Artykuły
„Kino” 1968, nr 7, s. 2-11
Wymiar naszych spraw.
Czy kinematografia polska jest kinematografią narodową
Alicja Helman
Pytanie, czy kinematografia polska jest kinematografią narodową, tylko pozornie może wydawać się paradoksalne. Teoretycznie obydwa przymiotniki „polska” i „narodowa” powinny się znaczeniowo pokrywać – tymczasem ich wzajemny stosunek to gąszcz problemów i spraw spornych, bynajmniej niełatwych do jednoznacznego rozstrzygnięcia.
Same pojęcia „styl narodowy” i „charakter narodowy” czy „tradycja narodowa” mają w sztuce filmowej zabarwienie specyficzne, odmienne niż w sztukach pozostałych. Nie pierwszy to przypadek, gdy X Muza okazuje się oporna wobec kategorii wypracowanych na użytek sztuki w ogóle czy też innych dziedzin sztuki. Zwłaszcza cały kompleks narodowych uwarunkowań sztuki nabiera w filmie szczególnego znaczenia i zarazem zawiera komplikacje.
Sam materiał sztuki filmowej nie podlegający abstrahowaniu z całości stosunków czasoprzestrzennych i przyczynowo-skutkowych realnego świata, jak to się dzieje na przykład w muzyce czy plastyce, przesądza o tym, że charakter narodowy jest immanentną cechą tej sztuki. Jej istotę stanowi bowiem fakt, że jest to sztuka wyrastająca z konkretnego, materialnego podłoża nie w przenośni, lecz dosłownie, sztuka uwarunkowana fizyczną realnością rzeczy, stosunków, ludzi, zdarzeń. I jako taka sztuka filmowa niesie ze sobą nie tylko naskórkową, czysto przedmiotową realność świata, z którego wyrasta, ale także to wszystko, co jest przez tę realność implikowane – kontekst kulturowy, ciśnienie tradycji, uwarunkowania obyczajowo-moralne, społeczne, polityczne, filozoficzne i estetyczne. Jednym słowem określoną całość, która jest niczym innym, jak pełną rzeczywistością określonego narodowego bytu: polskiego, francuskiego, japońskiego...Tam więc, gdzie kinematografia objawia się w całej swej istocie, w sposób pełny, jest ona kinematografią narodową. Stwierdzenie to może wydawać się zbyt kategoryczne, uproszczone wobec wielu wyjątków i marginesów; zmusza do poczynienia wielu zastrzeżeń, gdy się taką tezę stawia. Ale i tam, gdzie obwarujemy się zastrzeżeniami, nie będzie to oznaczało, ze problem narodowego charakteru filmu przestanie istnieć. Czy tak „między-
– 2 –
narodowy” twórca, jak Buñuel, nie jest w istocie najsilniej uwarunkowany przez tradycję hiszpańską, gdziekolwiek by tworzył – w Meksyku, we Francji, czy jeszcze gdzie indziej? Czy fakt, że w twórczości Bergmana lub Kurosawy na plan pierwszy wybijają się pierwiastki uniwersalne, ogólnoludzkie, przekreśla to, co w nich specyficznie i autentycznie „szwedzkie”, „japońskie”? Czy sztuka filmowa inspirująca się materiałem obcym – na przykład adaptująca pisarzy zagranicznych – nie burzy w jakiejś mierze tamtych odniesień i uwarunkowań narodowych, zastępując je własnymi?
Warto też sięgnąć do argumentów o charakterze negatywnym. Iluż niezliczonych i wciąż powtarzających się przykładów niepowodzeń dostarczyły nam filmy, których twórcy próbowali w studiu inscenizować obcą dla siebie rzeczywistość innego kraju. Przy wszystkich konwencjach i ograniczeniach, na które godzą się odbiorcy filmowi, nie mogą nas nie razić, nawet w filmach uznanych skądinąd za dobre, te odstępstwa od narodowego klimatu, ducha, języka, realiów, które niosą ze sobą filmy o tematyce rosyjskiej zrobione w Hollywood lub „zgniły Zachód” inscenizowany przez kinematografie naszego obozu.
