Artykuły

„Kwartalnik Filmowy" 1994, nr 5

PEJZAŻ WEWNĘTRZNY

z Jerzym Stuhrem rozmawia

BEATA MACIEJKIEWICZ

Aby tchnąć duszę w postać ekranową lub sceniczną, nie wystarcza mieć talent i władać tajnikami sztuki aktorskiej. Aktor przekazuje granej postaci nie tylko swój wygląd zewnętrzny, sposób poruszania się, gestykulacji itp., ale także swoje „ja” wewnętrzne, swoją osobowość, która kształtuje się już
w okresie dzieciństwa.

Istnieje prawdopodobnie podskórny związek między kreowaną postacią a „pejzażem wewnętrznym” aktora, bagażem przeżyć z najwcześniejszych momentów jego życia. Nie prowadzi się badań i analiz takich związków. Zrobiliśmy pierwszy krok– rodzaj dokumentacji, dotyczącej na razie tylko czworga aktorów. Nie pytaliśmy o grane przez nich role, o pracę nad tymi rolami, o sztukę aktorską, czyli o to,
o czym zwykle rozmawia się z aktorami na łamach takich czasopism jak nasze. Pytania dotyczyły doświadczeń życiowych, a także kręgu wartości, które oddziaływały na naszych rozmówców od najwcześniejszych lat.

Jest to materiał porównawczy, który w przyszłych badaniach może zostać skonfrontowany
z kreowanymi postaciami ekranowymi.

- 63 -

Najbliższa jest mi Mitteleuropa

z JERZYM STUHREM

rozmawia BEATA MACIEJKIEWICZ

BEATA MACIEJKIEWICZ: Często powołuje się pan na rodzinne korzenie. Jakie znaczenie ma dla pana ta tradycja?

JERZY STHUR: Wywodzę się ze spolonizowanej rodziny, pochodzącej z Austrii. To było porządne mieszczaństwo, kultywujące wartości, które i mnie są bliskie – wartości życia rodzinnego. Z wpływu tradycji zdałem sobie sprawę jako człowiek dojrzały, podczas nieustających podróży po świecie, które umożliwił mi mój zawód. W najbardziej egzotycznych miastach kuli ziemskiej najlepiej czułem się tam, gdzie odnajdywałem klasyczny, krakowski Rynek. Zawsze zmierzałem do jakiegoś centrum i byłem rozczarowany, gdy go nie znajdowałem. Im więcej podróżowałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że najbliższa jest mi Europa, a dokładniej – Mitteleuropa z jej centrum w Wiedniu. Bliski był mi austriacki porządek, dokładność, precyzja, a przede wszystkim idea pracy. To niewątpliwie przejąłem po swoich przodkach. Te cechy determinują mnie jako aktora, a także sprawiają, że dobrze czuję się
w roli, w której mnie tutaj pani zastaje.

B.M.: Czyli w roli rektora krakowskiej PWST. Pańska rodzina była mocno osadzona w Krakowie. Dzieciństwo przeżył pan jednak w Bielsku-Białej.

J.S.: Urodziłem się w Krakowie. Rodzice musieli jednak opuścić to miasto i w efekcie na wiele lat osiedli w Bielsku. Ale nigdy się do końca z Krakowa nie wyprowadziliśmy. Mieliśmy tu drugie mieszkanie. Poza tym byli dziadkowie, do których jeździło się prawie w każdą sobotę, wiązały się z tym wizyty w teatrze, kinie. W kinie Wrzos w Podgórzu oglądałem wszystkie filmy z Patem i Patachonem.

B.M.: Czy wyjazd do Bielska był dla rodziców swoistym „zesłaniem”?

J.S.: Takie były po prostu ówczesne realia. Istniał przepis, że w jednym mieście nie może funkcjonować adwokat i prokurator z jednej rodziny. Ponieważ dziadek był mocno osadzony w krakowskiej palestrze, mój ojciec – prokurator – musiał szukać pracy w innym mieście.

B.M.: Wiedza o PRL-u lat pięćdziesiątych każe postrzegać prokuratora jako członka dobrze prosperującej nomenklatury, szczególnie w mniejszej miejscowości, jaką było Bielsko.

J.S.: Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale ojciec był raczej „ofiarą” tamtych czasów. Nie mógł w pełni wykorzystać swoich kwalifikacji, co skazywało go na skromną egzystencję. Była to konsekwencja jego postawy – stanowczo bronił swojej niezależności, nie wchodząc w żadne układy.

- 65 -

B.M.: Nie był w partii?

