Artykuły
„Kino” 1985, nr 10, s. II ok-7
Nie można zdradzić siebie
Danuta Karcz
Rozmowa z Ewą i Czesławem Petelskimi
DANUTA KARCZ: Każda twórczość podlega różnorakim ocenom. Dokonują jej krytycy, publiczność, mecenas i środowiskowe grupy opiniotwórcze. Ale przecież istnieje coś takiego jak samoocena, raczej nieujawniana, dokonywana na własny użytek, skrywana pod maską dobrego samopoczucia: tworzę, więc jestem. Przychodzi jednak czas, kiedy tę tarczę warto odsłonić. Dla siebie samego właśnie. Przez trzy dziesięciolecia oceniali Państwa inni. Dziś chciałabym zaproponować szansę rewanżu. Niech Petelscy mówią o Petelskich. Zgoda na taką formułę?
– okładka –
EWA PETELSKA: Jeżeli już miałby to być rewanż, to mówmy raczej o krytykach, publiczności, mecenasie... O tych, których opinie ważyły na naszej twórczości, raz były lepsze, raz gorsze, niekiedy pochlebne, niekiedy zgoła niesprawiedliwe. Ale w ostatecznym rachunku decydowała publiczność, której werdykt jest zawsze autentyczny i bezdyskusyjny.
CZESŁAW PETELSKI: Film nie jest sztuką, którą można uprawiać sobie a muzom, włożyć do szuflady, przeczytać paru osobom z prywatnego notatnika. Jeżeli sala kinowa jest pusta, oznacza to, że utwór został chybiony. I nie pomoże tu żadne nasładzanie się cmokierskimi opiniami przy kawiarnianym stoliku. Film bez widza po prostu nie istnieje.
D.K.: Mówmy zatem o trzydziestoleciu Petelskich w czterdziestu latach. Zaczęło się od Trzech startów, a był to rok 1954...
Cz.P.: Wcześniej były jeszcze Trzy opowieści, film szkolny, praca absolutoryjna zrealizowana pod kierunkiem Antoniego Bohdziewicza. Film składał sie z trzech nowel o tematyce współczesnej, młodzieżowej. Ja zrealizowałem Cenę betonu, Konrad Nałęcki Historię Jacka, a Ewa Sprawę konia. Gdy film wszedł na ekrany, tylko nowela Ewy zdołała się wybronić.
E.P.: Była to opowieść o chłopaku ze Służby Polsce, który za wszystkie zarobione w hufcu pieniądze kupił konia i kiedy wrócił z nim do domu, okazało się, jak wielki kłopot wziął sobie na głowę: bo karmić go było trzeba, postawić w stajni, pilnować... KTT napisał z tego filmu recenzję, z której utkwiło mi w pamięci takie zdanie: w opowiadaniu Sprawa konia jest więcej prawdy o wsi niż w całej gromadzie trudnych miłości.
D.K.: Był to rok 1952. Byliście Państwo jeszcze studentami szkoły łódzkiej, a w kinie profesjonalnym rządziła wówczas estetyka realizmu socjalistycznego. Czy studentów te rygory nie obowiązywały?
Cz.P.: Obowiązywały. Proszę sobie przypomnieć Dwie brygady, również film szkolny, zrealizowany aż przez sześciu młodych adeptów reżyserii pod kierownictwem Eugeniusza Cękalskiego. To był bodajże najbardziej klasyczny utwór socrealizmu. Wszystko w nim było na miejscu, wszystko jak trzeba. Niestety, w podobny sposób realizowaliśmy Trzy opowieści.
D.K.: A jednak Pani Ewie udało się w ramach tych reguł przekazać prawdę o wsi. Diabeł nie był więc taki straszny, jak się go dziś maluje.
Cz.P.: Był, był straszny. A na jego straży stały rozliczne komisje. Kto nie antyszambrował pod drzwiami ówczesnego KOS-u, czyli Komisji Ocen Scenariuszy, której werdykt kapturowy należało przyjąć bez dyskusji i szemrania, ten nie wie, w jakim dziś świecie żyjemy. My z Ewą mieliśmy trochę szczęścia, że naszym sojusznikiem był nieodżałowanej pamięci Antoni Bohdziewicz.
– 1 –
E.P.: Socrealizm miał coś z bajki dla dzieci. Rozgraniczał to, co czarne, i to, co białe. Nie można było pomieszać człowieczego charakteru...
Cz.P.: To się nazywa schematyzm, i kłóci się z prawdą. Na tych samych zasadach zbudowane są opowieści biblijne mówiące o prawdach, których nikt nie kwestionuje.
E.P.: Nikt nie kwestionuje prawd moralnych Biblii, bo poza tym... jest to wspaniała baśń, tyle że nie dla dzieci, a dla dorosłych. Odkrycia Kosidowskiego nic tu nie zmieniają.
D.K.: W Trzech opowieściach wszystkie nowele oparte były na autentycznych zdarzeniach i gdyby to kryterium uznać za najważniejsze, każda z nich powinna być wiarygodna. Dlaczego tę wiarygodność udało się osiągnąć właśnie Pani Ewie?
