Artykuły
„Kino” 1979, nr 5, s. 21-24
Naturalność, ale zamknięta w formę
Teresa Krzemień
Rozmowa ze Zbigniewem Zapasiewiczem
– 21 –
TERESA KRZEMIEŃ: Podstawowe ustalenie – czy uważa Pan, że istnieje kilka rodzajów aktorstwa, a przynajmniej dwa: teatralne i filmowe?
ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ: Aktorstwo jest jedno i wie Pani o tym równie dobrze jak ja. Grać można w różnych technicznie sytuacjach – w filmie, telewizji – ale umiejętność grania przychodzi z pracą w teatrze. Do filmu wnosi się już siebie gotowego. Ukształtowanego dla potrzeb teatru, z teatralnymi doświadczeniami.
T.K.: Ale w filmie gra się jednak inaczej nieco. Przynajmniej można inaczej, czy jeszcze ściślej: bywa często, że inaczej. Czy nie istnieje już zatem coś takiego jak warsztat aktorstwa filmowego jako subspecjalność aktorskiego warsztatu w ogóle?
Z.Z.: Wraz z sumą doświadczeń praktycznych przychodzi na człowieka pewna wiedza... natury technicznej raczej. Dotyczy ona sposobu zachowania się przed kamerą. Można byłoby określić tę wiedzę jako rutynę w najlepszym, naturalnie, znaczeniu tego słowa. Znam to z autopsji. Pierwsze moje kontakty z filmem dawały straszny lęk przed kamerą, do dzisiaj pamiętam to okropne uczucie, że ogląda człowieka zimne takie oko... W tej chwili mam wrażenie, że jestem uważany przez operatorów i reżyserów filmowych za człowieka, który się już kamery nie boi... I to chyba wszystko, co dałoby się powiedzieć na ten temat. Co zresztą jest dosyć ważne, bo sądzę, że aktorstwo filmowe, sprowadzając rzecz całą do istoty – to umiejętność zachowania się przed kamerą.
T.K.: Tyle się mówi o pożądanej w filmie naturalności, zaprasza się przecież do grania w filmach ludzi spoza zawodu aktorskiego, stawiając na spontaniczność, gwarantującą podobno autentyzm i wiarygodność przeżyć. Jeżeli jednak zdarzają się kreacje filmowe, to zwykle – aktorom zawodowym. Byłaby to więc naturalność również wykreowana, zrobiona jak rola w teatrze? I jeszcze jedno: od dawna odnoszę wrażenie, że aktor z prawdziwego zdarzenia, z pewnym stażem filmowym u dobrych reżyserów, z którymi także dobrze układała mu się współpraca, od jakiegoś momentu reżyseruje się już w filmie sam... Akurat Pan – od ,Za ścianą po Bez znieczulenia wydaje mi się być dobrym przykładem...
Z.Z.: Ma Pani pewną część racji. Ja po prostu trafiłem na szczęśliwy układ, jeżeli chodzi o film w moim życiu. Poza paroma incydentalnymi sprawami to, co zrobiłem w filmie jako rzeczy podstawowe, dokonało się w kontakcie z ludźmi wybitnymi. Z czterema reżyserami właściwie: Zanussim, Żebrowskim, Różewiczem, no i teraz z Wajdą. Była to za każdym razem praca oparta na wzajemnym zaufaniu co do tego, co się chce sobą zaproponować. Co do ,Bez znieczulenia: tutaj Pani pytanie jest najbardziej dotkliwe i trafia w sedno. W istocie było tak, że miałem możliwość daleko idącej ingerencji w przebieg takiej, a nie innej akcji przewidzianej dla mojej postaci, a więc i filmu właściwie. Czy okazało się to pożytkiem, czy szkodą dla filmu, nie mnie oceniać. ,Bez znieczulenia był filmem pisanym w gruncie rzeczy na planie, na gorąco. Pan Andrzej Wajda jest człowiekiem niesłychanie uważnie słuchającym
– 22 –
współpracowników, jest chłonny i otwarty, chociaż selektywny w wyborach. Ale słucha tego, co mówi aktor, i jeżeli uzna uwagę za godną realizacji – zmienia pierwotną koncepcję. Stąd od początku właściwie miałem możność – nie tylko ja, bo i operator, i scenarzysta, i Ewa Dałkowska – budowania filmu w trakcie jego stawania się.
Oczywiście – doświadczenia filmowe są różne i muszą być różne: zależy, co się gra.
U Krzysztofa Zanussiego, na przykład, jest zupełnie inaczej. Nie wartościuję – lepiej czy gorzej – ale inaczej; Zanussi ma bardzo skonstruowane te swoje tematy i w sposób dosyć ścisły tego przestrzega. Nie mówię o dialogach, tu jest duża możliwość improwizacji, ale sens całości – akcja, fabuła wymyślone jest precyzyjnie.
