Artykuły

„Kwartalnik Filmowy" 1994, nr 5

Nie urodziłem się w domu malarza

z JERZYM TRELĄ rozmawia

BEATA MACIEJKIEWICZ

BEATA MACIEJEWICZ: Chcę pana prosić o bardzo ważną rzecz w tej rozmowie, a mianowicie:
o maksymalną szczerość...

JERZY TRELA: Prawdziwa szczerość to w tej chwili bardzo istotna rzecz, bo wszyscy zdobywają się na pseudoszczerość. A tej jest tyle, że po prostu czasem chce się rzygać. Oczywiście po okresie braku szczerości, po autocenzurze, która była w ludziach, po cenzurze w ogóle, to nagłe otwarcie jest konieczne. Ale w tej chwili staje się ono swoistą chorobą. Wszyscy zwierzają się publicznie, jakie to mają cudowne życie, wspaniałe żony, piękne koty. Nikogo w dupę pies nie ugryzł... Słowem – landryna. Nie ma dramaturgii, nie ma konfliktu – wszystko jest podejrzanie piękne. Rozumiem, że czytelnikowi to potrzebne: namiastka szczęścia u innych, by sam mógł się nią pożywić.

B.M.: W swoich wypowiedziach podkreśla pan często rolę pochodzenia i dzieciństwa dla dalszych losów człowieka. Proponuję więc zacząć naszą rozmowę od tego dziadka, który przed I wojną światową kupił ziemię i zbudował na niej dom.

J.T.: On był kolejarzem. Wybudował dom i umarł.

B.M.: To było we wsi Leńcze, z której pan pochodzi.

J.T.: Między Lanckoroną a Kalwarią, na Pogórzu. To było przed I wojną światową, rodzina była liczna. Życie nie jest tylko gładkie, różowe. Na początku los był przychylny. Później zaczął się ciężki okres dla mojej rodziny, dla mojej matki, jej rodzeństwa...

B.M.: To był ojciec mamy?

J.T.: Tak. Dziadek dobrze zarabiał, pieniądze włożył w ziemię, w budowę domu. Gdy umarł, babka dostała po nim rentę. Później wyszła drugi raz za mąż i rentę straciła. Mąż był wojskowym, został wyrzucony z wojska, zdegradowany. A w związku z tym pozbawiony jakichkolwiek świadczeń...

B.M.: Dlaczego go zdegradowano?

J.T.: Jak by to powiedzieć?... Każdy w tej chwili ma skłonność do przypisywania swoim dziadkom wielkich czynów ojczyźnianych. Mój drugi dziadek rzeczywiście był – jak to wszyscy w tym zaborze –
w wojsku.

B.M.: W wojsku austriackim?

J.T.: Tak – w austriackim, później polskim. Został wyrzucony z wojska po prostu za złe zachowanie. To taka typowo polska postać – najpierw bił się za ojczyz-

- 87 -

nę, a później przełożonemu w dziób dał. Poza tym lubił konie, wyniósł to z wojska. Oszczędności mojej babki poszły na te jego konie. Ciężko było z pieniędzmi. Dopiero gdy starsi bracia matki dorośli, zaczęło się wszystko układać. Mój wujek – można by go nazwać przedwojennym „liberałem” – miał po prostu łeb do interesów. Nie do lewych, bo wtedy nie dało się lewych interesów robić, tylko do prawdziwych. Robił je dobrze aż do – wyłączając wojnę – 1951 roku, kiedy dwie restauracje, które miał, zamknęli, zaplombowali i zabrali z całym mieniem, które udało mu się zgromadzić. Jednak przede wszystkim w naszej rodzinie istniała tradycja kolejarska. Oprócz dziadka i ojciec, i drugi wujek też byli kolejarzami. Leńcze były przed wojną osadą kolejarską. Niezbyt odległą od Krakowa, między dwiema stacjami węzłowymi: Krakowem-Płaszowem a Suchą Beskidzką. Było to dogodne miejsce, więc wielu kolejarzy tam się osiedlało, budowali domy.

B.M.: Żyła tam pana mama. A jak się poznała z ojcem, skąd przywędrował?

J.T.: Mój ojciec przywędrował z Krakowa, też był kolejarzem. Wujek przyprowadził go kiedyś do domu
i tak już zostało. Wiem z opowiadań, jak wyglądał ślub rodziców, ich wesele. W czasie wojny było ciężko. Z kościoła wracali na sankach, przyciągnął ich kolega. Ale sanki były bez koni. Po prostu kościół stał na górce, a 300 metrów poniżej był nasz dom rodzinny. I oni zjechali z kościoła po swoim ślubie na sankach. Oczywiście niezbyt różowo im się układało, nie mieli żadnego miesiąca miodowego, nigdzie nie wyjechali.

Dziecko patrzy na świat

B.M.: Kolejarze przed wojną byli silną, świadomą grupą, która pielęgnowała swoją odrębność, miała własne organizacje. Wielu spośród kolejarzy zapisywało się do różnych partii, na przykład PPS-u. Czy w pana rodzinie włączano się w działalność społeczną, polityczną?