E.P.: Może dlatego, że nie było w niej wielkich spraw, tylko „ja, moja mama, koń i mój dom”.
D.K.: Zamiast zbiorowości – indywidualny bohater i jego mały los. Tej zasadzie długo pozostali Państwo wierni.
E.P.: Do dnia dzisiejszego. Nawet w tak specyficznym filmie, jak Jarzębina czerwona, patrzymy na bitwę kołobrzeską nie z perspektywy sztabów, ale z okopów, zajmujemy się nie szturmującymi dywizjami, a pojedynczymi żołnierzami, utytłanymi w błocie, ginącymi bezimiennie.
Cz.P.: Myślę, że to patrzenie z bliska wynieśliśmy ze szkoły, a ściślej z salki projekcyjnej na Targowej. Tam trwało niekończące się oglądanie filmów, a potem, już na schodach, niekończące się dyskusje. To było jądro naszej edukacji. Byliśmy zauroczeni neorealizmem włoskim i filmem radzieckim lat trzydziestych. Oglądaliśmy po dziesięć razy Czapajewa, Trylogię o Maksymie, Złodziei rowerów, Paisę. To kino było dla nas objawieniem, ono pokazywało nam drogę właściwej inspiracji twórczej.
D.K.: Wspominacie Państwo szkołę z nutą sentymentu.
Cz.P.: Czas ubarwia to, co odległe, i zaciera kontury.
D.K.: Początki łódzkiej szkoły obrosły legendą.
E.P.: Legenda nie zawsze przystaje do rzeczywistości. Bo czego należałoby oczekiwać od szkoły? Nauki zawodu, opanowania warsztatu. Ale kto miał nas tego nauczyć? Wykładowcami byli ludzie dobrej woli, ale bardzo luźno albo wcale niezwiązani z zawodem. Przedwojenni profesjonaliści pracowali wówczas w atelier i nie garnęli się do szkoły. Na dobrą sprawę jedynym rzeczywistym przyjacielem młodzieży był Bohdziewicz. I czy można nauczyć zawodu? Czy tradycyjne podpatrywanie nie jest koniecznością? Na pewno można młodego adepta na reżysera „otworzyć”, wydobyć z niego to, co ma. I to robił Bohdziewicz.
Cz.P.: Wspomnijmy jeszcze te odświętne okazje, gdy szkołę odwiedzali znani zagraniczni filmowcy: Pudowkin, Sadoul, Vergano, Barbaro, Ivens, Czerkasow... Wynosiliśmy z tych spotkań wiele. Jak chociażby to, że reżyseria to nie tylko sztuka konstruowania obrazu, ale i wyposażenia go w dodatkowe znaczenia. A to zależy już od przyjętego systemu wartości. Taki system każdy musi stworzyć sobie sam. Jest to zależne od światopoglądu, od wrażliwości. Reżyser to nie tylko organizator planu, ale ten kto wie, co chce zrobić, niezależnie od tego, czy sam pisze sobie scenariusz, czy korzysta z tekstu literackiego. Musi mieć świadomość tego „co” i „dlaczego” robi i „jak” robi.
D.K.: A dla kogo?
Cz.P.: To mieści się w tym „jak”. To „jak robię” jest w bezpośrednim związku „dla kogo”.
D.K.: Inaczej dla gawiedzi, inaczej dla koneserów?
Cz.P.: Dlaczego zaraz „gawiedzi”? Gawiedź siedzi w cyrku. A film, choć wyszedł z budy jarmarcznej, wyrobił sobie z biegiem lat bardzo zróżnicowaną publiczność, i tę, która wali na Szczęki i Klasztor Shaolin, i tę, która woli Bergmana czy Felliniego. Chciałaby ich Pani naraz zadowolić? Zapędzić wszystkich do kin studyjnych, albo odwrotnie, do wielkich, kilkutysięcznych sal, gdzie każdy film, który nie jest widowiskiem, musi „leżeć”. Sposób, w jaki reżyser opowiada, określa z góry, jacy ludzie i jak wielu ludzi film obejrzy. To jest moment decydujący. Pamiętajmy, że film funkcjonuje w czasie, w którym powstał, starzeje się szybciej niż jakakolwiek inna forma sztuki.
D.K.: Rangę filmu wiązano zawsze z masowością jego odbioru.
Cz.P.: I słusznie. To, że robimy filmy dla określonej widowni, nie ogranicza jej liczebności. Chcemy oczywiście, by było widzów jak najwięcej, ale zależy to przecież także od gatunku filmu, sposobu jego rozpowszechniania, reklamy i tysiąca innych rzeczy. Zdobyć widza, to wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom, aktualnym potrzebom.
D.K.: Czy to nie jest jeszcze jeden mit, któremu ulegamy? Kto te oczekiwania zna i czy one w ogóle istnieją?
E.P.: Może trafniej byłoby mówić o pragnieniach, tęsknotach, niekoniecznie uświadomionych, i o gotowości akceptacji takiego, a nie innego oglądu świata. Uprzedzę Pani ripostę o schlebianiu niewybrednym gustom. Chodzi o to, by mój ogląd świata zgodził się z oglądem innych i by tych innych było jak najwięcej. To jest miara sukcesu.