T.K.: Ale to właśnie Zanussi mówi, że tworzy filmy dla określonych aktorów, z myślą
o nich...
Z.Z.: Być może, że tak jest, ale muszą zagrać jego pomysł od początku do końca.
W Barwach ochronnych nie było szansy na dyskusję, jak ma skończyć filmowy docent rolę, czym... U Wajdy nawet sprawa finału była otwarta.
T.K.: Wniosek: wybitny reżyser, który wie, czego chce, angażując konkretnego aktora do filmu, bierze dobrze sobie znaną ilość możliwości interpretacyjnych, reakcji i sposobów myślenia, w której to ilości musi zmieścić się ten jedyny, o który mu chodzi na użytek swego filmu. Angażuje zatem iks reakcji znanych.
Z.Z.: Przypuszczam, że jest właśnie tak; nigdy nie byłem reżyserem, ale mogę się domyślać, że tym się kierują, proponując określonym ludziom role.
T.K.: Dawne przekonanie wielu filmowców: wystarczy dobrze sfotografować człowieka w dobrych scenariuszowo sytuacjach i powstanie dobry film – jakby niezupełnie już odpowiadało prawdzie?
Z.Z.: Ale ta sprawa też istnieje. Nadal. Bardzo dobrze sfotografowany człowiek nagle robi furorę.
To jest tak: przy niedowładzie tematów współczesnych w teatrze film akurat dotyka – bywa tak – spraw najbardziej istotnych społecznie. I często temat, jego współczesność, niesie film lub niesie aktora. Dzisiejszemu aktorowi – tak w teatrze, jak w filmie – nie wystarczy już popis estetyki, kultury, techniki, zdolności, jak w wieku XIX czy do lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Dzisiaj najważniejsze staje się to, co kryje się za sprawą, którą się pokazuje, to, co znaczy.
Stąd i moja, na przykład, ewolucja w poglądach na rolę filmu i film w ogóle, a więc i pracę w nim. Poprzez film można nieco więcej powiedzieć o życiu i społeczeństwie – tu i teraz – niż poprzez Kubusia Fatalistę czy księcia Konstantego. Co nie znaczy, bym sobie nie cenił tych ról – tylko w teatrze jest szansa nauczyć się wszystkiego. Ale treści, jakie niosą role, stały się już równie ważne jak fakt jakości wykonania roli.
T.K.: Aktorstwo filmowe często jest dziś stemplem jakości aktora w ogóle, odkrywa go, ujawnia jego możliwości. Bywa, że debiut filmowy jest najpierw, role w teatrze przychodzą potem. I to teatr musi potwierdzić
– 23 –
jakość aktora; i znów bywa, że – nie potwierdza. Ten kierunek: od filmu do teatru – jest chyba zjawiskiem dosyć charakterystycznym dzisiaj?
Z.Z.: Odnalezienie się aktora w teatrze – po sukcesie filmowym – potwierdzenie, jak Pani woli, to sprawa najzupełniej indywidualna. Trzeba się ugiąć, zmusić do zadań, jakie stawia teatr. I dla fachowców dobry aktor filmowy zawsze sprawdzi się w teatrze. Jeżeli student w szkole mówi mi, że naturalność mówienia polega na tym, żeby nic nie było słychać, to ja tego nigdy nie zrozumiem. Staram się w swoich poczynaniach zawodowych być w filmie, powiedzmy – naturalny, ale to nie zwalnia mnie od konieczności wymawiania końcówek. Słowo miłość ma na końcu „eś” i „cie” – i z tego nic nie zwolni. A tego – powtórzę – można się nauczyć tylko w teatrze.
A generalnie: zmieniła się stylistyka gry. Przedwojenne filmy rażą nas pewną nienaturalnością. I nie dlatego, że to byli źli aktorzy – Smosarska, Bodo czy Sielański – tylko estetyka aktorska polegała na czymś innym, bardziej sztywnym...
T.K.: Bliższym teatru...
Z.Z.: Owszem, bliższym, tylko że teatr dzisiaj też już nie ten. Te rzeczy się jakby wzajemnie wymanewrowują... Młodemu aktorowi dzisiaj o wiele łatwiej jest mówić potocznie, niż to było dane Wyrzykowskiemu, Kreczmarowi czy Smosarskiej, a dalej patrząc – pewnie i Modrzejewskiej... Modrzejewska zresztą – jak wynika z książki Szczublewskiego – szukała czegoś bliższego życiu, chociaż nie mogła się z tymi poszukiwaniami jeszcze mieścić w swojej epoce. Były więc tendencje do naturalności... Potem to wszystko skodyfikował jakby i ustalił kanony zawodowstwa Stanisławski, ale dlatego, że pracował z amatorami i musiał nauczyć. I dzisiaj młodzi aktorzy bardzo dobrze sobie radzą mówieniem prosto, zwyczajnie. Ten sposób ich wypowiedzi jest bardziej osobisty, intymny, bardziej komunikatywny, ale to nie znaczy, że oni są technicznie sprawni. Przeciwnie – może dawni aktorzy byli sprawniejsi i może dopiero połączenie obu tych elementów – naturalności i techniki – daje to, o co chodzić powinno.