J.T.: Nie przeceniałbym tego politycznego zaangażowania. Bez wątpienia świadomość społeczna była dość mocno rozwinięta u tych ludzi. Sporo jeździli, mieli więc kontakt ze światem, z ludźmi, z różnymi sytuacjami. Ale też mieli swoje fobie, swój honor... Te opowieści o nastawianiu zegarka według przejeżdżającego pociągu. U mojego ojca to był odruch. Nosił zegarek, taką cebulę, i gdy jechał pociąg, zawsze go wyjmował. Gdy byłem mały, nie bardzo orientowałem się, w czym rzecz, a on po prostu sprawdzał, czy jego zegarek dobrze idzie. Albo może i odwrotnie, może sprawdzał, czy pociąg jest punktualny. Mój ojciec był maszynistą. Kilka razy zabrał mnie ze sobą, żebym sobie pojeździł. To było straszne przeżycie, bo ta maszyna – jak u Tuwima – fukała, dyszała. Jedno mi szczególnie utkwiło w pamięci – nieprawdopodobny upał wewnątrz lokomotywy, to było w lecie. Zresztą ojciec często cierpiał na bóle głowy. Wynikało to z faktu, że wychylał głowę z lokomotywy, by zobaczyć semafor.

B.M.: Rodzice pobrali się w czasie wojny i niebawem, w 1942 roku, pan się urodził. Całe pana dzieciństwo przypada na trudne czasy: wojnę, pierwsze lata powojenne...

J.T.: Wie pani, później, po samej wojnie, zaczęło się jakby trochę układać. Bo w czasie wojny... Kolejarze w czasie wojny przez jakiś czas nie pracowali, później zaczęli pracować. Nawet były takie sytuacje, że jeździli lokomotywami przed niemieckimi pociągami. Zabierano ich po prostu do wykonania niebezpiecznej

- 88 -

trasy. Wstawiano do składu lokomotywę z polską załogą. Po prostu na pożarcie...

B.M.: W charakterze żywych tarcz.

J.T.: Tak. Matka ciągle drżała, czy ojciec wróci, czy wujek wróci, bo mieszkaliśmy wspólnie. W domu było ciągłe napięcie, ciągły strach. Jak przez mgłę pamiętam taką scenkę. Wszyscy zeszliśmy do piwnicy, bo był nalot, a ojca nie ma. Po jednej z takich tras spał na górze i za żadne skarby nie chciał zejść. Doszło do tego, że matka stłukła go po twarzy, by go obudzić, po prostu ze strachu o niego. Ale on nie zszedł... Był już znieczulony, nie bał się...

B.M.: Żył w nieustannym napięciu.

J.T.: Pod koniec wojny Niemcy zabrali moją matkę do obozu w Płaszowie. Pamiętam, że siedziałem
w oknie, gdy ją zabrali. Siedziałem w nim dwa dni...

B.M.: Dlaczego ją zabrali?

J.T.: To była cała akcja, Niemcy wywozili ludzi do obozu pracy. Moja matka miała niesamowite szczęście, bo wykupił ją mój wujek, właśnie ten, który teraz pasowałby do KLD. Wykupił ją za kilka kilogramów kiełbasy, a wódkę – spirytus Baczewskiego – miał zamelinowany w piwnicy jeszcze sprzed wojny. Przed wojną miał restaurację i sklep. Później likwidował ten sklep i wszystko, co w nim miał, rozdawał żołnierzom wracającym z frontu. Resztę rozdał ludziom: mąkę, kaszę, cukier. Sobie zachował 100 litrów spirytusu. Była to najlepsza waluta w takich czasach. Za kiełbasę i spirytus uratował matkę.

B.M.: To dramatyczna historia.

J.T.: Rzeczywiście dramatyczna, ale było też wiele śmiesznych sytuacji. Jednej nocy spali u nas partyzanci, drugiej Niemcy, a później zjawili się Rosjanie. Pamiętam taką scenę, kiedy oficer niemiecki wyciągnął czekoladę, a była ona wte-

- 89 -

dy wyjątkowym rarytasem. Chciał mi ją dać, lecz matka nie pozwoliła jej przyjąć. Pamiętam to bardzo dokładnie, pamiętam ten ludzki odruch wynikający z pewnego kompleksu czy poczucia winy. Zobaczył, że matka się przestraszyła. Wtedy rozpakował czekoladę, ułamał kawałek, włożył sobie do ust, zjadł i drugi raz mi ją podał. Dopiero wtedy matka wzięła prezent. On chciał pokazać, że nie zrobi mi nic złego. Niemcy już wtedy uciekali, umorusani, brudni; może to była jego ostatnia czekolada?

Pamiętam też, jak wchodzili Rosjanie. Na początku była radość, szczególnie wśród młodych, najmłodszy mój wujek i jego koledzy przesiadywali u nas w domu. I oni strasznie się cieszyli, gdy wchodziła pierwsza linia, ale niestety trochę się na tym przejechali. Od razu dostało im się za to, że nie mieli wódki, której Rosjanie szukali. Potem przyszła druga grupa i znowu rozgościli się w naszym domu. Pamiętam jednego Rosjanina... Był sympatyczny. Starszy, z wąsami, jak z bajki, coś do mnie gadał po rosyjsku. Oni u nas w domu zainstalowali aparaturę nasłuchową, takie olbrzymie tarcze, i on to obsługiwał. Dał mi latarkę ze zmieniającymi się zielono-czerwonymi światłami. Miałem ją długo, później gdzieś przehandlowałem.

To są takie strzępy. Oczywiście ludzie dorośli przeżywali różne tragedie inaczej niż takie dziecko jak ja. Pierwszym naprawdę tragicznym przeżyciem była dla mnie śmierć ojca w 1951 roku. Zresztą byłem wtedy we Wrocławiu u wujka „liberała”. Nie wiedziałem wcześniej o niczym. Dopiero gdy dowiózł mnie do naszej miejscowości, przed samym pogrzebem powiedziano mi, że ojciec nie żyje.