D.K.: To znaczy zdać się na ślepy los, przypadek. Może raczej przekonać innych do swego oglądu i zrobić to na tyle sugestywnie, by został zaakceptowany?
E.P.: Oczywiście, to jest ten wariant optymalny. To się może udać i to się czasami udaje, ale tylko wtedy, kiedy robię film dla określonego adresata, a nie dla wszystkich. Muszę mieć natomiast głębokie wewnętrzne przekonanie, że to, co robię, jest potrzebne, i robię to, jak umiem najlepiej. Jeżeli się nie uda, jeżeli zawiedzie i widz, i krytyka,
– 2 –
pozostanie ta jedna rzecz: moja własna uczciwość. Zrobiłam to, co uważałam za słuszne i potrzebne, zrobiłam najlepiej, jak umiałam. Nie wolno spekulować, brać byle jaki scenariusz tylko dlatego, że się komuś podoba – mecenasowi, krytyce, innemu sponsorowi. Jeżeli taki film robiony „pod kogoś” okaże się klęską, będzie to klęska absolutna i nic jej nie będzie w stanie złagodzić. Natomiast jeżeli robię film z własnej, głębokiej potrzeby, to zawsze zostanie ta jedna czysta sprawa.
D.K.: Nie można zawieść samego siebie... to brzmi ładnie, ale człowiek potrafi czasem samego siebie zakłamać. Będę brutalna: w roku 1972 zrealizowali Państwo Kopernika, film na zamówienie mecenasa, rocznicowy, a nie tak dawno, bo w roku 1983 Kamienne tablice, które dyszały seksem i golizną...
Cz.P.: Mocno powiedziane. Zacznijmy od Kopernika. Naszym grzechem ma być to, że zrobiliśmy go „na zamówienie, rocznicowo”. Nie wiem, skąd Pani to wzięła, ale jest to po prostu nieprawda. Po premierze Jerzy Eljasiak pisał: „film wbrew pozorom nie powstał bynajmniej pod ciśnieniem jubileuszowych Kopernikowskich obchodów. Ewa i Czesław Petelscy stanęli wobec zadania, przed którym rejterowali inni. Mieli na szczęście sojusznika w osobie Jerzego Broszkiewicza, który do tematu Kopernikowskiego wracał uparcie w swojej twórczości – najpierw w znanym dramacie scenicznym Koniec księgi szóstej, a następnie opowieści, Samotny podróżny, która stała się pierwszym szkicem scenariusza filmu Kopernik. I tak po sześciu latach prac nad scenariuszem (do których włączył się później dramaturg i scenarzysta Zdzisław Skowroński), konsultowanych z szerokim zespołem wybitnych naukowców i znawców epoki, po trzech latach realizacji mamy Kopernika na ekranie”. Taka była rzeczywista geneza filmu, dziewięć lat ciężkiej pracy ludzi zafascynowanych wielkim astronomem – a nie wydumane „zamówienie mecenasa”. A swoją drogą, czy naprawdę mecenas to coś tak straszliwego, że trzeba go mieć w pogardzie? Historia sztuki jest zgoła odmiennego zdania. Bo co by się stało z Rembrandtem, Molierem, Wagnerem i tylu innymi wybitnymi artystami, którzy malowali, pisali, komponowali właśnie na „zamówienie mecenasa”?
Przejdźmy do Kamiennych tablic, które „dyszały seksem i golizną”. Nie będziemy się bili w piersi, natomiast odwołamy się do powieści Żukrowskiego. „Suknia podwinęła się, ściągnięta niecierpliwą ręką, zobaczył smukłe, śniade uda. Była pod spodem naga. Masz mnie – tchnęła mu w oczy. Pochylił się nad nią, widział jej biodra złotawe, ciemny kędzierzawy trójkąt. Z gniewną rozkoszą wdarł się, oplotła go mocno nogami, chłonęła w siebie, brała w niewolę, zaciskała gorące pęta. Czuł jej wnętrze palące i śliskie”. (str. 44, wyd. IX) „Widział wzniesienie piersi, linię biodra i trójkątne zaciemnienie między udami. Podsunął się na kolanach, wsparł dłonie na jej dłoniach, miał ją tuż... Ociera się policzkiem o wnętrze jej uda, bardziej gładkie niż wargi źrebięcia, czuje przemożną radość w odkrywczych wędrówkach, gdy mu się poddaje. Świadomie przemawia do jej ciała, nie do niej, spoufala się z nim, łamie opory, przekupuje pieszczotą”. (str. 224-225) Takich sytuacji, w których bohater „przemawia do jej ciała, nie do niej” jest u Żukrowskiego dużo więcej. Bo jest to powieść o miłości pokazanej ostro, bez zakłamania i pruderii, ze zmysłami i erotyką, jak w życiu. Pod tym względem był to przecież utwór prekursorski. Dlaczego mielibyśmy tę warstwę pominąć, dokonując adaptacji? To dopiero byłoby sprzeniewierzenie się i sobie, i autorowi. Jeżeli już mamy grać w otwarte karty, to powiedzmy wprost: Kamienne tablice, niezależnie od tego, jak oceniamy ich wartość artystyczną, zostały ugrobione w Gdańsku przez zbiorową zmowę zorganizowaną przez graczy politycznych. Film został odsądzony od czci i wiary nie z powodu golizny, bo tej jest w innych filmach polskich znacznie więcej, ale dlatego, że eksponuje motyw polityczny, że opowiada się po tej, a nie innej stronie barykady. A być może i dlatego, że pokazuje Gomułkę w pozytywnym świetle, że akcentuje takie, a nie inne relacje polskiego Października. A już na pewno dlatego, że zrobili go nie ci, co trzeba.
