Artykuły
„Kino” 1969, nr 3, s. 6-9
Nasza porcja sensacji.
O motywie kryminalnym w polskim kinie
Danuta Karcz
„Jest stosunkowo łatwo tworzyć filmy niebywałe, poza zwyczajnością, dla garstki odbiorców (które przynoszą straty). Nie jest też trudno tworzyć złe filmy dla szerszej publiczności (które przynoszą dużo pieniędzy). Lecz naszą najwyższą ambicją czyż nie powinno być: robić jak najlepiej, dla możliwie jak największej liczby ludzi?”
Słowa te wypowiedział René Clair – twórca filmu populistycznego. Tworzenie filmu popularnego nigdzie, wyłączywszy nasz kraj, nie jest niczym wstydliwym czy przynoszącym ujmę. Na całym świecie do takich realizacji angażuje się najlepszych, sprawdzonych.
Stąd też film kryminalny ma swych klasyków pośród znakomitych twórców: Hitchcock, Dassin, Hawks, Lang. Na rangę poczynań klasyków kryminału składały się bogata, latami kształcona kultura filmowa, wciąż doskonalona dyscyplina formalna, bogactwo konwencji i chwytów.
Film kryminalny stał się współcześnie jednym z najbardziej eksponowanych gatunków. Powstają „uszlachetnione” kryminały klasyczne, których osnową są kroniki policyjne. Porządek świata jest tam ustalony, jak też i kryteria ocen. Zbrodnia jest zbrodnią, wina – winą, kara – karą. Zbrodnia jest zawsze wykrywana, a zbrodniarz ukarany, w myśl zasady, że zbrodnia nie popłaca. Lecz chociaż główny wysiłek skierowany jest na zbudowanie logicznej konstrukcji, dostarczenie emocji i przyjemności intelektualnej przy rozwiązywaniu misternie stworzonej zagadki, to ta kreowana forma tętni autentycznym życiem. Twórca robi wszystko, by uprawdopodobnić zdarzenie, osadzić je w rzeczywistości, pobudzić znanymi z codzienności realiami (Podejrzenie, W cieniu podejrzenia, Okno na podwórze).
Twórcy angielscy specjalizują się w komedii kryminalnej (Jak zabić starszą panią, Liga dżentelmenów). Francuzi w dreszczowcu z przymrużeniem oka (Widmo), gdzie element autoironii strzeże widzów przed traktowaniem zabawy zbyt serio. Moralny i filozoficzny punkt widzenia wprowadził do swych filmów Cayatte. Czesi celują w charakterystyce społecznej (Anioł błogosławionej śmierci).
Motyw kryminalny stał się składnikiem wielu wybitnych filmów autorskich: Przygoda – Antonioniego, Teresa Desqueroux – Franju, Wstręt – Polańskiego czy szeroko dyskutowane ostatnio Powiększenie, którym Antonioni otwiera nowe perspektywy gatunku. Zagadka kryminalna nie zostaje rozwiązana. Reżyser stwarza ją tylko i ustala kolejność wydarzeń; zagadka jest dla niego jedynie punktem wyjścia dla rozważań zupełnie innego typu. Okazuje się, że wątek kryminalny może być pretekstem do snucia refleksji i spostrzeżeń o wielorakim charakterze, psychologicznym, obyczajowym, filozoficznym czy moralizatorskim.
Tak jest na szerokim świecie. A u nas?
„Wspólne większości polskich filmów jest obniżenie poziomu treści i to z zasady, ponieważ wytwórcom wydaje się, że kino wymaga sensacyjności ordynarnej i że szeroka publiczność tylko takich filmów pożąda”. (K. Irzykowski – X Muza).
To prawda, nie mamy tradycji w zakresie literatury kryminalnej na miarę Jansena, Wellsa, Seeligera, Ewersa czy nawet Conan Doyle’a. Trudno więc, byśmy mieli tradycję dobrego filmu sensacyjnego. Nie jest jednak błędem oparcie się w tej mierze na najlepszych wzorach zagranicznych (robi to zresztą z powodzeniem Joe Alex). Istnieje też możliwość stworzenia własnego wzorca (nasze kroniki milicyjne nie są wcale uboższe od na przykład angielskich). Sprawa jednak nie polega na braku możliwości. Dla nas, mówiąc szczerze, film rozrywkowy, a film sensacyjny w szczególności, to sprawa wstydliwa. Nasi twórcy mają ten gatunek w pogardzie, jest to z ich punktu widzenia twórczość podrzędna i w sensie warsztatu reżyserskiego, i ambicji społecznych, nie mówiąc już o intelektualnych. Bo i jakież tu możliwości dla licytowania się oryginalnością języka, jakie pole dla epatowania głębią refleksji intelektualnej?