Wcześniej było mi dane patrzeć na ludzką śmierć kilka razy. Po wojnie moja matka miała wyszynk – tak to się nazywało – gdzie były śledzie, rolmopsy, wódka z sokiem malinowym, czy raczej sok malinowy z wódką – mieszali to sobie dowolnie. Obok była masarnia. Było jedzenie i było co się napić, tak więc przewalały się różne orientacje przez tę knajpę. Razem biesiadowali, później się strzelali, kilka trupów widziałem na własne oczy. Gdy zaczynała się strzelanina, uciekałem pod ladę. Czułem się tam bezpiecznie, tak mi się przynajmniej wydawało.

Dużo styczności z ojcem nie miałem, zginął, gdy miałem dziewięć lat – i zawsze... tęskniłem do niego. To była wielka radość, gdy przyjeżdżał. Czasem przywoził jeszcze tak zwaną UNRRĘ.

B.M.: Sławne paczki z darami.

J.T.: Była wtedy w domu wielka uciecha. Pamiętam, jak nażarłem się gumy do żucia pierwszy raz
w życiu. Nie wiedziałem, co to jest guma do żucia. Wyglądała jak pastylki oblane lukrem – dziwne, gumowate, ale zjadłem ich z siedem. Trzeba było wzywać lekarza, bo ciężko się pochorowałem. Od tego czasu mam mieszane uczucia co do wszelkiego rodzaju darów.

Pamiętam też inną sytuację. Ojciec na podwórku rąbał drzewo. Ja mu się przyglądałem: ojciec rąbiący drzewo – było w tym coś fajnego. Na palcu miałem kapsel od butelki, zamykany na drut, to się nazywało krachla. Odłamana z kawałkiem szkła. Kręciłem nią na palcu i w pewnym momencie krachla spadła i uderzyła ojca w policzek. Ojciec był człowiekiem zdecydowanym, twardym. Ja stałem przerażony, że dostanę straszne lanie. Nigdy wcześniej mnie nie bił, ale zawsze miałem przed nim respekt. Widziałem, jaki potrafił być

- 90 -

w sytuacjach krytycznych. A czasy, w jakich żyliśmy, wymagały okazania swojej siły i zdecydowania. Zobaczyłem jego spiętą twarz, po chwili zaczęła cieknąć krew... I nagle jego oczy zmieniły się. Oczy zaczęły się śmiać i roześmiał się do mnie.

Każdy należał

Po śmierci ojca musiałem szybko zacząć dojrzewać. Naprawdę było ciężko. Matka była w bardzo trudnej sytuacji finansowej, dostała marną rentę, z której nie sposób było wyżyć. Był młodszy brat. I te późniejsze lata – tak gdzieś do roku '56 – te pięć lat było straszne. To było już moje dojrzałe dzieciństwo.

Mając trzynaście lat, w zasadzie opuściłem dom, pojechałem do wujka, do Wrocławia, żeby trochę ulżyć matce. On mnie wziął do siebie. Nie chciałem tam iść. Dziś jednak jestem mu wdzięczny. A gdy miałem czternaście lat, usamodzielniłem się zupełnie, chodziłem swoimi własnymi ścieżkami. Wyjechałem z Wrocławia do Krakowa.

B.M.: Leńcze leżały obok linii kolejowej, w latach 50. docierały zapewne do pana różne, niedostępne na co dzień, atrakcje.

J.T.: Można na to patrzeć z różnych punktów widzenia. Nie myślałem wówczas kategoriami politycznymi: że to jest propaganda, pewnego rodzaju oswajanie ludzi...

B.M.: ...że nie było to wcale bezinteresowne.

J.T.: Oczywiście, że nie. Ale ja pamiętam nie to, co mówiono przez megafony stojące na stacji, lecz piosenki: Cichą wodę, Wio, koniku. Przyjeżdżały do nas takie wagony: było kino, biblioteka, jakieś odczyty, zabawy dla dzieci. Cyrkowóz przyjeżdżał. No i te głośniki - jeszcze wtedy nie każdy miał radio, więc one je zastępowały, grały głośno, było słychać na całą okolicę.

B.M.: Czy „cyrkowozy” były jedynym kontaktem z kulturą?

J.T.: Kraków nie był odległy, cała moja rodzina miała kontakty z Krakowem. Matka, prowadząc knajpę, tam się zaopatrywała. Wujek, ten biznesmen, w Krakowie kończył technikum handlowe i pracował
w już nie istniejącej restauracji przy ulicy Kazimierza Wielkiego. A później, kiedy chodziłem do podstawówki, mieliśmy fajnych nauczycieli, wspaniałego kierownika szkoły, który za dowcip o Cyrankiewiczu siedział dwa lata... Wsypał go uczeń, którego zostawił na drugi rok. Chłopak zemścił się już po skończeniu szkoły, miał szesnaście lat. Taki to był czas. Nauczyciele byli oddani. Nie pochodzili stąd, przyjechali do Leńcz i zaaklimatyzowali się, spędzili tam całe swoje życie. Często jeździliśmy
z nimi do Krakowa, do teatrów. Nawet w mieście dzieci często nie mają takiego kontaktu z teatrem,
z muzeami jak my.