D.K.: Wątek polityczny Kamiennych tablic pokazaliście Państwo z wielką ironią i sarkazmem.
Cz.P.: Nie wszystkim to odpowiada, szczególnie po tej stronie barykady. Wiem, że jeden z ambasadorów poczuł się obrażony. Jak te nożyce, co odzywają się po uderzeniu w stół.
D.K.: Powróćmy jednak do początków: Baza ludzi umarłych, jedyny film, który zrealizował Pan sam, bez Pani Ewy...
Cz.P.: To było 27 lat temu. Tyle lat ma nasz syn.
D.K.: Był to film bezkompromisowy, nie bardzo liczył się z widzem, z jego psychiczną odpornością. Modny był wówczas egzystencjalizm. Wpasował się Pan Bazą i w upodobania środowisk twórczych, i w znudzonego różowym optymizmem widza. Ale film, niewątpliwy sukces artystyczny, nie był przyjęty jednoznacznie. Jedni chwalili go za to, za co potępiali drudzy. Nie chodziło tylko o zmianę palety z różowej na czarną, ale o „zbezczeszczenie” etosu robotnika. Mówiono, że zamienił go Pan na obraz lumpa spod budki z piwem.
Cz.P.: Nie jest to zupełnie ścisłe, nie o to w sporach o Bazę chodziło. Nikt nie miał wątpliwości, że bohaterami filmu są ludzie okaleczeni przez wojnę, wypaczeni przez życie. Jerzy Lessman pisał: „To wykolejeńcy – zgoda. Ale ludzie tacy jak my. To życie ich starmosiło. Lecz każdy z nich w gruncie rzeczy w zanadrzu ma poczucie człowieczeństwa, marzy o czymś lepszym, pełniejszym. Ludzie prawdziwi, z krwi i kości,
– 3 –
źli i dobrzy równocześnie”. W polemikach, jakie film wywołał, chodziło przede wszystkim o realia, o czas i miejsce akcji, o to, czy film oddaje powojenną rzeczywistość, czy też ją szkaluje. Bolesław Michałek zatytułował swoją wypowiedź Jeszcze jeden spór o realizm. Wojciech Wieczorek w artykule Awantura o Bazę pisał: „Turniej krytyków przyczynił się walnie do uchwycenia najistotniejszych spornych problemów filmu. Na czoło wybija się tu dylemat: czy Baza ludzie umarłych jest filmem podnoszącym problematykę polską, w jakimś stopniu wymierzającą sprawiedliwość itp., czy też z gatunku tzw. filmów męskich, na przykład Ceny strachu. Obie te warstwy – tj. polska i, powiedzmy Clouzotowska – są zresztą łatwe do wykrycia. Różnice zdań zaczynają się dopiero wtedy, kiedy chodzi o uznanie, która z nich jest dominująca, nadająca sens całości”. W sporze tym za filmem, oprócz wymienionych, opowiedziało się wielu krytyków: Stanisław Grzelecki, Jerzy Eljasiak, Zygmunt Kałużyński, Jerzy Płażewski, Leon Bukowiecki, Tadeusz Kowalski, Czesław Michalski, Zenon Wawrzyniak, Zdzisław Ornatowski – żeby wymienić najbardziej znanych. Głównymi antagonistami byli Alfred Szczepański i Krzysztof Teodor Toeplitz. Dyskusja była piętrowa i trwała przez kilka miesięcy. Płażewski opublikował artykuł Za „Bazą” przeciw Jaszczowi. Jaszcz odpowiedział: O „Bazie” i nie tylko o „Bazie” w odpowiedzi nie tylko Jerzemu Płażewskiemu. W końcu Jaszcz skapitulował, gdy po przyznaniu nam Nagrody Państwowej (za Naganiacza) napisał, że „Baza, film wybitny – był egzystencjalistycznym widzeniem realiów”. Niech mu będzie i tak. Nieprzejednany pozostał KTT.
D.K.: Wojna była wiodącym tematem wielu Państwa filmów. Nie była to – może poza Jarzębiną czerwoną – wojna zwycięska, ale ta, która kaleczy, deprawuje, zabiera najlepszych. Przypomnijmy takie filmy, jak Kamienne niebo, Ogniomistrz Kaleń, Naganiacz, Don Gabriel. Przepojone goryczą i sarkazmem, także ironią. Z tych filmów jedynie Ogniomistrz Kaleń zyskał powszechne uznanie: publiczności, mecenasa, krytyki. Chociaż niektórzy mieli żal, że uśmierciliście państwo bohatera.