T.K.: Potoczne mówienie aktorskie jako parter umiejętności zawodowych, pierwsza faza komunikatu nadawca-odbiorca? Wyższe piętra to technika?
Z.Z.: Forma po prostu, choćby i forma naturalności, ale zawsze zbudowanej świadomie, zamkniętej.
T.K.: Czy dobry i sprawny aktor teatralny nie ma na początku swojej filmowej kariery pewnego uczucia nonszalancji wobec filmu, będąc przekonanym, że wystarczy na potrzeby filmu połowa jego umiejętności, jakby ,,pół pary”... Proszę szczerze, na swoim przykładzie.
Z.Z.: Gdzieś na samym dnie świadomości tkwi takie przeświadczenie, owszem.
T.K.: Czy to się potem zmienia, tj. czy film jest w stanie wyzwalać tyle napięć, ile potrzeba do zbudowania roli teatralnej; czy zaczyna się te role filmowe traktować tak samo jak teatralne? A jeżeli tak, w jakim momencie znika lekceważenie wobec filmu? (Abstrahuję od popularności, pieniędzy itd. jako elementów niejako zewnętrznych, chodzi mi o stosunek do warsztatu).
Z.Z.: Jeśli mam mówić szczerze, to głęboko w sobie mam tę postawę: niech mnie filmują, proszę bardzo. Odcień nonszalancji zatem. Ale – jeśli się myśli o roli, która może być ważna, społecznie istotna, o czym już mówiliśmy – szuka się (w uzgodnieniu z reżyserem) takich środków, które w momencie rejestracji będą najbardziej precyzyjne i zwielokrotnią siłę wymowy. Słowem: nie wystarczy wtedy zachowywać się, ale trzeba jeszcze wymyślić. Czyli – jak w pracy dla teatru, z istoty swej polegającej na wymyślaniu; w każdym razie dosyć blisko. Ale przecież – znów upraszczając – do filmu bierze się aktora świadomie: bo ma te, a nie inne reakcje, bo tak, a nie inaczej wyciera nos, tak, a nie inaczej wygląda. Nie wezmą mnie do zagrania łysego, wezmą sobie aktora, który jest łysy. W teatrze mogę natomiast przeobrazić się we wszystko, co trzeba. Jest to ograniczenie pewne w filmowych zadaniach; stąd zresztą biorą się etykietki, owo ,,on gra takich”... Może też i stąd nasz stosunek do pracy w filmie, który określiła Pani w pytaniu...
T.K.: Jak Pan odbiera komplementy – a było ich po Bez znieczulenia znowu sporo –
w rodzaju: Zapasiewicz to najwybitniejszy nasz aktor filmowy. Uważa je Pan za ograniczenie czy też – naturalną konsekwencję powszechności odbioru filmów?
Z.Z.: Przestałem się tym już irytować. Recenzenci, którzy nas oceniają, mogliby – niezależnie od powszechności odbioru filmów – pozwolić sobie może na elitarny luksus dostrzeżenia teatru... Ale to są ludzie dosyć zamknięci w swoich kręgach zainteresowań... Przy całym ogromnym szacunku, na przykład dla pana Kałużyńskiego, wiem, że nie bywa w teatrze. Dla niego są to zatem sprawy rozdzielne; dla mnie wspólne, ale to już moja prywatna sprawa. Pan Natanson pewnie nie bywa w kinie itd. Teoretycznie: jeżeli się ocenia aktora, powinno by się oglądać wszystko, co on robi. Gdziekolwiek. Dlatego też i tego rodzaju zbyt kategorycznych sądów – choćby były i miłe – nie przyjmuję zbyt serio.
Uważałem się i uważam za aktora teatralnego i nic się tu nie zmieniło. To ja tylko zmieniłem nieco poglądy na film, który przedtem – bardzo dogmatycznie – traktowałem jako coś podrzędnego.
T.K.: Zagrałby Pan teraz w filmie bez wyraźnego powodu: u nieznanego reżysera, bez roli – zdaniem Pana – istotnej społecznie itd., ot tak, dla pieniędzy chociażby?
Z.Z.: Zagrałem niedawno. Dla pieniędzy. W markach zachodnioniemieckich. Film dla telewizji RFN. Ale to było u Krzysia Zanussiego.
– 24 –
Teresa Krzemień
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
-
Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego na...
Wybrane artykuły
-
Szkół filmowych nie polecamy
Grzegorz Rogowski
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 1/2020