B.M.: Kto był wówczas naprawdę ważny w takiej miejscowości? Czy rzeczywiście nowa władza zdominowała wszystko? Jaka była sytuacja Kościoła?

J.T.: To się bardzo zmieniało. Bo skąd brali się ludzie z jednej i z drugiej strony? Przecież znali się. Jeden z wysokich funkcjonariuszy AK był kolegą jednego z wysokich funkcjonariuszy UB, ścigali się nawzajem, ale nigdy do siebie nie strzelali. Czasem na odwrót, jeden drugiemu pomagał. Kto dominował: Kościół czy władza? Myślę, że Kościół miał zawsze wpływ u nas, może w innych środowiskach, w nowych miastach – nie. Powiem coś pani: zebrania partyjne odbywały się po mszy, pod kościołem. Tablica miejscowej POP znajdowała się poniżej

- 91 -

placu kościelnego. To wszystko żyło w jakiejś symbiozie. Był taki okres, że partyjnym nie wolno było chodzić do kościoła. Sekretarz partii nie przychodził więc na mszę, tylko nieco wcześniej pod kościół
i stał tam przez całą mszę. Zawsze jakieś grupki organizowały się koło kościoła i on też tam stał.

B.M.: Mówił pan kiedyś, że jako młodziutki chłopiec euforycznie przyjmował pan wydarzenia października '56 roku. Musiał więc pan sobie uświadamiać, że to, co było wcześniej, nie jest dobre
i pojawia się szansa na zmianę.

J.T.: Trudno się po mnie spodziewać, że w wieku piętnastu lat byłem tak dojrzały, jak ci chłopcy, którzy byli w powstaniu warszawskim. Na pewno nie, ich kształtowała inna rzeczywistość. Ja nie przypisywałbym sobie i innym piętnastolatkom takiej świadomości. Wiedziałem jedno – to, co mi starszy człowiek, mój wychowawca, powiedział – że mam jeździć nocą po mieście i malować farbą hasła o suwerenności Polski. Nie tylko mnie, całej grupie chłopców. Zgłosiliśmy się na ochotnika. To było przeżycie. Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zagrożenia i z tego, co się dzieje wokół Polski, co się wcześniej działo w Poznaniu. I widziałem pewne rzeczy, które mnie brzydziły, na przykład nie mogłem znieść tłumów. Często wtedy jeździliśmy na różne obozy – choć nie z wyboru, tylko z konieczności. Musieliśmy jechać. Istniała wtedy słynna Organizacja Harcerska, która zastąpiła wcześniejszy ZHP.

B.M.: Pan do niej należał?

J.T.: Każdy należał. Pod koniec szkoły podstawowej to już całe klasy były organizowane w zastępy.
A później, po roku '56, należałem do odrodzonego ZHP i wspominam z ogromnym sentymentem tamten czas, tamtych ludzi. Wyrosło z tego okresu wielu polityków o różnych poglądach v od lewicowych do skrajnie prawicowych.

Róże w kolorach tęczy

B.M.: Zapytałam o rok '56, ponieważ wtedy ludzie uwierzyli w coś takiego jak „socjalizm z ludzką twarzą", aby niebawem przeżywać ogromne rozczarowania.

J.T.: Ja sobie nie zdawałem sprawy z tego, co to jest „socjalizm z ludzką twarzą”. Cóż wtedy mógł wiedzieć młody człowiek? Mógł oczywiście znać opowieści o AK, o powstaniu, o roku '20 – to mieliśmy
w domu lub dowiadywaliśmy się prywatnie od nauczycieli. Oficjalnie uczono nas innej historii,
a później, gdy jechaliśmy na wycieczkę, dowiadywaliśmy się prawdy. Więc wiedzieliśmy, że żyjemy
w jakimś dziwnym klinczu. A później ten rok '56 był euforią, zwłaszcza wśród młodzieży. Wydaje mi się, że to wszystko już tak napęczniało, iż musiało nastąpić jakieś rozwiązanie. To była taka ślepa uliczka. Przecież minęły trzy lata od śmierci Stalina, a jeszcze to funkcjonowało dalej, dalej i dalej. Trzeba było z tym zerwać, przede wszystkim z obciążaniem własnego narodu, z wyrokami dla AK-owców. Po roku '56 nastąpiły rehabilitacje, zmiana kursu. Oczywiście do pewnego momentu, później znowu zaczęto powracać do tych wymyślonych prawideł.

Pamiętam pierwsze Juwenalia na Błoniach w Krakowie w 1957 roku. Jezus Maria, co się tam wtedy działo! To było niesamowite przeżycie: ten zgiełk, wrzask. Przecież my wcześniej, żeby posłuchać rock and rolla w internacie, schodziliśmy do piwnicy. A tu nagle te pierwsze Juwenalia: wspaniałe zespoły, które się nagle pojawiły, wyszły z „podziemia".

 - 92 -

B.M.: Czy zanim trafił pan do liceum plastycznego, myślał pan o konkretnym zawodzie, szkole?

J.T.: Nie myślałem, ale rodzina myślała za mnie: kolejarza chcieli ze mnie zrobić, żeby się zgadzało z rodzinną tradycją. Pojechałem na egzamin do technikum kolejowego i robiłem wszystko, żeby nie zdać. Podejrzewam, że bym go zdał, bo nie był specjalnie trudny. Nigdy w życiu nie zrobiłem czegoś podobnego, każdy inny egzamin – nie tylko w szkole – chciałem zdać. Tak się szczęśliwie ułożyło, że do technikum nie zdałem i nie zostałem kolejarzem. Trafiłem do liceum ogólnokształcącego we Wrocławiu.