Mogę teraz powtórzyć poprzednią tezę w sformułowaniu nieco odmiennym: w filmie postępowaniem najbardziej naturalnym, najbardziej zgodnym z istotą tej sztuki jest wyjście od materiału lokalnego, narodowego lub nawet niekiedy jeszcze bardziej wąsko: regionalnego. Nie wyczerpuje to oczywiście formuły sztuki narodowej, ale jest jej pierwszym i koniecznym warunkiem. Od tego punktu pojęcie tego, co w filmie narodowe, zaczyna się rozszczepiać i komplikować. Bowiem w warstwie filmowego surowca „narodowość” objawia się jako pewna cecha bezwarunkowa: język, zachowanie, pejzaż, strój, zwyczaje – to wszystko przenika do filmu niejako automatycznie, znajduje się więc poza uwarunkowaniami stylu wyrastającego ponad tę materialną bazę. Styl zaczyna się bowiem tam, gdzie pojawia się określony stosunek twórcy do filmowego surowca, świadome operowanie nim, gdzie narodowy charakter materiału jest czymś więcej niż wyjściową „sytuacją zastaną”. Nie chcę przez to powiedzieć, że istnieje pewien narodowy sposób tworzenia filmu, pewien narodowy język filmowy. Specyfika sztuki filmowej w sprawach stylu polega na tym, że czegoś takiego, jak narodowy sposób władania międzynarodowym zasobem norm, nie ma (choć istnieje to na przykład w muzyce, a i tam nie zawsze łatwo poddaje się analizie).
Wydaje się, że nie sposób poszukiwać uwarunkowań narodowych filmu w jego warsztacie, zaczynają się one bowiem w warstwie wyższej, ponad nim. Najogólniej biorąc, w sferze kulturowej, w pewnej ciągłości tradycji, w stosunku do niej. Rozważania o stylu narodowym, w tym wyższym ponad czysto materiałowe znaczeniu, mogą więc dotyczyć nie ściśle dzieła czy zespołu dzieł, lecz tego, co jest ich nadbudową – warstwy refleksji, uogólnień, problemów, szerokiego kręgu społecznego rezonansu. W tej sferze dzieło może być narodowe lub nim nie być. Ograniczanie formuły tylko do tradycji kulturowej czyniłoby sprawę zbyt wąską. Dochodzi tu jeszcze bowiem czynnik zgodności z tym specyficznym stanem umysłów i emocji, który sprawia, ze film trafia w samo centrum problematyki, jaką w określonym momencie historycznym żyje naród. Rozwiązuje jakieś sprawy lub jątrzy je, proponuje dyskusję, atakuje lub łagodzi. Jest nie tyle zwierciadłem dokonujących się w społeczeństwie procesów i przemian, ile ich czynnym instrumentem. W swoim czasie hasłem realizmu socjalistycznego, w zasadzie nie realizowanym lub realizowanym prymitywnie, był film „narodowy w treści”. Uzupełnienie „socjalistyczny w formie” oznaczało wówczas nic innego, jak ponadnarodową uniwersalizację formuły, która, gdyby nie język, nie pozwoliłaby odróżnić od siebie filmów zrobionych w Polsce, ZSRR czy na Węgrzech.
Jeśli przymiotnik „narodowy” ma być czymś więcej niż hasłem przydatnym dla celów propagandowych, trzeba go rozumieć szeroko, możliwie najszerzej – bowiem z istoty rzeczy wyrasta on ponad to, co w dziele jest materialnie zawarte (ponad „treść”), ku sferze najdalej sięgających refleksji i uogólnień.
Na tym szczeblu rozważań nie może też zabraknąć argumentu historycznego. Historia filmu nie zna prądów o podobnie uniwersalnym zasięgu, jak barok, klasycyzm, romantyzm. Jest historią szkół narodowych. Niemal każda formacja artystyczna w filmie pojawiała się z przymiotnikiem w swej nazwie – był więc ekspresjonizm niemiecki, radziecka klasyka niema, neorealizm włoski, Nowa Fala francuska. Nawet najbardziej żywotne, najbardziej przełomowe w dziejach kinematografii, najbardziej rewolucyjne szkoły nie przekraczały w istocie granic narodowych. Neorealizm włoski był dla całej kinematografii światowej lekcją, z której film wyciągnął daleko idące wnioski, ale przecież nie było innego neorealizmu poza włoskim. Lubimy nadużywać terminu „nowa fala”, ale zdajemy sobie sprawę, że różne nowe fale narodowe – francuska, angielska, radziecka, brazylijska – są zjawiskami odmiennymi jakościowo, nieraz nie mającymi żadnych cech wspólnych. Toteż utyskiwanie, że my w Polsce nie mieliśmy swojej „nowej fali”, ma sens o tyle tylko, o ile mamy na myśli fakt, że nie pojawiła się u nas w ostatnich latach żadna wyrazista formacja artystyczna, która miałaby podobną rangę, jak inne nowe formacje, choćby czeska i węgierska. Podobną rangę i znaczenie, ale przecież nie treści ani tym mniej język, sposób posługiwania się środkami wyrazu.