Robić jednak trzeba, więc się robi, wstydliwie, z cicha, od niechcenia. Można to nawet zrozumieć, bo to ani artystycznej satysfakcji, ani dodatkowej nagrody za film trudny o dużych wartościach ideowych, krytyka – wiadomo – zniszczy, publiczność wprawdzie obejrzy, ale i tak woli dobry kryminał zagraniczny, koledzy skwitują współczuciem: stary, warto to było?!
Bierze się kryminał, bo nie ma nic innego, a robić trzeba, w końcu ktoś ten scenariusz zrobić musi; jest jeden taki, któremu należy się debiut, niech zrobi ten kryminał, ryzyko niewielkie, niech się uczy. Robią więc u nas filmy sensacyjne debiutanci, robią ci, którzy mają „przestoje”, którzy czekają na wielki scenariusz. Sporadycznie ci, którzy chcą, lubią, czują, umieją.
Bylibyśmy jednak wielce niesprawiedliwi, twierdząc, że w zakresie filmu sensacyjnego nie mamy żadnych ambicji. Broń Boże obcych wzorów, żadnych naśladownictw, my sami, własną drogą. Odżegnując się od kryminałów angielskich, amerykańskich, francuskich, wybieramy drogę tylko pozornie własną, za to najbardziej konformistyczną – kierunek adaptacji literackiej, nie pomni, że nasza literatura sensacyjna wzorowana jest na modelu angielskim. Zbrodniarz i panna, Ostatni kurs, Gdzie jest trzeci król – to adaptacje książek Kazimierza Kwaśniewskiego, jeszcze jednego pseudonimu Joe Alexa; Pożegnania ze szpiegiem i Dwaj panowie N powstały według powieści kryminalnych Jana Litana.
Ponieważ nasza literatura kryminalna, jako się rzekło, czerpie wzory z kryminalnej powieści angielskiej, nasze filmy natomiast w przeważającej części, to adaptacje literackie, a zważywszy, ze kryminalna powieść angielska hołduje strukturze klasycznego kryminału: kto zabił, gdzie, jak – łatwo domyśleć się, że nasz film kryminalny powtarza model klasycznego kryminału z zagadką. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie kilka zastrzeżeń.
Próby polonizacji wzorca angielskiego są ze wszech miar uzasadnione. Każdy kryminał funkcjonuje w oparciu o tradycję społeczną, kulturową, obyczajową własnego kraju. W krajach kapitalistycznych zbrodnia jest zawsze wielką stawką. Są to wielkie skoki obliczone na maksymalny zysk i minimum ryzyka. Schematu takiego nie można
– 7 –
przenosić mechanicznie. Nie ma u nas wielkiego kapitału, wielkich gangów, wielkich specjalistów od „skoków”. Nie istnieje u nas uformowane środowisko wielkoprzestępcze. Zniszczenia wojenne, a potem przebudowa miast i przede wszystkim nowe warunki społeczne rozbiły dawne skupiska. Pewne kategorie kryminalistów – kasiarze, doliniarze, szopenfeldziarze, pajęczarze – zniknęły niemal całkowicie. Zawodowców zastąpili amatorzy. Nie mają oni swego kodeksu, nie są zorganizowani. Nasz kryminalista działa w pojedynkę, bez planu, dla małego łupu. Zbrodnia jest zazwyczaj przypadkowa, często zbrodniarz do ostatniej chwili nie zna swojej ofiary. Paradoksalne, ale rozszyfrowanie takiej zbrodni nastręcza więcej trudności niż tej precyzyjnie przygotowanej. Nie obowiązują tu bowiem żadne prawa logiki, rządzą częściej przypadek i zbieg okoliczności. Ten nowy, niekonwencjonalny prototyp stwarza duże możliwości uszlachetniania gatunku, wzbogacenia go o lokalny koloryt, o elementy obserwacji środowiskowej, psychologicznej, daje szansę na wprowadzenie elementu krytyki społecznej, spełniając jednocześnie rolę wychowawczą i profilaktyczną. Cóż, kiedy z tej szansy polski film sensacyjny nie chce skorzystać bądź jej wykorzystać nie umie. Przypominam sobie bodajże dwie próby w tym kierunku, interesujące w założeniach, z których jedna, Ostatni kurs, była w połowie udana, druga, Dotknięcie nocy, spaliła na panewce głównie z powodu złej obsady aktorskiej. Trudno oczekiwać pełnego sukcesu po pierwszych realizacjach; szkoda natomiast, że realizatorzy tych filmów nie pokusili się o ponowienie prób.