Cz.P.: Nie tylko Kaleń, również Naganiacz i Kamienne niebo miały swój dobry dzień. Naganiacz został dobrze przyjęty i przez widzów, i przez krytykę, a KTT, nasz antagonista z okresu Bazy, przyznał mu na łamach „Świata” swego „prywatnego Oscara”. Film został uhonorowany Nagrodą Państwową, a za granicą, na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno zdobył Nagrodę Specjalną Jury, a także nagrodę FIPRESCI. To szczególnie bliski nam film, jego bohater jest naszym rówieśnikiem czasu wojny, podobna była nasza biografia. Ja też miałem swoje siedemnaście lat, gdy wybuch wojny rzucił mnie na zatłoczone drogi wrześniowego odwrotu, gdzie ginęły złudzenia o mocarstwowej, a gorycz klęski mieszała się z upokorzeniem. A potem też miałem swoje dwadzieścia lat, gdy w ulicznych egzekucjach ginęli ludzie, gdy przemykałem wśród łapanek jak ścigana zwierzyna. Takich przeżyć nie zapomina się. Nie zapomina się, gdy pierwszy raz chwyta się za broń, i gdy trzeba ją złożyć w bezsilnej rozpaczy. Taki jest przecież naganiacz, rozbitek z Powstania Warszawskiego. Wszystko już ma za sobą, nic do zyskania, nic do stracenia, wrak wypalony goryczą. A mimo to postawiony w sytuacji wyjątkowej zachowuje godność, narażając siebie, ratuje gromadę zaszczutych węgierskich Żydów, a nie mogąc się z nimi porozumieć, w tragicznych okolicznościach posądzony zostaje o zdradę. O filmie tym z niewiadomych mi powodów ostatnio się milczy. Czyżby ktoś uznał, że jego wymowa jest niewłaściwa? Na tym przecież polegał dramat Polaków, że zrobili wszystko dla ratowania Żydów, a mimo to właśnie Żydzi posądzali ich później i oskarżali. Był to film ostry, ale nie było w nim fał-
– 4 –
szu, i właśnie wokół niego zapadło w ostatnich latach dziwne milczenie.
E.P.: Dobrze zachowaliśmy też w pamięci Kamienne niebo. Film miał wprawdzie różną krytykę, ale został dostrzeżony i wyróżniony za granicą, sprzedano go do wielu krajów, dostał także nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Montevideo. A co najważniejsze, dopisała publiczność – obejrzało go milion widzów. To film charakterów. Nie ma w nim, poza ekspozycją, żadnych elementów widowiskowych: zasypana piwnica, uwięzieni w niej ludzie, resztki jedzenia, ostatnie krople nafty i nic więcej. Człowiek postawiony wobec próby ostatecznej. To jest rodzaj filmu, który odpowiada mi najbardziej.
D.K.: Nie dostarczył Państwu tych satysfakcji tragikomiczny Don Gabriel. Dostaliście za niego niezłe cięgi. Film ten odrzucony został także przez widza. Czy zadawali sobie Państwo pytanie, dlaczego tak się stało?
E.P.: To była nasza pierwsza autentyczna porażka, przyprawiła nas o wiele nieprzespanych nocy. U podstaw filmu leżał wartościowy materiał literacki: nowela Jerzego Putramenta Ten i tamten brzeg mostu i opowiadanie Gabriela Karskiego. Aktorzy też nie zawiedli, bo duet Pawlik-Krafftówna był w swoim rodzaju znakomity. Mogły być więc tylko dwa powody: albo to, że porwaliśmy się na legendę Września, której w odczuciu społecznym naruszać nie wolno, nawet gdyby to było całkowite rozmijanie się z prawdą (myślę, że widz nie przyjąłby również Września Putramenta, gdyby został zekranizowany), albo to, że porwaliśmy się na komedię, w dodatku satyryczną, nie mając w tym zakresie żadnego doświadczenia. Tak czy owak przegraliśmy. Jak trudno jest walczyć z pewnymi stereotypami, świadczy też przyjęcie w pewnych kręgach Kazimierza Wielkiego. I tu upominano się o legendę, a nie o żywego człowieka.
D.K.: Prawie wszystkie Państwa filmy, i te wojenne od Kamiennego nieba po Bołdyna, i te współczesne od Bazy ludzie umarłych po Bilet powrotny, a także te dotyczące dwudziestolecia międzywojennego, jak Czarne skrzydła, naznaczone są fatalizmem. Szlachetne intencje obracają się przeciwko bohaterom. Skąd ta czarna optyka, ten smutek i ta gorycz? W kontakcie bezpośrednim sprawiacie państwo wrażenie ludzi pogodnych...