J.S.: Nie. Był prokuratorem bezpartyjnym, co wówczas było źle widziane. Co więcej, był wierzący i nie ukrywał tego: chodził do kościoła, brał udział w pielgrzymkach do Częstochowy. Dodatkowo był przeciwnikiem kary śmierci. A w tamtych latach surowo karano nawet za przestępstwa gospodarcze.

B.M.: A jak było w domu? Jaka była mama, rodzeństwo?

J.S.: Ja nie mam rodzeństwa, jestem jedynakiem. Moi rodzice również są jedynakami. Praktycznie
w ogóle nie mam rodziny. Wujka, kuzynki, nikogo.

B.M.: Nietypowa sytuacja.

J.S.: Bardzo. Moja rodzina jest maleńka i pewien rodzaj doznań jest mi zupełnie obcy. Nie potrafię zrozumieć miłości braterskiej i siostrzanej. Jestem na to kompletnie głuchy. Dopiero teraz, kiedy obserwuję swoje dzieci, pomału uczę się, jaki to jest przedziwny i bardzo bliski związek.

B.M.: Brak rodzeństwa musiał być przykry w dzieciństwie.

J.S.: Tak, to wpłynęło na życie. Z drugiej strony dobrze się czuję sam. Czasami nawet wolę być sam: mogę się skupić, uzyskuję taki wolny rytm... Takie było moje dzieciństwo. Rodzice pracowali, a ja godzinami, dniami całymi przebywałem sam ze sobą. Potem studia uniwersyteckie na polonistyce – też nie były studiami w grupie. Dopiero w Szkole Teatralnej wszystko się zmieniło. I drażniło mnie, że od rana do wieczora jest się razem. Podobnie w teatrze – wszyscy o sobie wszystko wiedzą, wchodzą
z kopytami w życie prywatne.

Pytała pani o mamę. Trudno mi o tym mówić. Odczuwam opór przed wyznaniami osobistymi, są pewne sfery intymności, które niesamowicie w sobie chronię. O ojcu jest mi łatwiej mówić, bo obserwuję go
z większym dystansem. Z matką miałem bardzo bliski kontakt. Właściwie całe jej życie było skoncentrowane na mnie. Ona z powodu wojny nie miała szans zrealizowania swoich ambicji – nie mogła studiować. Inaczej niż w mojej rodzinie, gdzie żona realizuje sama siebie. W ogóle byłem akceptowany przez rodziców, dlatego jestem dzisiaj człowiekiem spokojnym i zrealizowanym. Umożliwiono mi samorealizację. Matka była moją bliską towarzyszką. Do końca swoich dni bacznie obserwowała moje życie, cieszyła się nim. Po stracie matki zrozumiałem, co znaczy choroba sieroca. Mimo że byłem dojrzałym człowiekiem, miałem trzydzieści dziewięć lat, odczułem boleśnie fakt, że mogę już liczyć tylko na siebie. Ojciec jest wspaniałym przyjacielem, ale zabrakło mi kogoś, na kim mógłbym się zawsze wesprzeć.

Dom był ostoją

B.M.: W wywiadach mówił pan, że dość wcześnie uświadomił sobie, jak wspaniałą rzeczą jest możliwość występowania. Władza, jaką się zyskuje nad publicznością... Miało to miejsce w czasie szkolnej akademii i recytacji sławnego Murzynka Bambo. Miał pan siedem lat.

J.S.: Mnie się wydaje, że wiele osób przeżywało podobne doświadczenie. Starałem się tylko na własnym przykładzie opisać pewien mechanizm.

B.M.: Ale bardzo szybko odkrył pan w sobie predyspozycje i chęć do wykonywania tego zawodu.

J.S.: Niektórzy to kojarzą ze znakami Zodiaku. Patrzę na to z przymrużeniem oka. Tłumaczą to tak, że jestem Baran, więc mam cel i on jest dla mnie naj-

- 66 -

ważniejszy. Będę robił wszystko, by go osiągnąć. Oczywiście obok tego jest Dekalog – nie przekroczę pewnych granic. Wolałbym to kojarzyć z poczuciem pewnego ładu. Ja muszę mieć pewien kręgosłup i na jego końcu czaszkę, żebym do niej dążył. Mnie nie interesują żebra, kończyny, tylko idę do góry. To wpływa na całą moją działalność. Wielu innych porusza się nie pionowo, lecz zygzakami, czasami stają w miejscu. Wycofują się z życia, potem znowu wracają. Mój sposób jest często męczący dla mnie samego. Patrzę z zazdrością na ludzi, którzy poruszają się innymi szlakami i nie mają tego poczucia pionu w sobie.

B.M.: Czy w dzieciństwie, poza aktorstwem, miał pan jakieś inne pomysły na przyszłość?