B.M.: A zainteresowania plastyczne?

J.T.: Podczas Świąt Wielkanocnych u matki rozchorowałem się i znalazłem się w szpitalu. Zaczęła wtedy kiełkować we mnie myśl, by nie wracać już do Wrocławia. Miałem tam rodzinę, ale czułem się wyobcowany. Wrocław był wtedy mrocznym, ponurym miastem, bardzo jeszcze zrujnowanym.
W szpitalu z nudów zacząłem coś bazgrolić, rysować portreciki, karykatury. Przychodzili do mnie inni chorzy i dawali za to pieniądze, po 10 czy 20 zł za portret. Pierwszy raz zarabiałem na życie sztuką.

B.M.: I wtedy zaświtała myśl o kształceniu się w tym kierunku?

J.T.: Podsunął mi ją jeden ze współpacjentów. Zapytał, czy myślałem o tym. Powiedziałem, że nie. Doradził, bym pomyślał. Wyszedłem ze szpitala i złożyłem dokumenty do liceum plastycznego.

B.M.: Prawdopodobnie wkroczył pan w barwny świat, młodzi ludzie, którzy wybierają taką szkołę, są na ogół oryginałami.

J.T.: Barwny świat... wie pani, on jeszcze nie był taki barwny... Może na początku, bo taka zbieranina objawiła się w tej pierwszej klasie. Później wszystko utemperowano, wprowadzono mundurki. Nosiliśmy mundurki w liceum plastycznym! To było właśnie po roku '56, do szkół przywracano tradycje gimnazjalne. Mundurki przyjmowały się z trudem, zawsze był jakiś wybieg, że nie ma za co ich kupić.
A jeden z kolegów, by stało się zadość rozporządzeniom, kupił sobie mundur w Czyżynach od kolejarzy, którzy nosili w tym mundurze mąkę. I przyszedł w takim „wymączonym” mundurze ze złotymi guzikami, jeszcze je sobie specjalnie wybłyszczył, siedział w ostatniej ławce. Doprowadził dyrektora do rozstroju nerwowego. Kilka miesięcy trwała ta afera z mundurkami, potem dziewczyny z powrotem zaczęły nosić czerwone pończochy do granatowych spódnic. Ale myślę, że nie było w tym przesady, ekstrawagancji, krzykliwości. Za to krzykliwość wyszła wtedy na ulice: te krawaty z półgołymi babami, z rybami, z różami w kolorach tęczy, jakieś spodnie w kolorową kratkę. To był okres rozkwitającego bikiniarstwa. Wcześniej istniała cenzura na bikiniarza. Potem wszyscy zaczęli się przebierać, my nie odstawaliśmy.

Ku teatrowi

B.M.: Trafił pan do tego liceum jakby trochę przypadkiem. Czy plastyka rzeczywiście była wtedy pana pasją? A może teatr?

J.T.: Nie urodziłem się w domu malarza, w domu z tradycjami plastycznymi. Równie dobrze można by powiedzieć, że już w dzieciństwie wykazywałem wielkie skłonności do teatru. Ja w ogóle bardzo niedobrze reaguję na takie opowieści, że już od dziecka ktoś czuł powołanie. Ksiądz może tak mówić
o sobie, może

 - 93 -

miewać różne objawienia... Natomiast u artysty bardziej jest konieczność, może powinność. Oczywiście, nie ma artysty bez tego daru Bożego, tej iskierki, jakiejś odrobiny talentu. W innym przypadku możemy jedynie mówić o rzemiośle. Wydaje mi się, że miałem w sobie coś, z czego sobie nie zdawałem sprawy. Nie zajmowałem się jeszcze teatrem, moja wrażliwość na teatr rozbudzała się w liceum. Ale raczej ku stronie plastycznej teatru, nie w kierunku aktorstwa. Bardziej mnie intrygowała przestrzeń teatralna.

B.M.: Czyli wszystko wskazywało w tamtym okresie, że wybierze pan scenografię?

J.T.: Taki miałem zamiar. Ale po liceum poszedłem do pracy. Może opowiem pani historię, dlaczego zostałem aktorem. To swoista kara Boża za nieuctwo. Mieliśmy w liceum panią profesor od polskiego, która organizowała konkursy recytatorskie. Ciągle zadawała nam wierszyki na pamięć. Zbuntowałem się w trzeciej klasie i przestałem się ich uczyć. Dostawałem pałę za pałą. Z jakiegoś wypracowania miałem czwórkę, a reszta dwóje, chyba aż siedem. Zbliżał się koniec roku, groziła mi poprawka. Koledzy namawiali mnie, bym się nie stawiał, tylko nauczył wierszyka, zgłosił do przepytania i będzie spokój. Tak zrobiłem. Nauczyłem się Śmierci pułkownika, pani profesor niechętnie, ale pozwoliła mi go powiedzieć. Gdy skończyłem, coś mi wpisała do dziennika. Dyżurni od razu odkryli, że wpisała mi czwórkę ołówkiem. Zastanawiałem się, dlaczego ołówkiem? Za dwa dni się dowiedziałem. Spotkała mnie na korytarzu i powiedziała: „Będziesz brał udział w konkursie recytatorskim. Ja cię przygotuję”. Nie miałem wyboru: jeśli odmówię, ona mi wymaże tę czwórkę. Ale szukałem cały czas jakiegoś powodu, dlaczego ja mam to robić. Powiedziała mi: „Masz taki ciekawy głos”. Zaczęła się gehenna, przygotowywała mnie i przygotowywała. Podczas konkursu w ogóle nie wiedziałem, co robię, wchodziłem na jakieś estradki... Odpadłem dopiero w eliminacjach wojewódzkich. Jako jeden
z nielicznych wychowanków pani profesor doszedłem tak daleko. W ten sposób stałem się na jakiś czas niezbędnym elementem artystycznym wszelkich akademii w szkole. Śmierć pułkownika recytowałem na 1 maja, na 3 maja – bo 3 maja też świętowaliśmy w tej szkole po cichutku – na Dzień Dziecka, na Dzień Kobiet. Odrzucałem wówczas myśl, bym kiedykolwiek mógł zostać aktorem. Bardziej pociągała mnie strona plastyczna teatru, cała jego maszyneria. Po ukończeniu liceum szukałem pracy. Musiałem po prostu zarabiać, by przeżyć.