E.P.: Być może to pozory... A fatalizm? Zakłada bezwyjściowość, niewiarę w ludzkie działanie, my tego nie zakładaliśmy nigdy. Nawet w takiej sytuacji, jak w Kamiennym niebie, gdy gaśnie lampa, a zawalonego stropu nikt już nie odwali, Maniuś uderza w rurę nie dlatego, by go usłyszeli ci na górze, bo tam już nie ma nikogo, ale by dać iskrę nadziei tym, którzy z nim zostali. Pokazujemy w naszych filmach dramat człowieka, jego borykanie się z samotnością, i mówimy jak Kopernik: „rzeczą ludzką jest dochodzić prawdy”. Słowo o Bołdynie: zaliczyła go Pani do filmów wojennych, dała się Pani zwieść kostiumowi i realiom partyzanckim. Zrobiło to zresztą wielu krytyków. A jest to film polityczny, adresowany do współczesności, rzecz o władzy i jej wynaturzeniach, o skutkach jedynowładztwa ubranego w mit wyższej użyteczności społecznej. A jest w tym przecież prawdziwy dramat człowieka, który wierzy w to, co robi, ale którego rozejście się z rzeczywistością jest tragiczne, i dla niego, i dla otoczenia.
D.K.: Stworzyli Państwo własny, specyficzny styl opowiadania, własny charakter pisma. Jedni nazywają go „realizmem egzystencjalnym”, inni „indywidualistycznym”, jeszcze inni „czarnym romantyzmem”. Są jednak dwa dokonania, w których trudno doszukać sie tego właśnie znaku jakości. Charakter pisma zupełnie nie do poznania. Myślę o Koperniku i Kazimierzu Wielkim. Czy uznaliście Państwo, że nie należy pozostawać poza modną w latach siedemdziesiątych falą historycznego widowiska w kostiumie?
Cz.P.: Prace scenariuszowe nad Samotnym podróżnym (późniejszy tytuł Kopernik) podjęliśmy w połowie lat sześćdziesiątych, a realizację w roku
– 5 –
1969, nie ma to więc jakiegokolwiek związku z tym, co Pani określa jako modę lat siedemdziesiątych. A charakter pisma? Wolno Pani tak to odbierać, ale czy nie wywołuje tego wrażenia kostium, rozmach wielkiego widowiska, jego zewnętrzna faktura. Pewne atrybuty stylu opowiadania zawsze narzuca temat, nie może być inaczej. A przecież i tu mówimy o człowieku, o jego wewnętrznym rozdarciu, staramy się zobaczyć go z bliska, w jego tragicznym osamotnieniu, skłóceniu z Bogiem i ludźmi. Zbigniew Klaczyński pisał: „Powstał film, który nie rezygnując z widowiskowych atrakcji, z epickiego widzenia epoki, umiał pokazać w sposób interesujący, kameralny plan owej biografii. Jest w tym pomieszaniu planów, historycznego i epickiego z kameralnym, jakaś głębsza prawda o człowieku dramatycznie niepogodzonym z epoką. Jest w tym filmowym portrecie genialnego samotnika coś z fascynacji tematem, który nader rzadko podejmuje kino. Tematem wielkości człowieka”. Aleksander Jackiewicz tak określił film: „Jest prekursorski. Ale w sposób nie prosty. Nie jest dziełem ani typowo biograficznym, ani typowo historycznym, ani typowym esejem. Jest wszystkim po trochu. W dodatku mocno potrąca o naszą współczesność”.
D.K.: Nie wszyscy tak ten film odebrali. Trudno go obronić, choćby się bardzo chciało, przed grzechem czytankowości, szkolnego dydaktyzmu. W przeciwieństwie do Kazimierza, którego tym grzechem obarczyć nie można.
Cz.P.: Kopernik był oceniany przez różne gremia, w kraju i za granicą. W rezultacie otrzymał główną nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym dla Dzieci i Młodzieży w Avellino i „Srebrny Medal” w Moskwie, „Złote Grono” w Łagowie i nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I stopnia, a także nagrodę specjalną Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej. Czy jest możliwe, żeby nikt z kompetentnych jurorów nie dostrzegł owej czytankowości? Żeby tylu ludzi się myliło? Wytłumaczenie może być tylko jedno: albo byli to wyłącznie durnie, albo ludzie kompletnie zakłamani. I jeszcze jedno: i Kopernika i Kazimierza realizowaliśmy z myślą o dotarciu do możliwie szerokiej widowni. Nie zawiedliśmy się: Kopernika obejrzało 2 900 000 widzów, a Kazimierza 3 800 000. Oba filmy zostały też sprzedane do kilkunastu krajów, w tym do Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych.
D.K.: Duża frekwencja nie zawsze równa się akceptacji. Nikt nie powie, ilu widzów wyszło z Kopernika usatysfakcjonowanych.
Cz.P.: Więc jakie kryterium proponuje Pani jako obiektywne? Jeżeli odrzucimy kryterium widza, jeżeli będziemy musieli stać przed kinem i sprawdzać, kto wychodzi usatysfakcjonowany, to co nam zostanie? Mecenas i wszelacy jurorzy też nie, bo to obrzydlistwo i zakłamanie. Więc tylko krytycy, jako jedyni sprawiedliwi w Gomorze? Krytycy tak zaszczuli Michała Bałuckiego, że strzelił sobie w łeb. A chodzą słuchy, że są ludzie, których nie usatysfakcjonował Pan Tadeusz, nie mówiąc już o Matejce i Sienkiewiczu.
