to aby nie ko­munista? Nie, tylko się tak nazywa” – uspokojono go. Jest tu jak zwykle u Dym­nego nastrój ballady, ale przede wszystkim opowieść o cudownej, męskiej przyjaźni garbatego, o jednej nodze krótszej Wilusia i jego kompana Kani.

M.O.: Przyjaźń, która przetrwała wszystko?

W.S.: O nie, bo gdy już wrócili z wojny, ci zdobywcy przyczółka normandzkiego i Pa­ryża, okazało się, że istnieje Kaniowa... Zresztą nie będę już dalej opowiadał.

M.O.: Nie powie Pan nawet, kto byłby Pana partnerem?

W.S.: Rolę Kani zagrałby najprawdopo­dobniej Franciszek Pieczka.

M.O.: Gra Pan chętnie w filmach reżyse­rów, którzy dopiero niedawno samodziel­nie stanęli za kamerą?

W.S.: Lubię pracować z młodymi, jeszcze bez doświadczeń, ludźmi, i to zarówno w teatrze, jak i w filmie. Niech dowodem na to będzie fakt, że Wowro jest reżyserskim debiutem Piotra Piaskowskiego, a Śmiesznego staruszka reżyserował jego kolega z tego samego roku studiów – Helmut Kajzar.

M.O.: A poezja?

W.S.: Sięgam do niej często. Biedzę się nad Norwidem, noszę ze sobą dwa tomy poezji polskiego baroku. Ten drugi projekt

10 –

jest już zresztą bliski realizacji. Znalazłem nawet scenerię dla poematu Eliota Ziemia jałowa.

M.O.: Jaką scenerię?

W.S.: We Wrocławiu wystawia właśnie teraz swe prace jeden z najciekawszych polskich plastyków Jerzy Rosołowicz. Wyobrażam sobie, jak świetnie zabrzmia­łaby ta poezja wśród jego migotliwych szkiełek. Marzę zresztą o realizowaniu fil­mów poetyckich. Chciałbym sam prze­prowadzić pewne próby filmowe. Byłyby to krótkie filmy, w których warstwa dźwiękowa odgrywałaby główną rolę, a obraz był dla niej służebny. Widzę nawet cały cykl takich filmów, które – generalnie rzecz biorąc – można by traktować jako pomoc szkolną. Bo marzy mi się nawet film oparty na rozpisanym na głosy poemacie Jarosława Marka Rymkiewicza Lekcja anatomii profesora Tulpa, zainspirowanym przez słynny obraz Rembrandta.

M.O.: Wróciliśmy więc znów do filmu?

W.S.: Ale to jeszcze bardzo odległe i bardzo niesprecyzowane plany. Trzeba by było najpierw znaleźć mecenasa. Nie uży­wajmy więc nawet słowa „projekty”, a pozostańmy przy określeniu „marzenia”.

M.O.: Skoro już jednak jesteśmy przy fil­mie, to którą ze swych filmowych ról ceni Pan najbardziej?

W.S.: Chyba Personalnego z Zezowatego szczęścia Andrzeja Munka. Istniała tylko postać określona tym słowem. Miałem ją stworzyć właściwie z niczego, zbudować mozolnie z mego wyglądu, doświadczeń, rozmów z reżyserem. I chociaż wspominam mile Taborytę i Naroga, to właśnie ta rola dała mi chyba najwięcej satysfakcji.

M.O.: Niezbyt chętnie mówi Pan o filmie. Ale przecież nowoczesny teatr jest również teatrem reżysera, i to właściwie on decy­duje o kształcie przedstawienia.

W.S.: Nie istnieje teatr reżysera czy aktora. Twierdzę, że o sukcesie sztuki decyduje najpełniejsze porozumienie się aktora z re­żyserem, i to porozumienie na zasadzie filozofii sztuki, a nawet więcej – filozofii życia. I to jest najważniejsze, a nie kon­cepcja inscenizatora w ogóle czy gry aktorskiej w ogóle.

M.O.: Mówiąc o swych marzeniach reali­zowania filmów poetyckich, użył Pan okre­ślenia, że służyłyby one jako pomoc szkole­niowa. Co to znaczy?

W.S.: Widzi pani, byłem dziś na spotkaniu z młodzieżą. Nie lubię wielkich sal, aku­styka szkolnej auli nie należy do najlep­szych, prosiłem więc o wybór mniejszej sali. W rezultacie nie wszyscy mogli przyjść na to spotkanie. Liceum liczy aż jedenaście klas maturalnych. Przyszły cztery lub pięć. Głównym akcentem tego spotkania była, oczywiście, poezja. Nie, nic ludowego. Gdybym realizował moje filmy poetyckie, nie martwiłbym się, że straciłem okazję przekazania tak wielu młodym ludziom piękna poezji.

11 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Początki kina na ziemiach polskich, prof. Małgorzata Hendrykowska
  • Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele
kanał na YouTube

Wybrane artykuły