Narodowy charakter wielkich szkół w filmie nie jest oczywiście sprawą ich materiałowych uwarunkowań. Nie jest też sprawą języka, choć ta teza zabrzmi może ryzykownie. Spróbujmy zamknąć neorealizm w formalne kategorie stylu wypracowane przez szkołę niemiecką – wyniknie z tego, iż neorealizm był prądem odrzucającym inscenizację atelierową, korzystającym z plenerów i wnętrz naturalnych, z naturalnego oświetlenia i niezawodowych aktorów. Idąc dalej, będziemy mnożyć określenia typu negatywnego: neorealizm odrzucał artystyczną kompozycję kadru w tradycyjnym stylu, precyzyjny montaż, klasyczne układy fabularne. Jednym słowem prościej jest ukuć na płaszczyźnie językowej definicję, z której wynikałoby, co neorealizm odrzucał, niż to, co postulował i realizował. Istota sprawy w tym, ze postulował rzeczy różne. Opętanie Viscontiego, Paisa Rosselliniego, Tragiczny pościg
– 3 –
de Santisa (można tak klasyków neorealizmu wyliczać dalej) to zupełnie odmienne propozycje artystyczne, choć objęte pewną wspólnotą natury bardziej ogólnej. Definicja językowo-stylistyczna nie określa neorealizmu, znajduje on swoją interpretację jako wyraz pewnego ruchu o charakterze politycznym, społecznym, intelektualnym, artystycznym, który był w całości uwarunkowany narodowo. Można było przenosić do innych filmów malownicze łachmany aktorów filmu neorealistycznego, sposób fotografowania przysłowiowych sznurów z bielizną, ale nie to, co było neorealizmem naprawdę – dyskusji o sytuacji powojennych Włoch.
Krytyka nie jest zgodna co do tego, czy istniała Szkoła Polska, choć dla wygody dość powszechnie przyjęto to określenie dla naszego filmu drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Argumentem przeciw istnieniu szkoły był fakt, że nie manifestowała się ona żadną wspólnotą językowo-stylistyczną. Wajda, Munk, Kawalerowicz, a potem i twórcy młodsi proponowali odmienne poetyki (podobnie jak Visconti, Rossellini, Zampa) – ale również w ramach pewnej wspólnoty ruchu rewidującego narodową tradycję, złożony kompleks niezłomnych przeświadczeń, legend, mitów i przesądów.
Podobnie jak neorealizm czy którakolwiek inna ze szkół narodowych i Szkoła Polska potwierdza prawidłowość: filmowe szkoły narodowe nie są rezultatem autonomicznego rozwoju samego tylko filmu, lecz rodzą się w wyniku ciśnienia złożonych czynników przede wszystkim społeczno-politycznych. Proszę zwrócić uwagę na to, kiedy pojawiają się wielkie szkoły w filmie – były to zawsze chwile przełomowe w życiu narodu, wyrażające się wielkimi nadziejami (szkoła radziecka, neorealizm, Szkoła Polska) lub depresją ujawniającą kryzysowy stan społeczeństwa (ekspresjonizm niemiecki). Charakter materiału sztuki filmowej, jej płynące stąd uwarunkowanie i ograniczenia sprawiają, ze z istoty rzeczy jest to sztuka bardziej skłonna do manifestacji o charakterze narodowym niż jakimkolwiek innym. Spróbujmy spojrzeć w tym aspekcie na polską sztukę filmową.
Zaczyna się od tego, że nie mieliśmy w tej mierze tradycji. Przed wojną istniał bowiem przemysł filmowy, nie narodziła się natomiast sztuka, wobec której można by stosować kategorie właściwe dla dzieł artystycznych, lecz zupełnie nieodpowiedni wobec masowo produkowanej rozrywki.
Z kolei ilość filmów, którą zrealizowaliśmy do 1949 roku, gdy narodowe tendencje naszej kinematografii zmroziła formuła socrealistycznego uniwersalizmu, nie pozwala na ich wyodrębnienie w postaci samodzielnego okresu. Powstało wówczas zaledwie kilka filmów; spośród nich tylko dwa zalicza się do bezspornych osiągnięć: Ostatni etap Wandy Jakubowskiej i Ulicę Graniczną Aleksandra Forda. Ten pierwszy uogólniał najbardziej okrutne doświadczenie, jakie stało się udziałem ludzkości, wyrastał z sumy przeżyć przerastających granice narodowe; w drugim natomiast zastosowano soczewkę skupiającą, podejmując jedną tylko sprawę: tragedię warszawskiego getta.
