Artykuły
„Kino” 1968, nr 1, s. 14-19
Temat wojenny
Janusz Przymanowski
Po wojnie wyprodukowaliśmy w Polsce prawie trzysta długometrażowych filmów fabularnych, a więc ilość, która już pozwala ocenić główne tendencje tematyczne, torujące sobie drogę poprzez gąszcz przypadków, zwycięsko pokonujące trudności, zgromadzone dzięki intensywnej pracy paru zasłużonych urzędów, na drodze scenarzystów, reżyserów i kierowników produkcji. Nie wiem, czy istnieje jakaś statystyczna analiza, nie mam ani danych, ani odpowiednich kwalifikacji, by jej samemu dokonać, ale spoglądając za okno w zimowe niebo, odwołując się do własnych wspomnień, do obserwacji widza, zaryzykowałbym stwierdzenie, że przynajmniej setka z owych trzystu to filmy wojenne lub takie, w których kluczem do zrozumienia wydarzeń jest retrospekcja, odwołanie się do przeżyć okresu wojny.
Usiłując odpowiedzieć na pytanie, czemu tak się dzieje, można by słusznie stwierdzić, że okres zawarty między wrześniem 1939 a majem 1945 jest czasem zwrotu o zupełnie wyjątkowym znaczeniu dla Polski jako państwa i Polaków jako narodu. Zawierała się w nim klęska demaskująca absolutną niemoc burżuazji u steru rządu, wstęp do fizycznego unicestwienia narodu i wymazania kraju z mapy świata, walka z okupantem będąca równocześnie walką o rząd dusz, uformowanie się nowych sił politycznych, zdolnych dać państwu spokojne granice i nowy ustrój, a ludziom propozycję nowych stosunków społecznych.
Wszystko to prawda i można wymienić jeszcze tuzin fundamentalnych zmian, z niełatwymi narodzinami polsko-radzieckiej przyjaźni w pierwszym rzędzie, które podkreślają rewolucyjny dla Polski charakter okresu drugiej wojny światowej, lecz przecież zrealizowane do dziś filmy w sposób bardzo nierównomierny (często odwrotnie proporcjonalny do znaczenia) oświetlają poszczególne grupy tematyczne. Wiemy dobrze, że i w okresie powojennym nie brak wydarzeń o wielkiej wadze, których film jak dotąd w ogóle nie zauważył. Wypadnie zatem powtórzyć pytanie: Czemu tak wielkim powodzeniem cieszą się walki zbrojne, zarówno frontowe, jak i partyzanckie, jako temat filmowy?
Tak naprawdę to przecież nie ma jakichś specjalnych dziedzin filmu wojennego i pokojowego, jak nie istnieją dwie literatury: wojskowa i cywilna. Zarówno film, jak i literatura, każda dziedzina sztuki swymi własnymi środkami, opowiadają o człowieku, o jego konfliktach i przeżyciach, klęskach i zwycięstwach. Reszta to tylko kwestia tła i realiów.
Naturalnie ani realia, ani tło nie są sprawami obojętnymi. Sytuacje wojenne stwarzają napięcia wysokiej mocy. Bohater, którego w scenerii pokojowej trzeba byłoby scharakteryzować pół kilometrem taśmy, wprowadzony w warunki wojenne może stać się postacią pełnowymiarową, całkowicie plastyczną po stu metrach. Człowiek pracujący w urzędzie iks czy w zakresie igrek przez wiele lat, nawet przez całe życie, może udawać, iż określone idee i wartości moralne są mu droższe. Za średniej wysokości cenę może przy odrobinie przebiegłości wyrobić sobie na przykład opinię patrioty.
Ani w partyzanckim lesie, ani we frontowym okopie udawanie nie jest możliwe. Z odwagi, koleżeństwa, ofiarności i ideowości egzaminuje bardzo surowy sędzia: przeciwnik strzelający ostrą amunicją. Każde słowo musi mieć pokrycie w natychmiastowej gotowości do działania, w każdej chwili śmierć może przedstawić rachunek. Sądzę, że ostre światła i cienie, skala od najgłębszej czerni do bieli, zdecydowana plastyka sytuacji – wszystko to są czynniki zachęcające do produkcji filmów na tematy wojenne i narażania się na dodatkowe, związane z tym kłopoty, których jest niemało.
Choćby na przykład sztywność schematów organizacyjnych, która sprawia, że w scenariuszu
o kompanii musi być dowódca, zastępca do spraw politycznych, dowódcy plutonów, szef... Jeśli braknie choćby jednej z tych postaci, trzeba tłumaczyć jej nieobecność. Zupełnie tak samo jak w czołgu musi być cztery lub pięć osób w zależności od typu, a na pokładzie szturmowca pilot i strzelec. Nie ma na to rady, niczego nie wolno zmienić, choć ze względu na akcję mogłoby nam dogadzać na przykład spotkanie tylko dwu bohaterów we wnętrzu czołgu lub też zabranie do szturmowca tej trzeciej. Piszę to z lekkim uśmiechem, lecz równocześnie pamiętając o niepozbawionych goryczy doświadczeniach,
i wiem, że zrozumie mnie każdy, kto choć raz przymierzał się do tego tematu.
Inny kłopot – to realia. Można sobie pozwolić na pewne dowolności nawet w historycznym filmie kostiumowym, ale uczestnicy ostatniej wojny żyją, patrzą bardzo
– 14 –
uważnie i nie darują najmniejszej niedokładności. Nawet reżyser obwarowany konsultantami
z czterech stron świata nie może się czuć bezpiecznie, bo nie ma takich fachowców, którzy by się znali na wszystkim i dopatrzyli tego wszystkiego, co dostrzegą tysiące par oczu wczorajszych i dzisiejszych speców od techniki i uzbrojenia, wyżywienia i umundurowania, musztry, obyczajów.