Dotknięcie nocy zrealizował w roku 1961 Stanisław Bareia. Był to chyba pierwszy polski film kryminalny oparty o schemat policyjnego reportażu. Scenariusz napisał Aleksander Ścibor-Rylski, wychodząc od autentycznych faktów. Na szosie pod Pleczewem miał miejsce wypadek. Na jadący z banku samochód osobowy dokonano napadu, w czasie którego zamordowano cztery osoby: dwie kasjerki, strażnika i kierowcę. To zdarzenie posłużyło Ściborowi do stworzenia scenariusza oryginalnego i bardzo polskiego: autentyczna prowincja, tuzinkowy, niefachowy przestępca i interesujące założenia. Mordercę znamy od początku, dramat polega na ukazaniu mechanizmu zbrodni, a problem na jej udowodnieniu. Wątek sensacyjny wzbogacony został elementami analizy psychologicznej. Małomiasteczkowy fotograf, człowiek przeciętny i pozornie najzupełniej normalny, opanowany zostaje żądzą zdobycia pieniędzy. Stara się jednocześnie stworzyć dla tej żądzy i rodzącego się planu moralne i intelektualne usprawiedliwienie. Przygotowuje go metodycznie – na zimno, aczkolwiek nie jest wolny od wahań i skrupułów. Miał to więc być dramat świadomości zbrodniarza, ukazany od strony jego wewnętrznych przeżyć. Jakie warunki musiał spełnić film, by wydobyć wartości scenariusza, a jednocześnie utrzymać widza w napięciu? Jeżeli przestępca jest nam znany, o napięciu decyduje sam przebieg śledztwa, atrakcyjne bądź intelektualne, bądź fizyczne zmagania między tropiącym a tropionym, ich równe szanse, wreszcie – ciekawe osobowości. Na pewno morderca nie może być śmieszny ani jednocześnie antypatyczny. Irzykowski, entuzjasta kryminału, pasował detektywa na nowoczesnego rycerza. Trudno uznać za takiego Wiesława Golasa, skoro reżyser kazał mu zmagać się z bezbronnym i głupim przeciwnikiem. Morderca nie odznacza się ani inteligencją, ani przebiegłością, ani zręcznością. W scenariuszu Jacenko planując napad i rabunek, nie zamierza zabijać. Morderstwo jest wynikiem szoku, jakiego doznaje, gdy wśród pasażerów widzi znajomą dziewczynę, czego nie przewidział w swym planie. Tego faktu reżyser nie umotywował należycie. Kardynalnym błędem było tez obsadzenie w roli Jacenki aktora o antypatycznej powierzchowności. Gdy zbrodniarz przez swą głupotę i niezręczność nie ma żadnej szansy, przeciwnie, sam pcha się w ręce przeciwnika, nie może być mowy o emocji ani o podziwie dla zręczności współczesnego rycerza.
Ścibor-Rylski, zniechęcony widać pierwszą niezawinioną przez siebie porażką, zrezygnował z dalszych poczynań na polu rodzimego scenariusza sensacyjnego. Także Bareia stracił serce do filmu sensacyjnego.
„Najnieznośniejszą stroną polskich filmów jest ich protokolarność. Reżyser idzie krok w krok za scenariuszem, dba głównie o to, aby zachować pragmatyczny związek zdarzeń i według tego wybiera i szereguje sceny jedna za drugą, w żadnej jednak sam się nie „puszcza”, nie wydobywa z niej osobistego uroku”. (K. Irzykowski, X Muza).