W efekcie pierwszą panoramą spraw polskich, ściślej spraw warszawskich (ale Warszawa symbolizowała przecież wówczas Polskę), były Zakazane piosenki Leonarda Buczkowskiego. Film naiwny, anachroniczny, częstujący nas patriotyzmem nieco poczciwym i łzawym, ale przecież spełniający najbardziej autentyczne zapotrzebowanie, trafiający w nutę heroizmu, choć rodem z piosenki, lecz bezspornie krzepiącego naród w latach okupacyjnej nocy. Od Zakazanych piosenek zaczyna funkcjonować prawidłowość, znajdująca swoje potwierdzenie w całej naszej powojennej historii filmowej, na Westerplatte kończąc: film realizujący formułę narodową staje się filmem najbardziej poszukiwanym, najbardziej masowo oglądanym, w sposób najbardziej skuteczny społecznie użytecznym. Aż do 1956 roku właściwie nie było takich filmów, ściślej: prawie nie było; w analizie bardziej szczegółowej być może da się ujawnić pewne cechy i symptomy wskazujące, że niektórzy twórcy i niektóre dzieła zbliżyły się do tego żywotnego centrum spraw mających szansę zelektryzować społeczeństwo, porwać je, zapalić. Filmy wówczas realizowane rozgrywały się jednak w specyficznej Polsce, czyli nigdzie – ukazując pewne układy modelowe, przykładowe, mające w sposób wzorcowy ilustrować charakter dokonujących się u nas przemian, typy
– 4 –
konfliktów i sposoby ich rozwiązywania. Polska tych filmów była jakąś ziemią niczyją, gdzie nawet autentyzm tła nie był w stanie uprzytomnić, że owe papierowe figurki w umownym kontredansie poruszają się po tej ziemi, na której i my żyjemy.
Charakterystyczne jest, że nawet nurt Szkoły Polskiej (o czym później) nie był w stanie uwolnić nas od tradycji owej „ziemi niczyjej”, która rozpanoszyła się w polskim filmie na dobre. Nie piszę o tym po raz pierwszy, motyw ten występował w dyskusjach prasowych już niejednokrotnie, powracał uwłaszcza przy sprawie bohatera, jego przedziwnej nieokreśloności, jego rodowodu „znikąd” i braku związków z konkretami życia. Z podziwu godną uporczywością utrzymywał się w naszym filmie model rzeczywistości takiej, jaką chcieliby ją widzieć niektórzy twórcy: wielopokojowych, luksusowo wyposażonych wnętrz, ulic strojonych dziewczynami ubranymi według przykazań Mody Polskiej, rzeczywistości Polaka wypoczywającego i w czasie wolnym analizującego swe subtelne duchowe konflikty. Rzeczywistości, której u nas nie ma i jak sądzę nie będzie, gdyż rozwój duchowy społeczeństwa socjalistycznego wydaje się iść, choć poprzez podnoszenie stopy życiowej i nasycanie rynku „rzeczami do posiadania”, w innym jednak kierunku niż ten, który (nie uciekając się już do wiedzy skądinąd) przekazują nam filmy włoskie, amerykańskie czy francuskie.
Pośpieszna i z konieczności uproszczona diagnostyka nie jest w stanie wyświetlić do końca tego stanu rzeczy. Wydaje się, że najogólniej biorąc, wchodzą tu w grę dwie różne przyczyny. Jedną jest nieznajomość nowej współczesności, nieznajomość nie w sensie realiów (choć i o taką można by niekiedy posądzać naszych twórców), lecz w sensie jej uogólnionego obrazu, jej prawidłowości, kierunku rozwoju. Realizując film współczesny, jest się bowiem albo kronikarzem codzienności (w tym kierunku ani nasi filmowcy, ani – śmiem twierdzić – sztuka polska w ogóle nie mają najmniejszych predylekcji), albo sui generis wieszczem, człowiekiem wyprzedzającym wiedzą o współczesności swój czas, uogólniającym i syntetyzującym procesy i szlaki rozwojowe nie zamknięte, niegotowe, których przed artystą nie oceniła i nie ustawiła jeszcze we właściwym wymiarze sama historia.