D.K.: Niepokojące w naszej twórczości są te ciągle zmieniające się fale: albo różowo albo czarno, albo mały realizm albo wielkie widowisko, a potem kino moralnego niepokoju przemienione ostatnio w kino samobójców bądź lewitujących kontestatorów. Z jednej skrajności w drugą. Kiedyś mówiło się o specjalizacji zespołów. Czy nie byłaby ona gwarantem bogactwa i różnorodności gatunkowej, tematycznej, światopoglądowej?
Cz.P.: Nie bardzo sobie wyobrażam, jakby to miało wyglądać? Że jeden zespół robi tylko filmy zaangażowane, drugi opozycyjne, trzeci przygodowe, czwarty dramaty, piąty komedie, szósty historyczne... Nie ma przecież żadnych przeszkód, by w istniejących zespołach powstawały filmy różnorodne i gatunkowo, i tematycznie, i światopoglądowo. I tak się zresztą dzieje. Zespół jest wypadkową różnych indywidualności – zainteresowania, temperamenty twórcze reżyserów skupionych w zespole decydują o tym, co się robi, w jakim kierunku idą poszukiwania. Nie wydaje się celowe ani możliwe narzucanie z góry jakichkolwiek ograniczeń. Podstawową natomiast sprawą w działalności zespołów jest ich samodzielność i samorządność, to czego tak naprawdę nigdy nie dobiliśmy się poza krótkim okresem z 1956 roku.
D.K.: Reforma, w którą wkroczyły zespoły, takich szans nie daje?
Cz.P.: Reforma jeszcze w kinematografii nie zaistniała. Filmy w nowym systemie dopiero powstają. Jak ona będzie funkcjonować i jakie szanse, a jakie niebezpieczeństwa stworzy – pokaże przyszłość. Mechanizm to szczególnie skomplikowany. Kinematografia w takim kraju jak nasz nigdy nie będzie samowystarczalna. Musi być dotowana. Zasada trzech „S” to było hasło dość demagogiczne. Reforma zakłada więc wiele rozmaitych szczebli, ingerencji ekonomicznych mecenasa – i słusznie zakłada – bo w gruncie rzeczy sprawa sprowadza się do rzetelnej gospodarności i odpowiedzialności. Niesie też wiele niebezpieczeństw. Przeciwdziałać im miał Komitet do spraw Kinematografii. Chodziło o stworzenie mechanizmu, który byłby obiegiem zamkniętym. Znaczy to, że pewne „zapaści” byłyby likwidowane w ramach tego organizmu, bez wyciągania ręki na zewnątrz. Jak na razie wszystko to pozostaje na papierze.
D.K.: Zadam pytanie niedelikatne: jest Pan członkiem Partii, a tym samym „kolaborantem”, a przecież Państwa filmy władzy nie rozpieszczają. Jaka jest kondycja psychiczna człowieka zawieszonego między niebem a ziemią: władza go nie głaszcze, a środowisko – mówiąc delikatnie – patrzy nieufnie.
Cz.P.: Władze nie są od głaskania i chyba nikt od nich tego nie oczekuje, a już najmniej członkowie Partii. Ci, którzy szukali w Partii ułatwionego życia,
– 6 –
dawno są poza jej szeregami. A środowisko? Jest tak podzielone, że trudno o nim mówić jako o całości. Jedni przestali mi się kłaniać, inni obdarzają więcej niż zaufaniem. Ale są jeszcze świadomi mąciciele, gracze zapatrzeni w dyrektywy tzw. drugiego obiegu. Czynni, agresywni, szczególnie wtedy, gdy wzbiera fala nietolerancji, tak jak to miało miejsce na zeszłorocznym festiwalu w Gdańsku, gdzie panowie ci otworzyli odstrzał, którego ofiarą padły między innymi Kamienne tablice. Mechanizm zmowy sprawia, że nikt nie ośmiela się wychylić z chóru przez nich dyrygowanego. Działa to zresztą długofalowo, również po festiwalu. I nie ma już znaczenia, jaki jest film, lepszy czy gorszy, czy ma powodzenie, czy go nie ma (Tablice obejrzało dotąd ponad 700 000 widzów). Bywają przy tym zdarzenia zgoła zabawne: Leon Bukowiecki przed festiwalem napisał w „Życiu Literackim”, że Kamienne tablice to „film w dużej mierze fascynujący”, po festiwalu przeszła mu fascynacja, czemu dał wyraz w miesięczniku „Odra”. Bardzo wymowny był artykuł Joanny Skoczylas w „Przeglądzie Tygodniowym” omawiający wyniki rozpowszechniania filmów polskich w 1984 roku. Manipulacja polegała na tym, że zestawiono filmy, które były na ekranach od wielu miesięcy, z tymi, które dopiero weszły do eksploatacji. A że najkrócej wyświetlane były akurat filmy Profilu i Iluzjonu, rachunek wypadł tak, jak życzyli sobie owi dyrygenci: Poręba i Petelski marnotrawią pieniądze. Januszowi Kidawie przyłożono za film Ultimatum, który wszedł do rozpowszechniania pod koniec grudnia i był na ekranach od trzech dni. Czy można szyć bardziej grubymi nićmi? Posługując się tą metodą, można by, patrząc na wyniki roku bieżącego, powiedzieć, że Rok Spokojnego Słońca obejrzało 78 tysięcy widzów, a straty wyniosły 51 milionów zł, Barytona obejrzało tylko 29 tysięcy widzów, a straty wyniosły 45 milionów zł. No i już wyjdzie na to, że zespół „Tor” ma deficyt w wysokości 96 milionów zł. I co z tego wynika? Że tych filmów nie należało robić? Łza się kręci w oku, gdy człowiek pomyśli, że przez trzydzieści lat nie wiedzieliśmy, co to nietolerancja.