Ta tak aktualnie brzmiąca wypowiedź odnosi się do wszystkich polskich kryminałów – i tych, które powstały według specjalnie dla filmu napisanego scenariusza, jak i tych, które korzystają z pierwowzoru literackiego. Ponieważ te ostatnie dominują w naszej twórczości sensacyjnej, spróbujmy przyjrzeć im się bliżej. Rozpatrzmy pięć tytułów: Zbrodniarz i panna, Ostatni kurs, Pożegnanie ze szpiegiem, Dwaj panowie N i Gdzie jest trzeci król. Dwa pierwsze są próbą wykorzystania motywów rodzimych, przy czym w Ostatnim kursie odzywa się echo autentycznego zdarzenia, jakim był głośny wypadek zabicia taksówkarza. Dwa następne prezentują rodzaj filmów szpiegowskich, ostatni, to klasyczny przykład adaptacji kryminału anglosaskiego, nie pozbawiony jednak troski o spolonizowanie wzorca. Okazuje się jednak, że istnieje tu jakiś próg, którego, mimo widocznych wysiłków nie udaje się nam przekroczyć, a polonizacja ogranicza się do mechanicznych prób typu akcesorialnego. Zamiast więc kapitana Evansa mamy pułkownika Walę i kapitana Walczaka, zamiast angielskiego zamku nie mniej ekskluzywny zamek w Kórniku, a zamiast wielkiej fortuny starego dżentelmena – bezcenny obraz z kolekcji państwowej, który międzynarodowa organizacja przestępcza stara się wykraść, by go sprzedać amerykańskiemu multimilionerowi. Wprowadzenie obcego świata przestępczego było ustępstwem koniecznym i logicznie uzasadnionym; rodzimy przestępca miałby bowiem więcej kłopotu z upłynnieniem skradzionego skarbu, niż z realizacją swego przestępczego czynu.
Ta polonizacja typu akcesorialnego, która w przypadku filmu Gdzie jest trzeci król jest zupełnie na miejscu, bowiem fikcyjność intrygi idzie tu w parze z ekskluzywnością scenerii, a brak realiów codzienności w niczym nie zakłóca zabawy w rozwiązywanie abstrakcyjnej i wcale niegłupiej szarady, jest problemem numer jeden naszych thrillerów wywodzących się z reportażu policyjnego. Ścisły związek z codziennością jest bowiem w tych poczynaniach warunkiem sine qua non udanej realizacji. Zwalczanie silnie zakorzenionej obsesji luksusu nie jest jednak sprawą łatwą i na tej przeszkodzie potykają się najczęściej realizatorzy. Obserwujemy to na przykładzie filmu Zbrodniarzu i pannie. Jeżeli bowiem przyjmujemy za punkt wyjścia model populistyczny, mając do dyspozycji przestępcę-amatora, którym powoduje żądza zdobycia kilkudziesięciu tysięcy złotych, jeżeli ofiarą jest skromna, prowincjonalna kasjerka o nieciekawej powierzchowności i analogiczna małomiasteczkowa sceneria, to coś tej szarości za dużo. Reżyser stara się za wszelką cenę uatrakcyjnić film, pomny, że ma dostarczyć widzowi rozrywki. Zamiast więc skoncentrować się na zgrabnym prowadzeniu intrygi, dozowaniu napięcia i uprawdopodobnieniu zawiłości sytuacyjnych perypetii, przenosi akcję do luksusowego hotelu nad morzem, a szare kaczątko przemienia w nader ponętnego kociaka. Ta nieoczekiwana wolta kieruje uwagę i emocję widza w zupełnie innym, niż zakładał sobie reżyser, kierunku. Przestępca i całe zdarzenie przestają widza interesować. Martwimy się natomiast o pannę, której przyjdzie przecież oddać fantastyczną kolekcję ciuchów „made by Moda Polska”, i powrócić za okienko kasy w miasteczku „N”, a piękny apartament hotelowy zamienić na nader smutno wyglądający pokoik. Chcielibyśmy więc, by przestępca wyprowadzał w pole nasz aparat bezpieczeństwa
– 8 –
jak najdłużej – tym bardziej że rozmiar dokonanej kradzieży pozostaje w rażącej dysproporcji do sum zainwestowanych w jej wykrycie, a zwrot zrabowanego majątku państwowego w żadnej mierze tych inwestycji nie pokryje. Widząc rozrzutność naszego aparatu do ścigania przestępstw, szkodliwość społeczna tego ostatniego wydaje się znikoma, morderca i jej ofiara całkowicie obojętni. Martwi nas tylko przyszłość kopciuszka.
Zbrodniarz i panna nie spełnia dobrze ani funkcji rozrywkowej, ani wychowawczej. Może tylko jakiś profit wyciągnęła z niego nasza milicja, jeżeli odczuwa braki kadrowe. Można przypuszczać, że ilość ofert współpracy w zaszczytnej służbie przerosła potrzeby i możliwości przyjęcia.