Polska sztuka filmowa, tam gdzie notuje swoje osiągnięcia, była zawsze sztuką syntez i wizji, nie opisu. Nasi twórcy nie mieli nigdy elementów tej postawy, która wyzwala twórczość o charakterze cinèma-vérité. I nie jest to, podkreślam z całą stanowczością, zarzut, choć do zarzutu prowadzi. Bowiem twórcy nasi nie umieją hub udaje im się zbyt rzadko syntetyzować współczesność.
Drugą przyczyną grzęźnięcia na „ziemi niczyjej” jest cecha, którą określiłabym jako kompleks prowincji; cierpią na nią zarówno twórcy, jak i krytyka. Jest to sprawa niedorastania (głównie w sensie techniczno-formalnym) do światowego czy też europejskiego poziomu. Krytyka (bo taka już jest materia każdej krytyki – to samo robią Anglicy i inni) gromko domaga się polskiego Antonioniego, Godarda, Felliniego, zamiast wołać o jeszcze jednego Wajdę, Kawalerowicza czy Skolimowskiego. I ten, kto może miałby ambicje i możliwości pretendowania do pozycji Wajdy, frustruje, że nie jest Antonionim – domo sua. Tymczasem nie można marzyć o przeniesieniu typu wypowiedzi Antonioniego czy struktur Godarda na nasz grunt w oderwaniu od tego, co je zrodziło: od określonych treści, postaw, klimatów. Antonioni sprawdza się, powiedzmy, nie tylko na gruncie włoskim, ale także angielskim; mógłby się ewentualnie sprawdzić jeszcze gdzie indziej, gdyż natrafia na pewne tożsame podłoże problemowo-myślowe. Natomiast u nas nie ma zjawisk mogących zrodzić twórczość Antonioniego. Dlatego polskiego Antonioniego nie będzie. Ani polskiego Godarda. Bynajmniej nie dlatego, że któryś z naszych twórców nie potrafi podchwycić techniki filmowego collage'u. Gdyby o to chodziło, moglibyśmy założyć szkołę czy też hodowlę polskich Antonionich lub Godardów, zależnie od doraźnego zapotrzebowania.
Frustracja tymczasem rodzi filmowe wyposażenie polskiej „ziemi niczyjej”, gdzie stosownie wyalienowany Polak mógłby na przykład cierpieć „sam pośród miasta”. Nieudolne zabiegi kopiowania wielkoświatowej mody przynoszą naszemu filmowi piętno wyobcowania z realności, z polskości, z autentyzmu.
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że ten stan rzeczy nigdy nie był biernie akceptowany. Chwytano się wszelkich możliwych metod naprawy, a zwłaszcza tej, która była pod ręką i wydawała się najbardziej bezsporna. Przypominano sobie, że przecież w filmie nasz materiał poręcza autentyczność i narodowość. Odwołano się więc do materiału. Dlatego swego czasu w naszym filmie taką karierę zrobił tak zwany mały realizm, troskliwie podnoszono i dmuchano na to, co objawiało się troską o szczegóły, o folklorystyczny autentyk, o trafność obserwacji obyczajowej i środowiskowej. Miasteczko Drobaczyńskiego i Dziedziny, Krzyż walecznych” Kutza, Dwa żebra Adama Morgensterna – by wymienić trzy tytuły reprezentujące różne stanowiska i gatunki – były zapowiedzią i realizacją odejścia od koncepcji „ziemi niczyjej”. Trzeba było lat i sumiennego rozrachunku ze znikomo małą liczbą filmów znaczących, jakie wydał mały realizm, by zorientować się, że ilość nie przeradza się tu w jakość, i że pewnie dalsze gromadzenie podobnych doświadczeń również do takiej przemiany nie doprowadzi. Okazało się, ze sumowanie najbardziej nawet oryginalnych i trafnie podpatrzonych drobnych realiów, rozszerzenie obserwacji obyczajowo-środowiskowej nie przeradza się w wielki film narodowy, dający choćby sumienne świadectwo nowym czasom, nie mówiąc już o interpretacji czy syntezie. Okazało się, ze owa założona w materiale, a więc wymagająca tylko dostrzeżenia i pewnej pieczołowitości „narodowość” nie wystarcza do realizacji dzieła, które by ową narodowość realizowało na wyższym szczeblu w sposób świadomy, artystyczny.