J.S.: Nie. Poza takimi młodzieńczymi awanturami – które chyba każdy miał – np. by zaszyć się w Bieszczadach. Rodziło się to pod wpływem lektur... Pochodzę z pokolenia, które na książce opierało cały świat swej wyobraźni. Moje dzieciństwo przypadało na okres, kiedy nie było jeszcze telewizji. Gdy opowiadam o tym moim dzieciom, one patrzą ze zgrozą: To co robiłeś cały dzień? W człowieku musiało być mnóstwo inwencji, żeby sobie ten dzień wypełnić. Właściwie nie miałem innych pomysłów na przyszły zawód. Mimo że poszedłem na polonistykę, nie miałem przez moment wątpliwości, iż moim przeznaczeniem będzie teatr, z wszystkimi jego mutacjami telewizyjno-filmowymi. Zaczęło się w Bielsku od teatru amatorskiego. Dostawałem wyróżnienia, chociaż jako recytator nigdy nie byłem najmocniejszy. Z poezją zacząłem mieć intymny kontakt dopiero na polonistyce, wtedy nauczyłem się, jak ją czytać. Jestem wychowankiem profesor Dłuskiej, byłem na seminarium z poetyki. Nie studiowałem teatrologii, co by się wydawało naturalne. I ci ludzie nastawili mnie na intymny kontakt
z poezją. Ingerencja aktora, gdy recytuje on poezję, jest dla mnie zakłóceniem – coś wpycha się między mnie i autora. Potem w Szkole Teatralnej miałem z tego powodu duży kłopot z przedmiotem „wiersz” – jakby z natury mój organizm protestował.

B.M.: Powróćmy do pana szkolnych lat w Bielsku. To były trudne czasy.

J.S.: Byłem w szkole TPD-owskiej. Ci nauczyciele, o Jezus... Było ostro. Odbywały się przesłuchania: kto chodził na punkt katechetyczny, co powiedział ksiądz.

B.M.: Pan oczywiście chodził do kościoła?

J.S.: Tak, byłem w podstawówce ministrantem. Pierwsze moje sukcesy interpretacyjne to ministrantura po łacinie. Ze szkołą było ciężko. Oczywiście nauczyciele nigdy nie mogli ingerować zbyt ostro, boby się zbłażnili, ale trzymali nas krótko i nie pozwalali, żeby Kościół wszedł do szkoły.

B.M.: Czyli wszystko istniało niezależnie: szkoła, Kościół...

J.S.: ...język rosyjski w rozbudowanej formie. Ja nie władałem lata całe tym językiem, ale kiedy pojechałem robić film do Rosji, bardzo dobrze sobie radziłem, nieźle mówiłem po rosyjsku.

B.M.: Między tym wszystkim był dom, który pielęgnował wartości.

J.S.: Dom był najważniejszy. Cała reszta była wyjściem poza dom: do szkoły, do kościoła. Ale wracało się do domu i tam panował inny ład. I inny system wartości.

B.M.: Dom był ostoją, wyznaczał obowiązujący system wartości?

J.S.: Tak. Moja babcia, kiedy nie miała na coś wpływu, zwykła mawiać: niech mi się wydaje, że Moskale radio włączyli. Długo nie rozumiałem, o czym ona mówi, jakie radio? A ona wyjaśniała: Moskale włączają radio, a ja – choć nie

- 67 -

mogę go wyłączyć v mogę udawać, że go nie słyszę. Dawało to luksus wewnętrzny, że jednak coś zależy od nas.

B.M.: Czy wyczuwał pan wtedy niedogodność sytuacji rodziców, którzy nie mogli wprost mówić
o pewnych rzeczach, komentować ich, aby nie miał pan potem kłopotów w szkole?

J.S.: Często musieli zbywać mnie półprawdami.

B.M.: Dla pana dobra?

J.S.: Oczywiście. Ale jakoś to tak sprytnie robili, że specjalnie nikt na tym nie ucierpiał. Długo istniała tajemnicza sprawa ojca matki, jego śmierci, Katynia. Ja o tym wiedziałem, ale było to bardzo tajemnicze. Matka była zdezorientowana przez tyle lat. Potem – już jako dorosły człowiek – zacząłem jeździć za granicę, miałem dostęp do środowiska paryskiej „Kultury’’. Pamiętam, gdy pierwszy raz przywiozłem jej z zagranicy listę katyńską, wydrukowaną w Londynie. Tam znalazło się nazwisko dziadka, bez imienia, ale wszystko się zgadzało – porucznik Chorąży. Wydaje mi się, że matka wtedy właśnie naprawdę przeżyła jego śmierć.

Obok złudzeń

B.M.: Zważywszy na stanowisko, jakie zajmował pana ojciec, musiał pan ze swojej dziecięcej perspektywy obserwować go w trudnych chwilach.