Nie udała się ta adaptacja reżyserowi, który bezkrytycznie powtórzył naiwności scenariusza, idąc za nim krok w krok, szeregując sceny w sposób mechaniczny, bez troski o ich prawdopodobieństwo. Naszym twórcom wydaje się, że tajemniczość i niepokój można wywołać przez wprowadzenie co pewien czas jakichś niezidentyfikowanych rąk i nóg, a te „rekwizyty” ani rusz nie chcą wywoływać w nas uczucia strachu.
„Za protokolarnością idzie w parze trywializm, to jest drobiazgowość i wierność w szczegółach, które rozumieją się same przez się”. (Karol Irzykowski, X Muza).
Epatowanie luksusem i stanem posiadania daje o sobie znać także w naszych filmach szpiegowskich. Humorystyczny charakter sytuacji w filmie Dwaj panowie N, gdy to obserwujemy pogoń kilku wspaniale wyposażonych radiowozów za furmanką badylarza, wypływa właśnie z tej nadmiernej rozrzutności w eksponowaniu stanu posiadania. Pragnienie olśnienia widza technicznym wyposażeniem naszej milicji jest tak przemożne, że przesłania nam znacznie prostsze rozwiązania, a w każdym razie w mniejszym stopniu ośmieszające nieudaną pogoń.
Nadmierne eksponowanie szczegółów, fascynacja techniką, efektowne mimo swej nieskuteczności pogonie mają pokryć naiwność intrygi, banalność proponowanych rozwiązań i wadliwą konstrukcję fabuły. Autorzy nie dali widzowi najmniejszej nawet szansy na snucie domysłów. Kto jest mordercą i szpiegiem, wiadomo od początku, i próby skierowania uwagi na fałszywy ślad są bezcelowe. Jedyna tajemnica, na rozwiązanie, której czeka widz aż do finału – identyczność personaliów badylarza i inżyniera – nie ma istotnego wpływu na rozpoznanie przestępcy. Tak samo zresztą bez znaczenia są dwa morderstwa. Interesuje się nimi tylko widz zaniepokojony całkowitym désintéressement oficera kontrwywiadu. Wreszcie sprawa bohaterów: popełniamy stale ten sam błąd. Tak przestępca, jak rycerz sprawiedliwości nie imponują ani sprytem, ani inteligencją, ani odwagą. Dydaktyzm filmu staje pod znakiem zapytania, jeśli wysiłkom kontrwywiadu przeciwstawia się głupiego przeciwnika.
Inne filmy tego gatunku, jak na przykład Spotkanie ze szpiegiem, powtarzają te same błędy. Choćby najnowszy debiut Waldemara Podgórskiego Hasło Korn, gdzie agent obcego wywiadu zdumiewa brakiem przygotowania i pozostaje nam dziwić się tylko, iż nie został aresztowany jeszcze zanim wstąpił na drogę przestępstwa. Doprawdy trudno emocjonować się szpiegowską działalnością, gdy nie wiemy, jakie to tajemnice i jakiej wagi są przedmiotem niecnych poczynań. W każdym razie scena chaotycznego fotografowania ani w bliskiej, ani w najdalszej perspektywie nie zidentyfikowanych obiektów nic nam w tej materii nie wyjaśnia i nie wywołuje dreszczu niepokoju. Agent jako przeciwnik przestaje liczyć się w momencie, gdy pozostawia rekwizyt swej przestępczej działalności w polu zasięgu sympatycznego przedstawiciela prawa. Nawet nie zadziwia intuicja tego ostatniego, który w kilka sekund później jest już posiadaczem dowodu przestępstwa.
Atmosferę niepokoju osiąga reżyser na drodze wielokrotnie już wypróbowanej – zbliżenie nóg stąpających konfidencjonalnie po śniegu.
Jest w tym filmie natomiast jeden pomysł, który udał się reżyserowi: dowcipna scena, gdy pracownik przeglądający materiał zdjęciowy, wykrzykuje: – „Zaczekaj, tę twarz skądś znam, czy nie jest notowana w naszym archiwum. – Nie wygłupiaj się, to przecież Beata Tyszkiewicz”. Scenka dowcipna – można domyśleć się, że reżyser próbował tu metody „przymrużenia oka”. Tylko, że ten apel do widza, by nie brał całej zabawy nadto serio, wprowadzony został zbyt późno, bo gdzieś w połowie filmu, gdy już i tak nikt niczego na serio nie bierze.