Tylko bardzo nieliczne filmy (ich tytuły wcale nie narzucają się w sposób oczywisty) zdołały spełnić ów społeczny warunek przesądzający o ich narodowym zaangażowaniu – to jest trafiły w centrum spraw, którymi żyje społeczeństwo, których afirmację lub negację chciałoby odnaleźć w sztuce. Zamiast tego filmy ukazywały problematykę „ziemi niczyjej”, od której widz ostentacyjnie się odwracał. I odwracał się już niejako „na wyrost”, nawet nie kosztując oferowanego mu towaru. Polski współczesny
– 6 –
film problemowy (czy też raczej jego namiastka) nigdy nie zdobył widowni, dzielącej swe zainteresowania między film wojenny (gdzie zawsze coś jednak dla siebie znajdowała), a rozrywkowy, który zawsze mógł liczyć na sukces, bez względu na poziom, jako że nasz przemysł rozrywkowy w ogóle niewiele ma do zaofiarowania spragnionym odbiorcom.
Naród i historia
W tej sytuacji filmem narodowym okazał się film w zasadzie historyczny, choć zwrócony do historii niedawnej — wojny i okupacji. Tutaj bowiem twórcy odnaleźli problematykę, której wielorakie kształty i formy nieodmiennie koncentrowały powszechną uwagę. Trzeba od razu podkreślić, że był to rodzaj zainteresowania podstawowo różny od tego, który wywołują gatunki, formy i treści adresowane do masowej widowni na zasadzie powielania akceptowanych przez nią standardów. Nasz film zrodzony z kręgu problematyki wojennej podejmował niejednokrotnie sprawy trudne i specyficzne, z tym samym rezonansem, z jakim spotykały się te, które mogły liczyć na powszechne zainteresowanie. Rzecz w tym, że ten film znalazł drogę do widzów na płaszczyźnie palących spraw narodowych, niezależnie od stopnia trudności odbioru, jakie niósł jego artystyczny kształt. Czy zechcemy czy też nie, przyznać rangę szkoły grupie filmów powstałych po 1956 roku, faktem jest, że nietrudno znaleźć dla nich określoną wspólną platformę, przynajmniej dla ważniejszych wiodących tytułów. Zacznijmy od stwierdzenia, że okres popaździernikowy był z pewnością okresem wielkich nadziei, okresem, gdy w sztuce mógł wybuchnąć i wybuchnął cały kompleks spraw uprzednio przemilczanych, drażliwych, niedopowiedzianych.
Decydowała o tym nie tylko potrzeba artystyczna, długo tłumione pragnienie twórczego wypowiedzenia się na tematy najważniejszych, najpoważniejszych doświadczeń nie jednego przecież pokolenia. Istniała również potrzeba społeczna ujawnienia i wyrażenia spraw, o których ludzie chcieli nie tylko mówić, ale nawet krzyczeć. Wojna, okupacja, powstanie, prob-
– 7–
lem AK – było faktem, że przeszło dziesięć lat po wojnie nie doczekały się one pełnego artystycznego wcielenia. Owa zbieżność kierunku artystycznych poszukiwań z interesem narodowym stworzyła klimat specyficzny i niepowtarzalny, w którym każde dzieło filmowe stawało się natychmiast centrum dyskusji, sporów, polemik.
Administracyjny system realizowania haseł realizmu socjalistycznego w minionym okresie godził jednakże nie tylko w sprawy treści zuniwersalizowanych w paru schematach, ale także i w formy, których rozwój ograniczony był całym dekalogiem zakazów. I w tej mierze ciśnienie spowodowało erupcję: filmy powstające po 1956 roku są niezmiernie zróżnicowane, jeśli chodzi o język i środki wypowiedzi (z czego ukuto argument przeciw istnieniu szkoły) – od romantycznego rozwichrzenia Wajdy, poprzez swoisty neoekspresjonizm Zimowego zmierzchu Lenartowicza i Pętli Hasa po klasycyzujący styl Munka z jego wyraźnymi inklinacjami do groteski. Zresztą niemal z każdą wybitniejszą indywidualnością można było wiązać odmienną kategorię stylistyczną. „Szkoła” spełniła narodowe zapotrzebowanie na wielki temat i wielki wymiar spraw polskich, ale nie niosła ze sobą autoafirmacji. Wybrała ostry terapeutyczny szok, opatrzyła wszystkie narodowe mity, wszystkie świętości i tabu wielkimi znakami zapytania. Nie znaczy to, że niosła ze sobą totalną negację.