J.S.: Nie, nigdy. To był mur.

B.M.: Nie przenosił do domu swoich zawodowych napięć?

J.S.: Nigdy. Ale bywały chwile... chodzi o łapówki. Pani wyobraziła sobie prokuratora w systemie socjalistycznym jako osobę związaną z reżimem. Podobnie ludzie na głębokiej prowincji traktowali prokuratora jako człowieka skorumpowanego. Miała to być tylko kwestia ceny. Proszę sobie wyobrazić tę walkę, która się odbywała, żeby wcisnąć łapówkę. Przecież to Rewizor Gogola. Wiele lat później, gdy grałem Horodniczego, przypomniałem sobie scenki z rodzinnego domu. Ludziom nie mieściło się w głowie, że ktoś może nie wziąć. Dom był enklawą, ale czasem ktoś się przedarł, okłamując matkę, że chodzi o coś innego. Wpuszczała. Ojciec natychmiast odsyłał do prokuratury. A za godzinę znajdowaliśmy pod obrusem jakieś pierścionki. Tak wyglądał szary dzień pracownika wymiaru sprawiedliwości. Naprawdę ciężko było zachować kręgosłup. Ja pewnie nie byłbym tak odporny, załamałbym się przed brudem ludzkim, zmieniłbym zawód. A ojciec się nie załamał. Dzisiaj, kiedy z nim dyskutuję na różne tematy: o zmianach ustrojowych, tych wszystkich aferach, on mówi: ludzie są tacy – w każdym ustroju.

B.M.: Czy pamięta pan konkretne wydarzenie z tamtego czasu, które bezpośrednio zetknęło pana
z „brudem” polityki?

J.S.: Przeżyłem to na sobie. To zresztą prześmieszna sytuacja. Mieszkałem w kamienicy, w której na dole był sklepik: szwarc, mydło i powidło. Przybory szkolne, znaczki pocztowe. Chodziliśmy kupować tam znaczki, którymi się potem wymienialiśmy: Honolulu za Kongo lub Trynidad. Prowadził ten sklep niejaki Kozłowski. Wcale nie był Żydem, ale utarło się, że idziemy do Żyda. Pamiętam, szliśmy grupą chłopców na religię i kolega mówi: „do Żyda przyszedł nowy znaczek, to się zamienimy...” Kupiliśmy i po drodze zaczęliśmy liczyć. Na religii deliberujemy, że przecież dawniej były za to dwie stalówki. Wyszło na to, że nas

- 68 -

oszukał. Po religii wściekli strasznie, bo naciął nas na złotówkę, a za to była już oranżada, wpadliśmy do sklepu i chórem krzyknęliśmy: „Ty Żydzie”. Uciekliśmy. Za trzy dni wzywają mnie do dyrektora szkoły. Kto krzyknął: „Ty Żydzie”? Dlaczego mnie? Bo on mnie znał, mieszkałem tam. Wydało się, że nie byłem sam. Potem przesłuchiwano wszystkich. Odebrali nam odznaki wzorowych uczniów, groziło relegowanie ze szkoły. Mnie szczególnie mieli na oku, ze względu na ojca. Co więcej, księdzu groziło więzienie, bo postawiono mu zarzut, że na punkcie katechetycznym namówił nas, byśmy wznosili okrzyki antysemickie. Rozpętała się wielka nagonka.

B.M.: Pretekstem stał się szczeniacki żart.

J.S.: Cudem nas uratowano przed wyrzuceniem ze szkoły. To były takie czasy. Od tego momentu zacząłem się zastanawiać, co mówię. Wiedziałem, że za jedno słowo mogą mnie spotkać represje. To była jakaś V, VI klasa. Opowiadam o tym tak dokładnie, ponieważ to wydarzenie było cezurą, kiedy polityka wkroczyła – w głupkowaty sposób – w moje życie. Doskonale to rozumiałem, kiedy później oglądałem Przesłuchanie Bugajskiego. Gdy mi mówili: ależ to niemożliwe, żeby niewinnie babę wsadzili, to naciągane, myślałem sobie: a Kozłowski i Ty Żydzie? Dokładnie to samo, tyle że w łagodniejszym wydaniu. Można było z taką plamą w papierach iść przez całe życie. Potem już mnie to omijało. Nawet w tej TPD-owskiej szkole, nie mogę powiedzieć, żeby ktoś mnie przymuszał do ZMS-u. Raz powiedziałem dziękuję, drugi raz ktoś się przypałętał i później nie było specjalnych nacisków.

B.M.: Czy towarzyszył panu wówczas strach?