Pozostawmy jednak film szpiegowski i powróćmy do rodzaju spolonizowanego thrillera. Czy istotnie nie mamy na tym polu filmów choć w części udanych? Otóż wydaje się, że O” Jana Batorego miał wszelkie zadatki na dobry film sensacyjny własnego chowu. Intryga jest mocno osadzona w naszej rzeczywistości, a fakt to tym cenniejszy, że dotyczy nie tylko scenerii i akcesoriów, ale samych wydarzeń. O zabójstwach taksówkarzy słyszeliśmy nieraz, a pogrzeb z wyjącymi klaksonami był tematem kroniki filmowej i doniesień prasowych. Dyrektorzy defraudanci, którzy próbowali uciec przed odpowiedzialnością karną, też nam nie obcy. Formuła kryminału-łamigłówki, gdzie przestępcę wyławia się na podstawie poszlak z grona podejrzanych należy do szlachetniejszego rodzaju. Stwarzanie atmosfery strachu, utrzymywanie widza w napięciu przez wprowadzanie coraz to nowych przyczyn zagrożenia dla bohatera udało się reżyserowi niemal zupełnie. Drobne potknięcia w rodzaju cudownych przypadków łatwiej w tej sytuacji wybaczyć.
Jednak za bardzo i za dobrze chciał nas straszyć Batory – to spowodowało, że skończyło się tylko na zadatku. Ostatni kurs okazał się filmem niespójnym. Właściwie można mówić o dwóch filmach: pierwszy, to bardzo dobra, krótka makabreska o barmanie i wampie, którzy wykańczali dyrektorów defraudantów. Drugi, traktowany na serio, to tragiczne zabójstwo taksówkarza. Widz atakowany całą gamą nastrojów, od grozy do śmiechu, od tragedii do groteski, nie mógł ani bardzo się przejąć, ani serdecznie śmiać. Oba wątki, groteskowy i tragiczny, kłóciły się ze sobą rozbijając strukturę utworu.
Raczej skromne rezultaty wysiłków stworzenia własnej formuły demokratycznego thrillera przyniosły nader nieoczekiwany sukces w rodzaju wydawać by się mogło najbardziej obcym. Mówi się wprawdzie, ze jesteśmy narodem raczej ponurym i bez poczucia humoru, tymczasem straszenie z całą powagą i na serio daje co najwyżej rezultaty mierne. Parodiować umiemy za to wcale, wcale. Profesor z Gangsterów i filantropów Hoffmana i Skórzewskiego bawi wymyśloną, fikcyjną fabułą, zderzoną z realiami naszego życia. Umowny, groteskowy obraz gangu ze wspaniałą techniką, laboratorium, precyzją naukową i wielką kulturą Profesora, obcą naszemu światkowi przestępczemu, jest źródłem kapitalnego humoru. Konfrontacja fikcyjnego świata z żywiołem rodzimego niechlujstwa, bałaganiarstwa, niesolidności, z tym wszystkim wreszcie, co rzeczywiście zdarzyć się może i co się zdarza na warszawskiej ulicy, sprawiła, że film ten trafił do widzów. Okazał się bardzo swojski i bardzo bliski. Tajemnica sukcesu polega na dostarczeniu widzowi pysznej zabawy poprzez kojarzenia tego, co widzi on na ekranie, z tym, co wie z własnego doświadczenia. Fikcja, parodystyczna deformacja pokazały realność w sposób doskonały, mimo że na ekranie realności jest niewiele. Nie pojawia się też prawdziwy bohater, bo nie jest nim Pan Profesor, ale ten mały nieznany rzezimieszek, psujący precyzyjny plan napadu. Jego kradzież opon wartości kilkuset złotych z przygotowanego do ucieczki samochodu unicestwia milionowy skok. Nieobliczalność naszej rzeczywistości demonstruje się tu w całej okazałości. Fantastyczny świat racjonalnego porządku, reprezentowany przez gangsterów, musi skapitulować przed anarchią naszej zwyczajności.
Zaskakujące, tam gdzie formujemy z układów abstrakcyjnych naszą rzeczywistość, odsłania się ona niemal całkowicie, (obserwowaliśmy to w filmie Ewa chce spać), tam zaś gdzie staramy się zademonstrować ją bezpośrednio, układa się ona w struktury wymyślone, sztuczne. Może więc droga na opak, okrężna, zawiedzie nas do celu? Warto chyba powtarzać te próby.
– 9 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90., dr Kamila...
-
Recepcja stalinizmu w polskim kinie
Wybrane artykuły
-
„Rękopis znaleziony w Saragossie”. Między epiką, retoryką i poezją
Krzysztof Lipka
„Kwartalnik Filmowy” 1997, nr 17