B.M.: Nie było szansy na jakieś stypendium?

J.T.: Proszę pani, ja przewinąłem się też przez dom dziecka. Będąc w liceum, pobierałem zasiłek
z domu dziecka w Krzeszowicach, lecz w końcu tam nie zamieszkałem. Miałem już skierowanie, ale dyrektor liceum plastycznego Józef Kluza poszedł mi na rękę i pieniądze stamtąd były przekazywane do internatu. Była to forma pewnego zasiłku dla mnie w liceum.

Natomiast później nie było żadnych stypendiów. Poszedłem do pracy, co było naturalne. I to wielkie szczęście, że ją dostałem. Można było pójść do Czyżyn rozładowywać węgiel, czasem to robiłem, czasem pracowałem w wakacje z murarzami. Ale to zajęcia sezonowe. Po prostu udało mi się dostać pracę w Teatrze Lalek w Nowej Hucie, robiłem tam dekoracje i od czasu do czasu grałem na scenie. To był teatr dla dzieci, sami robiliśmy scenografię, kukiełki.

B.M.: To był teatr amatorski?

J.T.: Półzawodowy. Mieliśmy normalne etaty. To był przyzakładowy teatrzyk

 - 94 -

przy Domu Kultury. Pracowałem tam kilka lat, później państwo Jaremowie zobaczyli mnie na jakimś festiwalu i ściągnęli do Groteski, profesjonalnego teatru lalkowego. Wtedy scenografami byli tam Mikulski, Skarżyńscy. Nadal chciałem iść na Akademię i jednocześnie pracować w Grotesce, żeby mieć trochę pieniędzy. Zresztą lubiłem swe zajęcie.

Ale koledzy namawiali mnie, bym zdawał do Szkoły Teatralnej. Poszedłem w końcu na egzamin dla świętego spokoju, by się odczepili. Poza tym ścigało mnie wojsko, a egzamin do PWST był wcześniej od tego na ASP. Pomyślałem: rok postudiuję w Szkole Teatralnej, a później pójdę na Akademię. Spróbuję, zobaczę. Spróbowałem i zostałem w Szkole Teatralnej, wciągało mnie to coraz bardziej. Przestałem malować, brakowało mi na to czasu.

B.M.: Zaczął pan studiować i prawie jednocześnie nawiązał kontakt z Teatrem STU.

J.T.: Gdy byłem na II roku, Krzysztof Jasiński zaczął organizować jakiś teatr. Nie było jeszcze wiadomo, co będzie, z początku nazywało się to Studencki Teatr „Uwaga”. Miał to być teatr polityczny, teatr faktu. Ale już pierwsze próby ukierunkowały go w stronę bardziej artystyczną, psychologiczną. Jedną
z naszych pierwszych prób był Pamiętnik wariata.

Kiedy skończyliśmy Szkołę, musieliśmy iść do zawodu. Całą grupą z Teatru STU trafiliśmy do Teatru Rozmaitości. Pani Gryglaszewska, która była dyrektorem, dała nam salę, i mogliśmy robić nasz teatr obok normalnych produkcji, w których braliśmy udział. Później śmierć Janka Łukowskiego, który był duszą Teatru STU, przerwała to. Może nasza mała odporność spowodowała, że się rozeszliśmy. Wcześniej, właśnie w „Proscenium”, poznałem Konrada Swinarskiego. Był na spektaklu Nos według Gogola; przyszedł do nas do garderoby. Powiedział mi kilka ciepłych słów, to było bardzo dużo. Potem długo, długo nie miałem z nim do czynienia, byłem kilka lat w Starym Teatrze, zanim zagrałem u niego.

Co zrobić z komediantami

B.M.: Bardzo szybko zadebiutował pan w filmie.

J.T.: Pierwszy poważny kontakt z filmem miałem w Kolumbach Morgensterna, gdzie grałem dwóch braci Jagiełłów. Wspominam ten film z wielkim sentymentem. Był on – jak na tamte czasy – bardzo ludzki; nie będę używał głupich określeń, że odważny. A później moje kontakty z filmem zerwały się. Mając do wyboru: albo pracować z takimi reżyserami jak Swinarski, Jarocki w teatrze, albo robić filmy podejrzanej jakości artystycznej, wybrałem teatr. Bardziej ulotny, nietrwały, ale nie żałuję tego. Fakt, że DziadyWyzwolenie graliśmy 360 razy i oglądało je tylu ludzi, i to naprawdę z wielkim pietyzmem, świadczy, że przedstawienia były jakimś, potrzebnym wtedy, duchowym pokarmem. Czymś, czego ludzie nie mieli na co dzień.