J.S.: Tak, zawsze się odzywał. Spowodowany tym, że od jednego gestu, słowa mogła zależeć cała przyszłość: moja, rodziny. Mój ojciec był szczególnie na to narażony, często szukali pretekstu, żeby za dzieci „ukarać” rodziców na państwowych posadach. W marcu '68 roku, kiedy podejmowałem decyzję uczestniczenia w komitecie strajkowym na Uniwersytecie Jagiellońskim, strasznie się bałem o rodziców. Bardzo się pilnowałem, żeby to było zamaskowane. Przyjeżdżała matka, błagała mnie, żebym był ostrożny. Bardziej się bałem wtedy o ojca niż o siebie.

B.M.: Z tego, co pan mówi, wynika, że szybko musiał pan stracić złudzenia wobec rzeczywistości,
w której dojrzewał.

J.S.: Ale żyłem jakiś czas obok złudzeń, będąc na pierwszym, drugim roku. Dopiero Marzec otworzył mi naprawdę oczy. Wciąż wydawało mi się, że można wiele rzeczy zmienić na lepsze. Mało tego, wiele rzeczy – gdy teraz patrzę – było dobrych, rozwijających. Nie umiałbym całego mojego życia publicznego podporządkować i kojarzyć tylko z systemem politycznym.

Polonistyka i Teatr STU

B.M.: Młodzieńcza codzienność to było Bielsko.

J.S.: Bielsko było stosunkowo zamożnym miastem, był rozwinięty przemysł włókienniczy. No i góry. To była alternatywa: wycieczki co niedziela z rodzicami. Tak mi to zaszczepili, że potem w szkole założyłem z kolegami klub rajdowy. Było nas takich sześciu, siedmiu w klasie i co dwa tygodnie organizowaliśmy włóczęgę po górach. Dzisiaj wróciłem trochę do tego – mamy dom naprzeciw Babiej Góry – i to jest mój powrót w dzieciństwo. Bielsko to były przede wszystkim góry.

- 69 -

B.M.: I był jeszcze Kraków – miejsce częstych przyjazdów. Może to zdecydowało, że pan tu osiadł?

J.S.: Nie było innej możliwości. Przyjechałem do Krakowa. Rodzice też wkrótce wrócili, ojciec pracował w prokuraturze wojewódzkiej, a mama w Starym Teatrze. W Bielsku pracowała całe lata jako księgowa w Teatrze Lalek „Banialuka" i kiedy w Starym szukali księgowej, bez trudu się wciągnęła.

B.M.: Cofnijmy się trochę. Czy próbował pan walczyć o to, żeby jednak zdawać do szkoły aktorskiej?

J.S.: Przez chwilę. Ale to nie było przed samą maturą. W ostatniej klasie byłem już zdecydowany, że pójdę na Uniwersytet. Przedtem były dyskusje, mnie się szkoła aktorska bardzo podobała.

B.M.: ...ale ojcu nie spodobał się ten pomysł?

J.S.: Tu nie było dyskusji. To była taka rodzina, że nie mogłem sobie tak dyskutować.

B.M.: A mama była po czyjej stronie?

J.S.: Raczej po mojej, ale siedziała cicho, bo autorytet ojca był duży. W pewnym momencie on mówił przepraszam i wychodził z pokoju. Wiedziałem, że już tej granicy nie mogę przekroczyć.

B.M.: A nie przyszło panu do głowy, by się totalnie zbuntować?

J.S.: Zbuntowałbym się, gdyby ojciec zmuszał mnie np. do pójścia na medycynę. Ale on oświadczył, że sfinansuje mi drugie studia. To nie była kwestia, że mam wybrać inny zawód. Ojciec mi tylko mówił: „Jesteś niedokształcony. Jakim ty chcesz być artystą, jeśli tylu rzeczy nie wiesz? Musisz zdobyć gruntowne wykształcenie humanistyczne”. To były jego argumenty, a ja miałem luksusową perspektywę, że będę studiować siedem, osiem lat. Przeciw czemu miałem się buntować?

B.M.: Nie zwątpił pan, czy zostanie aktorem?

J.S.: Nie. Gdy przyszedłem na studia, musiałem trochę ochłonąć. Na początku był to spory szok: Kraków, inny system pracy niż w szkole. Ale już po paru miesiącach zacząłem się rozglądać, gdzie jest jakiś zespół studencki. Najpierw był teatr poezji przy Uniwersytecie, a w 1966, po roku studiów, byłem już w Teatrze STU u Jasińskiego. I to było moje życie. Teatr studencki był wtedy fantastyczny. Tak się wciągnąłem, że nawet profesor Dłuska przymykała oczy. Wiedziała, że ani naukowca ze mnie nie zrobi, ani dzieci nie pójdę uczyć. Była mądrą kobietą. Jej wychowankiem jest też Wojciech Siemion. Wcześniej w Lublinie na KUL-u miała już kilku podobnych wariatów.