Wokół spraw Szkoły Polskiej, poczynając od jej istnienia czy nieistnienia, nagromadziło się wiele nieporozumień, zadrażnień, konfliktów, wątpliwości. Łatwiej jest dziś o nich mówić z dystansu, spokojnie (choć nie zawsze dostrzega się ten ton w prasie, której część obrała sobie Szkołę Polską za cel gwałtownych ataków, pomawiając ją o nihilizm i inne grzechy główne) niż wówczas w samym centrum dyskusji, której temat, każdego żywo obchodzący, przesłaniał niektóre obiektywne uwarunkowania powstających wówczas dzieł filmowych. Nie można zapominać, że okres wielkich nadziei przyszedł bezpośrednio po okresie wielkich rozczarowań i krzywd; jeśli się już o nich mówiło, to z bólem, goryczą, zwątpieniem. I choć gorzki ładunek Kanału czy Eroiki budził niejednokrotnie protest, musimy zdać sobie sprawę, że tylko taka sztuka miała wówczas szanse dotarcia do serc i umysłów. Żadna sztuka zgody narodowej rozdająca spóźnione laury i medale nie spotkałaby się z tym żywym oddźwiękiem, który w dyskusjach, burzach i nie zawsze parlamentarnych napaściach pozwolił na rozładowanie wielu narodowych kompleksów, pozwolił wylać morze pretensji, rozżalenia, rozgoryczenia. Oczywiście, że bardziej niż okrutny Kanał spodobałby się film o chłopcach i dziewczętach idących w bój z pieśnią na ustach. Tylko, że rola społeczna takiego filmu – plastra na rany – byłaby, w porównaniu do tej, którą odegrał Kanał, nader znikoma.
Określona sytuacją historyczną potrzeba rozdrapywania ran i szargania świętości miała swoje czasowe uwarunkowania. Po pewnym czasie tonacja filmów szkoły zaczęła męczyć i drażnić. Jednym z charakterystycznych tego dowodów była reakcja na Popioły – że wątek „losu Polaka” domaga się dziś już innych propozycji i rozwiązań. Szkoła Polska spełniła swe zadanie; zrodziła się potrzeba nowej formacji artystycznej, która dotąd nie istnieje. Stąd ataki wstecz na Szkołę Polską, choć z dzisiejszego punktu widzenia jest ona zjawiskiem przede wszystkim historycznym i jako takie winna być rozpatrywana. Atakowanie szkoły z pozycji tego, czego dziś oczekujemy od filmu, nie jest przedsięwzięciem mądrym.
Wróćmy jeszcze do niektórych spraw samej szkoły. Nie tylko wątek „losu Polaka” i pamiętna dyskusja nad bohaterstwem i bohaterszczyzną przesądzały o jej narodowej tonacji. Szkoła sięgnęła też po tradycję naszej wielkiej literatury okresu romantyzmu, co było niebłahym źródłem jej siły i żywotności. W sytuacji, gdy niektóre praktyki realizmu socjalistycznego znacznie wyjałowiły glebę wątków i motywów narodowych na rzecz treści zuniwersalizowanych, twórcy szkoły odnowili pewną ciągłość tradycji narodowej, odwołując się do spuścizny romantyzmu i okresów późniejszych, przywołując pamięć naszych wielkich mistrzów, od Mickiewicza do Żeromskiego. Charakterystyczne jest, że ten sam typ zarzutów, jaki po latach miał spotkać filmowców, spotykał w swoim czasie pisarzy.
Literatura, do której sięgnął film Szkoły Polskiej, nie bezpośrednio zresztą, a poprzez wtórne transpo-
– 8 –
zycje literatury nowszej, nie była sztuką zgody społecznej i narodowej, sztuką afirmacji, sztuką bezkonfliktową, na którą każdy mógł przystać. Konfliktowy charakter stosunków jednostka – społeczeństwo, konflikt wartości, między którymi trzeba wybierać, ostre kontrasty, upodobanie do chwytów szokujących, indywidualistyczne rozwichrzenia – to wszystko, co odnajdujemy w sztuce romantyzmu, odnajdujemy też w Szkole Polskiej.
Wreszcie o kształcie filmów Szkoły Polskiej przesądzał też fakt, że były to dzieła powstające współcześnie i przez tę współczesność uwarunkowane równie silnie, jak przez tradycję narodową. Otóż w sztuce współczesnej to, co nazywamy wielkim tematem, nie pojawia się w kształcie patetycznym, bezpośrednio, jawnie. Sztuka współczesna, wychodząc od autoironicznej postawy człowieka, ucieka się do deformacji, groteski, właśnie ironii, do chwytów maskujących, które trzeba umieć odczytywać. Ta cecha szczególna wielkiego tematu w Szkole Polskiej sprawiła niemało kłopotów zarówno jej odbiorcom, jak i krytykom. Nieporozumienia wokół tej sprawy są do dziś przyczyną zarzutów cynizmu i nonszalancji wobec twórców szkoły, którzy jedynie po prostu szukali sposobów wygaszenia nadmiernego emocjonalizmu, patosu i grandelokwencji, jakie niósł ze sobą temat.