Wybrałem teatr, ponieważ w kinie nie miałem szczęścia trafić na tych najlepszych. Nie mówię, że film jest gorszy, tylko że ja nie miałem szczęścia trafić na coś, co dałoby mi artystyczną satysfakcję. Oczywiście, że od czasu do czasu gram w filmie, znowu wracam do niego. Większość reżyserów filmowych z reguły nie chodzi do teatru, nie interesuje się nim. Może powodem, że znowu zaczynam dostawać propozycje, jest to, że dosyć dużo gram w telewizji. Wypeł-

- 95 -

niam sobie tę lukę ekranową za pomocą telewizji i z czystym sumieniem pod wieloma rzeczami, które tam zrobiłem, mogę się podpisać. Nię muszę się ich wstydzić. A w filmie czasami miewałem jakiś niesmak: Po co ja to robiłem? Po cóż mi to było potrzebne? I w końcu dochodziłem do wniosku, że po to, by sobie kupić lodówkę...

B.M.: Polskie filmy w latach 70. na ogół ukazywały bardzo schematyczny, „plakatowy" obraz bohaterów, ich losów. Dlaczego kino polskie – nawet obecnie, gdy nie funkcjonuje już cenzura – jest tak słabe w opisywaniu rzeczywistości?

J.T.: Nie wszystko można zwalić na cenzurę. Rosjanie mieli cenzurę ostrzejszą od naszej, a zrobili kilka doskonałych filmów. W tym ich reżimie na przykład powstał Los człowieka, jedno z wybitniejszych dzieł kinematografii światowej, także Lecą żurawie i wiele innych. Tematyka jak najgorsza – wojna. Ale jak zrobiona! Czyli można. Już sam tytuł – Los człowieka – mówił, o czym to będzie. Nie o ideologii, lecz o człowieku w tej ideologii. Jak się ma człowiek do tej ideologii. Oczywiście, to mądrze zrobiony film, reżyser potrafił oszukać wszystkich cenzorów i pokazał właśnie los człowieka. Natomiast u nas zdarzały się filmy wspaniałe, wielkie, ale sporadycznie, to była kropla w morzu. Podejrzewam, że dlatego, iż zwykle robiono filmy o czymś: o sprawie, a nie o człowieku. Sprawa była ważniejsza niż człowiek. Człowiek był marginesem.

Usłyszałem raz na planie filmowym taką rozmowę: „No, mamy już ustawione światło, jazda jest zrobiona. Kurwa, tylko co z tymi komediantami zrobić?” Wie pani, gdyby istniał prawdziwy producent, toby takiego reżysera wyrzucił z planu. Wszystko miał, tylko nie wiedział, co zrobić z istotą rzeczy.
Z materią ludzką, z tą plasteliną. Dlaczego De Niro lub Pacino są tacy wspaniali? Dlaczego w Obławie taki wspaniały był Marlon Brando? Bo to było o człowieku. W pewnym systemie, w pewnych realiach, które pokazywano z wielkim okrucieństwem. Ale dlaczego wyszło to okrucieństwo? Bo ono uderzało właśnie w tego człowieka i było przez niego pokazywane. On tego wszystkiego na sobie doświadczał. Natomiast w naszym filmie zawsze najpierw była sprawa, a później w tej sprawie ludzie. Dlatego prawie wszystko było papierowe. Nie znaczy to, że z tego papieru – bo tutaj byłbym niesprawiedliwy – nie potrafili się wyrywać Wajda, Zanussi, Kutz, Kieślowski. Oni jednak szukali człowieka, oczywiście każdy na inny sposób, ale dogrzebywali się do ludzkiej duszy.

B.M.: Od kilku lat jedną z ważniejszych relacji w pana artystycznym życiu jest związek z Kazimierzem Kutzem. Głównie poprzez udział w jego świetnych spektaklach telewizyjnych. Ostatnio zagrał pan też w filmie o kopalni Wujek.

J.T.: To jest wielka, długa opowieść. Nasze związki bardziej dotyczą życia niż sztuki. Zagrałem u niego kiedyś w Znikąd donikąd. W filmie i trochę przemilczanym, i trochę wówczas nie na czasie – to wszystko się nałożyło. Właściwie nie mieliśmy od dawna kontaktu poza tym, że spotykaliśmy się czasem na jakimś festiwalu. Nagle dowiedziałem się z prasy, że Kutz został zwolniony z pracy w Szkole Filmowej w Katowicach, ponieważ nie ma dyplomu. A było wtedy zarządzenie ministerstwa szkolnictwa wyższego, że człowiek bez dyplomu nie może pracować w szkole wyższej. Często je omijano, ale jestem przekonany, że był komuś niewygodny – jak to często z nim bywa. Zadzwoniłem do niego, pytając, czy to prawda. Okazało się, że tak. Na Wydziale Reżyserii PWST, gdzie byłem rektorem, chcieliśmy wtedy nawiązać jakiś kontakt z telewizją, z filmem.