B.M.: Nie miał pan wówczas poczucia traconego na polonistyce czasu?

J.S.: Nie miałem. Na pierwszym roku, kiedy był natłok przedmiotów gramatycznych, cierpiałem straszliwie. Potem było ich coraz mniej. Ponieważ cenię sobie ład, porządek, systematyczność, dobrze się czułem na tym wydziale. Uświadomiłem sobie, że umiem się uczyć. To największa wiedza, którą dał mi Uniwersytet.

B.M.: Czy pierwsze recenzje pańskich występów w Teatrze STU utwierdzały pana w aktorskiej pasji?

J.S.: Raczej utwierdzały. Przecież moimi kolegami byli wtedy studenci Szkoły Teatralnej: Jurek Trela, Olo Łukaszewicz, Danka Maksymowicz, nieżyjący Janek Łukowski, jeszcze się tam otarłem o Wojtka Pszoniaka. Oni mnie zaakcep-

- 70 -

towali – jakiegoś polonistę. Tworzyliśmy zżytą grupę. To mi dawało poczucie samorealizacji – wiedziałem, że nie tracę czasu.

Facet z ulicy

B.M.: Potem trafił pan do Szkoły Teatralnej – domyślam się – bez żadnych kłopotów.

J.S.: Nie miałem kłopotów, od początku mówiło się, żeby przenieść mnie o rok wyżej. Jak kania deszczu czekałem na to, ale wtedy nie było jeszcze ustawy o indywidualnym toku studiów, zależało to od decyzji ministra. A ja chciałem już pracować, zarabiać pieniądze, klepaliśmy z żoną okropną biedę. Wreszcie na trzecim roku Tejchma się zgodził i przenieśli mnie wyżej. Wskoczyłem w dyplom. Spotkałem się wtedy z Bronisławem Dąbrowskim, potem byłem jego asystentem w Szkole. Dzięki niemu powąchałem jeszcze ten teatr: Osterwy, Jaracza, zdążyłem złapać za samą piętę matadorów przedwojennej sceny. Tę etykę, mentalność.

B.M.: Jak się pan czuł w nowym, dość specyficznym miejscu?

J.S.: Szybko się zorientowałem, że nie mogę żyć w tej grupie tak normalnie. Albo stanę się liderem, albo będzie mi źle. I musiałem te wszystkie dziewuszki typu: Ania Dymna, Ania Tomaszewska V wziąć w garść. Wyglądało to śmiesznie, bo rektor Fulde, kiedy był jakiś konflikt na roku, to wołał przedstawicieli POP, ZMS-u i pana Jerzego z racji poprzednich studiów. Byłem jakby osobną instytucją.

B.M.: Atmosfera studiów aktorskich była chyba diametralnie różna od tych polonistycznych?

J.S.: W ogóle nie ma porównania. To była rodzina, grupa zżytych ludzi. Na Uniwersytecie panowała anonimowość, choć istniała mała grupa kolegów: Tadek Nyczek, Boguś Sobczuk.

B.M.: Miał pan świetny start zawodowy. W teatrze współpraca z czołówką reżyserów: Swinarskim, Wajdą, Jarockim. Szybko wszedł pan w kino, i to bardzo przebojowo...

J.S.: W film wszedłem z pewnym bagażem, bo byłem już cztery lata na scenie, dużo robiłem w telewizji. Byłem już znanym showmanem. Zawsze musiałem

- 71 -

robić sobie pewien plan. Kiedyś powiedziałem żonie: daję sobie dziesięć lat na dojście do pierwszej piątki w tym kraju. I jakby to się sprawdziło: dziesięć lat później, po Wodzireju. byłem u szczytu sławy filmowej.

B.M.: Falk, Kieślowski, kino moralnego niepokoju.

J.S.: Lata osiemdziesiąte to Seksmisja. Nawet słowa wypowiadane niegdyś po pijanemu okazały się pewnym planem. Mówiłem sobie: to mi teraz potrzebne, tego jeszcze nie umiem, więc muszę to zrobić. Wiązało się to z ryzykiem, bo często rzucałem się w zupełnie nie wypróbowane obszary. Wyniosłem to z czasów studenckich z Teatru STU. Często środowisko miało mi za złe, że wszystko sobie planuję. Mówiono, że zawsze osobistą koniunkturę przedłożę nad jakieś enigmatyczne sprawy zbiorowości, które potem były topione w alkoholu albo rozwiewały się.