Kwestie i sytuacje, przeciw którym protestowali niektórzy widzowie, ponieważ miały razić uczucia narodowe lub choćby tylko dobry smak, pojawiały się nie tylko w wyniku deformacji jako zabiegu maskującego. Ten rodzaj wypowiedzi obrał sobie Munk, trzymając się go konsekwentnie aż do Pasażerki, gdzie radykalnie zmienił postawę. U Wajdy natomiast efektem maski posługują się bohaterowie, ale nie sam twórca, który raczej kieruje się swoistym realizmem. W jednej z ostatnich dyskusji na łamach „Polityki” dyskutant podejmujący sprawę autoironicznej postawy w sztuce współczesnej powołuje się właśnie na sytuacje z powstania, w których ludzie nie używali na co dzień wielkich słów. Dowódca wysyłający żołnierza do boju, nie wspominał mu o zaszczytach śmierci dla ojczyzny, lecz rzucał uwagi w rodzaju: „Uważaj, jak cię stukną, to się spotkamy”. W ten właśnie sposób mówią i zachowują się bohaterowie Wajdy. Leżąca na noszach dziewczyna, zapytana o odniesioną ranę, odpowiada: „Nic, głupstwo” – a w tej samej chwili spada koc, odsłaniając uciętą po kolano nogę. „Stokrotka” opowiada Jackowi, że łączniczki brnąc kanałami, pisały na ich ścianach dla dodania sobie otuchy imiona swoich chłopców. Młody chłopak pyta, co ona pisała, „Stokrotka” bluzga jakimś paskudnym przekleństwem, podczas gdy kamera nad ich głowami odsłania napis „kocham Jacka”.
Czy istotnie są podstawy, by mówić o cynizmie lub nihilizmie Wajdy i jego bohaterów?
Faktem jest – i tylko tutaj widzę pole dla nowego spojrzenia na dorobek Szkoły Polskiej – że w niektórych, nader zresztą nielicznych filmach posuwano się w wieloznaczności zbyt daleko. Ekstremizm Lotnej wskazuje na bieguny tego zjawiska. W Lotnej z faktu, że twórca do samego końca nie może się zdecydować, o czym i co chce powiedzieć, rodzi się konkluzja, że ukazani bohaterowie, którzy w tragicznych dniach września nienawidząc się wzajemnie, walczą o pięknego konia, są po prostu głupi i nieludzcy. Sprawę konfrontacji ułańsko-szlacheckiej Polski z tragiczną rzeczywistością wojny przesłonił luźny zbiór szczegółów, nie tworzący własnej syntezy. Niewłaściwe rozłożenie akcentów w Zezowatym szczęściu, wbrew intencji twórcy, jak sądzę, prowadzi do oskarżenia Historii druzgocącej szarego człowieka, a nie postawy bohatera, który zawsze chce być „na linii” i wskakuje wprawdzie do właściwego pociągu, ale z opóźnieniem sprawiającym, że ustawia się w efekcie pod wiatr historii.
Z faktu, że bogata wieloznaczność filmów Szkoły Polskiej pozwalała także na interpretacje skrajne, więcej niż dyskusyjne, nie można wyciągać wniosków zbyt daleko idących. Jeśli bowiem zakażemy sztuce prawa do wieloznaczności, do prowadzenia dialogu z widzem, unikniemy wprawdzie dyskusyjnych ekstremów, ale przy okazji i samej sztuki. Nie rodzi się ona bowiem tam, gdzie pozostawia się jej tylko szansę akceptacji prawd powszechnie znanych i uznanych. Pozostawmy sztuce filmowej rolę pełnoprawnego partnera w naszym życiu, godząc się na ryzyko płynące z jej autonomii. Będzie to nie tylko wyrazem zaufania, ale i mądrej przezorności.
-10-
Alicja Helman
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
ZWIĄZEK POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ Z KINEM ŚWIATOWYM, prof. Alicja Helman
-
Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele
Wybrane artykuły
-
Poza kadrem. Rozmowa z Grzegorzem Królikiewiczem Stanisław Janicki
Stanisław Janicki
„Kino” 1973, nr 4
-
Marcin Dorociński – polska twarz neo-noiru
Magdalena Kempna-Pieniążek
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 4/2016