 - 96 -

Żeby ze studentami popracował fachowiec z tej branży. Dogadaliśmy się już z Ośrodkiem Krakowskim, że da studio. Trzeba było tylko człowieka. Zaproponowałem Kutzowi pracę na Wydziale Reżyserii, a on po krótkim namyśle zgodził się przyjść. Tak to się zaczęło.

Zacząłem z Kutzem w filmie, później miałem z nim wielką przygodę telewizyjną. To naprawdę wspaniały człowiek, który wie, do czego jest mu potrzebny aktor na planie: umie z nim pracować, znaleźć język porozumienia. Kutz potrafi rozładowywać stresy. Potrafi być matką, bratem, przyjacielem. A czasem potrafi być i takim, co da szturchańca. I bardzo dobrze, bo to też jest potrzebne.

B.M.: Wielu aktorów narzeka, iż w polskich filmach nie mogą znaleźć wiarygodnych ról do zagrania.

J.T.: W naszym kinie istniała maniera, która polegała na tym, że tekst dla aktora przygotowywano często dopiero na planie, bo uważano, że nie będzie sztuczny tylko wtedy, gdy aktor nie będzie zorientowany dokładnie, co ma mówić. Jest to absolutna bzdura. Profesjonalizm polega na tym, że wszystko jest absolutnie przygotowane. Tak robią na Zachodzie. Po prostu wymyśla się wiele wariantów zagrania danej sceny, a nie tylko informacyjnego wypowiedzenia tekstu. U nas było kiedyś popularne takie powiedzonko: mówicie jak w polskim filmie. To znaczy gęba w gębę i wychodził z tego radiowy bełkot. To nie tak. Jakżeż wspaniale mówi na ekranie Marlon Brando albo De Niro. To nie jest przypadkowe, to z czegoś wynika. Oczywiście Dustin Hoffman czy Al Pacino potrafią wywoływać
w sobie niesamowite emocje, ale to wszystko wychodzi z myśli, a nie z przypadku.

Pomiędzy czarnym i białym

B.M.: Chciałam nawiązać do początku naszej rozmowy, do ironicznego stwierdzenia o tym, jak to namnożyło się ostatnio szczęśliwych ludzi sukcesu. Czy dla pana sukces w sztuce jest równoznaczny
z sukcesem w życiu?

J.T.: Otrzymałem Nagrodę im. Zelwerowicza, najbardziej prestiżową nagrodę aktorską, dostałem Złoty Wawrzyn, Złoty Ekran, i to jest dla mnie sukces artystyczny. Ale ludzie kojarzą sukces z audi i willą z basenem. Niestety, w sztuce to zupełnie coś innego. Któż jest człowiekiem sukcesu dzisiaj? Biznesmen! A artysta to jakieś barachło, które czasem przydaje się, żeby gdzieś tam ryja pokazać. Tak jak w poprzednim systemie, nasze ryje – mój szczególnie ulubiony – przydawały się władzy, która wykorzystywała artystów w celach propagandowych. Teraz podobny stosunek mają biznesmeni.
Z jednej strony coś tam wiedzą o świecie artystycznym, to ich intryguje: artysta, artystka... Ale w sumie ich stosunek jest pogardliwy, chcą mieć pajaca obok siebie. Zresztą na dworach zawsze trzymało się błaznów. Tylko że błazen przynajmniej mógł zakpić ze swego pana – było to wpisane
w konwencję dworu. A teraz artyście popuszczą trochę, ale nie za dużo. W sumie chcą go wykorzystać tanim kosztem.

B.M.: Angażował się pan w życiu publicznym: był pan rektorem PWST, posłem na Sejm, członkiem Rady Konsultacyjnej przy gen. Jaruzelskim. Cieszy się pan w swoim środowisku ogromnym szacunkiem jako człowiek, który wszystkich swoich wyborów dokonywał ze szlachetnych pobudek. Dziś nie myśli pan już o polityce?

J.T.: Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego mieli być sami nieszlachetni? Nie jest tak, żeby był tylko kolor czarny i biały. Nie ma takiej możliwości, chociażby

- 97 -

nawet dlatego, że jak pani twierdzi, ja mam taką opinię. Nie zajmowałem się dobrem ogólnospołecznym, tylko dobrem kultury. O to się ciągle szarpałem, to mnie intrygowało. Dla mojej działalności nadrzędna była sztuka, teatr. Należę do ludzi, którzy ciągle mają wątpliwości. Ale mają też swoje poglądy, których się nie wypierają. Obecnie staram się unikać polityki, o ile to możliwe. Ona coraz bardziej mnie drażni. Gdy mam jej za dużo w telewizorze, to biorę kasety z wypożyczalni. Po prostu zraziłem się... czuję przesyt. A może to też poczucie straconego czasu: po co? komu to było potrzebne? Oczywiście nie będę wyliczał, dla kogo to robiłem. No, dla ludzi. Taką mam naturę, wychowałem się między ludźmi. Wychowałem się w internatach, otarłem się o dom dziecka. Może tam – w tej mojej wczesnej młodości – trzeba by szukać powodów takiego, a nie innego zachowania się, działalności w życiu publicznym. Może wtedy na pewne rzeczy się uczuliłem. Może tam tkwią motywy...

Rozmawiała: Beata Maciejkiewicz

Kraków, 19, 21, 23 września 1993 r.

- 98 -

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • POLSKIE KINO POWOJENNE, dr Rafał Marszałek
  • „Zimowy zmierzch” i „Zagubione uczucia” jako przykłady Odwilży w...
kanał na YouTube

Wybrane artykuły