B.M.: Tutaj przypomina mi się stwierdzenie o pana ogromnej łatwości realizowania zadań aktorskich, co podobno wytknął panu Konrad Swinarski.

J.S.: On mi to uświadomił. Pochodzę z pokolenia, które potrafi szybko pracować.

B.M.: Niestety, ta łatwość niesie ze sobą niebezpieczeństwo powierzchowności.

J.S.: Telewizja mnie tego nauczyła. Przecież dużo grałem: Spotkania z balladą, mnóstwo spektakli – wszystko bardzo szybko. Potem w teatrze podświadomie też chciałem tak szybko – a tu stop. Dogrzebywanie się z trudem, z uporem do głębszych wartości.

B.M.: Ale był pan świadomy tej „ułomności"?

J.S.: Brutalnie mi to uświadamiano. Dla Anny Polony do dziś jestem powierzchownym aktorem, bo ona należy jeszcze do pokolenia, które miało inne kryteria. Dobrze, że grałem w teatrze – to działało jak oczyszczające źródło. Wszyscy tam byli bardzo surowi.

B.M.:- Mocno wpisał się pan w kino moralnego niepokoju...

J.S.: Zastanawiam się nad słowem – wpisał, raczej – wymyślił. Byłem przecież w grupie rówieśników wymyślających to kino. Uczestniczyłem w dyskusjach, powstawaniu scenariusza, wymyślałem dialogi.
A na końcu ktoś reżyserował, Petrycki musiał zrobić zdjęcia, ja musiałem zagrać.

B.M.: Krytycy uznali, że jest pan idealnym przykładem faceta z ulicy. Różnie to nazywano: „bywalec barów mlecznych’’, „człowiek z M-3". Ktoś, z czyimi problemami łatwo się utożsamić. Postaci, które pan kreował, były bliskie widzowi.

J.S.: Mimo że bywały często negatywne.

B.M.: Ale były swojskie. Natomiast kiedy zagrał pan Hamleta u Wajdy, zjawił się problem. Nastąpił straszliwy opór widowni, która nie chciała zaakceptować pana w tej roli. Nie chciała tego faceta z ulicy.

J.S.: Z tym Hamletem nie miałem na przykład problemów za granicą. W Polsce ogromne. Za granicą bardzo sympatycznie mnie przyjmowano. W „Corierre della Sera” była recenzja Hamlet z przedpokoju – czyli taki Hamlet, który nie wchodzi na salony.

B.M.: Jako jedyny z grona wybitnych aktorów Starego Teatru odniósł pan sukces w kinie. Zaistniał pan i przez lata utrzymywał się w ścisłej czołówce aktorów filmowych.

J.S.: Było w tym sporo szczęścia. Szedłem na dobrej fali. Koledzy grali w filmach, które nie miały takiego oddźwięku. Jedynie Człowiek z marmuru i wtedy Radziwiłowicz też wszedł na ten tor, on jeden. Poza tym ja w film uwierzyłem.

 - 72 -

Koledzy ciągle rolę filmową analizowali przez liczbę dni zdjęciowych i pieniędzy. Mnie to nie obchodziło. Może dlatego, że w środowisku filmowym spotkałem najbliższych przyjaciół, zżyłem się z Kieślowskim, Falkiem, Holland. Chciałem z nimi przebywać. Wyciągnęło mnie to ze Starego, zobaczyłem, że kino dla tych ludzi jest całym światem, i do nich przystałem. Bardzo nam imponowało, że to właśnie my przedłużamy Świat nie przedstawiony Kornhausera i Zagajewskiego, że to my dalej opisujemy tę rzeczywistość, swoje pokolenie, swój czas. Dla mnie film nie był żadną przygodą, to była męka. Ponure wnętrza, więzienia, rudery, wydziały mocznika z Kieślowskim w Puławach. Czułem, że opisuję coś ważnego i muszę wziąć w tym udział. Aktorstwo, wykonawstwo stawiałem na drugim planie – ktoś to musiał wykonać. Jak w nocy wymyślaliśmy, to ja żyłem. Na drugi dzień, gdy miałem to odstawić, już było nudno, już mnie to nie interesowało. Niestety, z racji zawodu, musiałem być tym, który te miny odwalił. Jeżeli już potraktowałem film serio, to postanowiłem nie rozmieniać się na drobne. Ta publika, która kojarzyła mnie z trotuarem, M-3 i osiedlami, nie może nagle zobaczyć mnie z wąsami, w peruce, ze szpadą. Boby im się coś popieprzyło w głowie. Uczył tego Zbyszek Cybulski. Potem już się nawet wykreował w życiu prywatnym, chodził z kubkiem z powstania, mimo że nigdy w powstaniu nie był.