D.K.: Po pytaniu trudnym zadam banalne: które ze swoich filmów cenicie Państwo najbardziej?
E.P.: Dwa z nich cenię sobie najwyżej. Bilet powrotny i Naganiacza. Dlaczego? Bo w jednym i drugim człowiek zostaje sam z sobą. Cokolwiek zrobi, nikt go nie pochwali i nikt go nie zgani. Takie postawy cenię najbardziej: człowiek decydujący sam o swoim losie, dokonujący wyboru na własny rachunek.
D.K.: Jak Państwo widzą perspektywę naszego kina. Społeczeństwo jest zmęczone i odrzuca filmy „cmentarne”, ale z drugiej strony jest nazbyt dojrzałe i doświadczone, by zaaprobować łatwy optymizm.
Cz.P.: Na pewno musi istnieć nurt kina popularnego i kino to wcale nie musi być płaskie ani głupie czy hurraoptymistyczne. A kino współczesne, problemowe, dotykające spraw najbardziej obolałych? Nie można ich uniknąć i nie trzeba – nie ma innej drogi, jak mówić prawdę nawet najtrudniejszą do przyjęcia. Byle ta prawda nie była jednostronna, nie zamieniała się w publicystykę.
E.P.: Chyba nie jest dziś pora na syntezy, wielkie uogólnienia – zbyt krótki dystans nas dzieli od wydarzeń, obok których nikt nie mógł przejść obojętnie. Trudno o nich mówić z pełną odpowiedzialnością już teraz, dziś. Należy natomiast zapisywać to „dziś” w małych okruchach, poprzez indywidualny los. Im tych okruchów będzie więcej, tym szybciej ułożą się one w całość. Należy starać się pokazać ludziom to, co chcą widzieć, co ich naprawdę boli i pasjonuje, a nie pouczać ich, co powinni chcieć.
D.K.: Dziękuję Państwu.
Warszawa, 24 lipca 1985 r.
FILMOGRAFIA:
1952 – Trzy opowieści (now. Sprawa konia, reż. E. Poleska – nazwisko panieńskie Ewy Petelskiej; now. Cena betonu, reż. Cz. Petelski); 1955 – Trzy starty (Nowela pływacka, reż. E. Petelska; Nowela bokserska, reż. Cz. Petelski); 1956 – Wraki; 1958 – Baza ludzi umarłych (reż. tylko Cz. Petelski); 1959 – Kamienne niebo; 1961 – Ogniomistrz Kaleń; 1962 – Czarne skrzydła; 1964 – Drewniany różaniec, Naganiacz; 1965 – Buty (tv), Córeczka (tv), Wózek (trzy odc. cyklu tv Dzień ostatni, dzień pierwszy); 1966 – Don Gabriel; 1967 – Cześć, kapitanie (tv), Duch z Canterville (tv, rozpowsz. w kinach jako now. w filmie Świat grozy; 1968 – Kwestia sumienia (tv), Tortura nadziei (tv); 1970 – Jarzębina czerwona; 1972 – Kopernik (film kinowy oraz serial tv, prod. Polska-NRD); 1975 – „Kazimierz Wielki”; 1978 – Bilet powrotny; 1979 – Na własną prośbę (tv); 1980 – Urodziny młodego warszawiaka; 1981 – Bołdyn, 1983 – Kamienne tablice, 1984 – Kim jest ten człowiek.
Ewa i Czesław Petelscy są scenarzystami lub współscenarzystami większości realizowanych filmów. Ewa Petelska jest autorką scenariuszy filmów Na własną prośbę i Gwiazdy poranne. Czesław Petelski w latach 1963-80 oraz od 1982 jest kierownikiem artystycznym Zespołu Filmowego „Iluzjon”.
– 7 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele, prof. Alicja Helman
-
Związki Polskiej Szkoły Filmowej z kinem światowym
Wybrane artykuły
-
W obliczu końca. Apokaliptyczna wrażliwość Andrzeja Żuławskiego
Miłosz Stelmach
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2018
-
O romantycznej teorii ironii artystycznej z nieustającym odniesieniem do filmu polskiego. Szkic problemu
Krzysztof Kopczyński
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2018