Cena sukcesu

B.M.: Odnoszę wrażenie, że nie dopuszcza pan myśli, że można być aktorem, nie grając głównych ról, wcielając się całe lata tylko w epizody...

J.S.: Bardzo kocham takich ludzi. Oczywiście sam bym tak nie potrafił. Wzbudzić w sobie takiej miłości, albo takiego lenistwa, bo różne przyczyny na to wpływają. Ja tych ludzi doceniam, staram się ich nie urazić, ale sam bym nigdy w takiej roli nie wystąpił i natychmiast zmieniłbym zawód. To prawda. Ale to tak, jakby pani ze mną rozmawiała o siostrze lub bracie – po prostu nie znam tego stanu. Z drugiej strony wnikliwie go obserwuję. Przecież taki spektakl jak Kontrabasista wziął się z obserwacji podobnych ludzi: ich tęsknot, marzeń i nie spełnionych ambicji. Ja jestem człowiekiem spełnionym. Nawet gdy zapragnąłem popularności, to ona przyszła.

B.M.: Pracował pan szalenie intensywnie, w pewnym momencie organizm odmówił posłuszeństwa.
W wieku czterdziestu jeden lat przeżył pan zawał serca.

J.S.: Byli tacy jak Wysocki, którzy umierali w tym wieku dokładnie na to samo. Ja jakoś się wywinąłem. Może znowu swoją półaustriacką naturą – byłem bardzo posłusznym pacjentem. Należy przyjąć chorobę – nie walczyć z nią. Czasem to wstydliwe. Ludzie myślą, że spycha to ich na margines. A to nieprawda. Trzeba tylko mieć wielką chęć życia.

B.M.: Jaką cenę za sukces – poza kłopotami zdrowotnymi – pan zapłacił?

J.S.: Samotność. Ta nie chciana. Nie potrzebuję, żeby Kieślowski był codziennie przy mnie, widzę się
z nim jeden dzień w roku. Ale gdy zadzwoniłem do niego: Krzysiek, zostałem rektorem, chcę, żebyś wygłosił wykład inauguracyjny, to on specjalnie przyjechał z Japonii dla półgodzinnego wykładu. Niewielu znam takich ludzi. Do takiej przyjaźni potrzebna jest szalona bezinteresowność. W teatrze straciłem wielu przyjaciół, którzy byli wspaniali, dopóki byłem ich młodszym kolegą. Gdy stałem się im równy, gdy stałem się ich starszym kolegą, to nagle nie było o czym mówić. W naszym środowisku trudno jest nawiązać kon-

- 73 -

takt, bo ono choruje na to, że mówi. Mało kto słucha – skażenie zawodowe. Mnie uczono słuchania przez pięć lat polonistyki. Poza tym jest tyle nieudania w tym środowisku, że wchodzenie w oczy
z własnym sukcesem drażni. I nie tylko z sukcesem zawodowym. Środowisko aktorskie akceptuje nieszczęście, wtedy jest dobre, samarytańskie. Natomiast gdy ktoś w życiu osobistym jest zadowolony i wyszedł z ciężkiej choroby, to po co mu współczucie...

B.M.: Coraz mniej pan gra, zarówno w teatrze, jak i w filmie. Oddał się pan z dużą pasją reżyserowaniu i temu, co sam pan nazywa rolą urzędnika – rektorowaniu. Dlaczego?

J.S.: Nie mam poczucia, że mniej pracuję. Mam poczucie, że teraz bardziej twórczo. Przedtem byłem bardziej widoczny: codziennie spektakle w teatrze, filmy, ale gros czasu traciłem na odtwarzanie. Zniknęła ciekawość, radość zawodu, element poszukiwania. I ta choroba, która mnie łupnęła
z zewnątrz, spowodowała, że i wewnątrz nastąpiło przebudowanie. Zresztą uprawiam taki typ aktorstwa, który wymaga dużo wysiłku. Spalam się. Nie potrafię konwersować na scenie. Mój organizm już nie wytrzymuje takiego ładunku emocji. Dawniej mogłem całą noc szaleć, w dzień wygłupiać się
w Seksmisji, a wieczorem grać ciężki spektakl. Dzisiaj, żeby zagrać Kontrabasistę, muszę cały dzień siedzieć w garderobie, by włożyć tę samą energię, A reżyseria... nie czuję się reżyserem, traktuję to jako przygodę teatralną.

Rozmawiała: Beata Maciejkiewicz

Kraków, 25 III 1993 r.

- 74 -

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Polskie kino po 1989 roku, prof. Mirosław Przylipiak
  • Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90
kanał na YouTube

Wybrane artykuły