Pisząc o wydarzeniach, których sam byłem świadkiem, jestem dość spokojny: po pierwsze pamiętam,
a po drugie pilnie sprawdzam. Lecz przecież nie udało mi się pozostać bez winy i jeden z dawnych zwierzchników do śmierci nie wybaczy, że sierżant Czernousow w filmie o czterech pancernych i psie, jadąc z Syberii na front w tym samym okresie, w którym nad Oką zorganizowano pierwszą brygadę pancerną, ma na piersi order Sławy. Order ten ustanowiono 8 listopada 1943 roku. „Ot, wy mi powiedzcie, pułkowniku, kiedy i gdzie wasz sierżant zdążył go zarobić?”.
Innego rodzaju poważne opory podczas realizacji filmów wojennych stawiają fanatyczni wyznawcy regulaminów i rozkazów, których nie obchodzi, jak było, gdyż wiedzą, jak powinno być. A więc dowódca nie ma prawa powie-
– 16 –
dzieć do żołnierza: „Franek”, lecz tylko „obywatelu szeregowcze Kobiałko”, w szeregu nie wolno rozmawiać, nikt nie może być ranny kulą, lecz tylko pociskiem karabinowym.
Trzeba bardzo ostrożnie postępować, by takiego strażnika cnót wszelakich trzymać z dala i nie dać mu ani odrobiny władzy, bo nie tylko przyprawi reżysera o nerwobóle i stany lękowe, lecz zamorduje film. Taki nie rozumie, że choć w rzeczywistości nie widać dobrze zamaskowanego żołnierza, w filmie najlepiej zamaskowany bohater musi być dla widza dostrzegalny. Taki nie pojmuje, że na ekranie nie sposób pokazać walki czołgów z zachowaniem autentycznych odległości, bo byłyby to pchełki zagubione w pejzażu, że trzeba je zbliżyć wbrew regulaminom i faktom, ale zgodnie z prawami filmu.
Film „cywilny” może dziać się w nieokreślonym mieście, a bohaterami jego mogą być ludzie, którzy pracują w bliżej nieokreślonych zakładach. Nikt nie będzie dopytywał o współrzędne geograficzne. Natomiast widz filmu wojennego chce wiedzieć, jaki to front, jakie miasto, jaka dywizja, i ma pretensje, jeśli autorzy nie udzielają mu precyzyjnej odpowiedzi. Miasto musi być Kołobrzegiem, Bolonią lub Berlinem. Podstawowy zarys operacji, jej przebieg, pora roku, ba, nawet pogoda muszą być zgodne
z historią.
Wyliczyłem parę kłopotów, które biorą sobie na głowę scenarzysta i reżyser, przystępując do realizacji filmu wojennego. Wojennego, albo też w ogóle wojskowego. Filmów o życiu wojska podczas pokoju jest jednak znacznie mniej. Przypuszczam, że z tej przyczyny, iż wszystkie kłopoty pozostają, potęgują się, a odpadają podstawowe czynniki zachęcające: owe ostre światło autentycznej walki błyskawicznie rysujące ludzkie charaktery. Jeśli już w czasie pokoju, to przynajmniej takie jednostki, które nie tylko ćwiczą, ale stykają się z autentycznym niebezpieczeństwem, z ostrą przygodą: wojska ochrony pogranicza, lotnictwo, spadochroniarze... Naturalnie filmy tego rodzaju były i będą robione, ale nie sądzę, by miało być ich wiele, podczas gdy filmom o wojnie rokuję jeszcze bardzo poważną karierę. Twórców pociąga smak twardych, męskich przeżyć, a z drugiej strony za tematyką wojenną opowiadają się widzowie.
W środowisku literackim i filmowym, a w każdym razie w części tego środowiska, modne jest dziś wykrzywianie twarzy przy słowach: „widz” i „popularność”. Wypada odnosić się niechętnie do odbiorców i tym wyżej unosić głowę, im szybciej obraz znika z ekranów ze względu na puste sale. Wypada najpochlebniej pisać o filmach trudnych i bardzo trudnych dla przeciętnego odbiorcy. Ilość
i objętość recenzji jest przeważnie odwrotnie proporcjonalna do zasięgu utworów. Najwięcej można przeczytać o sztukach wystawianych w niewielkich teatrzykach, najmniej – o programach telewizji, które ogląda trzecia część narodu (prawo to odkrył i opublikował spostrzegawczy KTT). Mimo mody nikt jednak nie robi przecież filmu wyłącznie dla siebie, co powinno być ideałem dla dumnego artysty. Sądzę, że i ci najdumniejsi pośród ciemnych nocy przyznają się sobie, że nie najgorzej byłoby zdobyć popularność. Ja sam zaś stwierdzam otwarcie, że odbiorca interesuje mnie przede wszystkim i dlatego tak cenię TV.
Telewizja została przyjęta przez ludzi filmu tak jak pierwsze wyrzutnie rakietowe przez artylerzystów: „Biją daleko, ale nie celnie. Wszystko jedno, nas nie potrafią zastąpić”. Druga część tej wypowiedzi jest słuszna – inaczej odbiera się film z dużego ekranu,
– 17 –
inaczej w domu; inne jest nastawienie widza, który sam decyduje o doborze programu i ogląda obraz z głębi ciemnej sali, skoncentrowany w ciszy. Natomiast niechęć zupełnie niepotrzebna. Cóż z tego, że ponoć mniej celny, skoro zajrzawszy do Rocznika statystycznego i przyjąwszy bardzo surowe dla telewizji założenie, że filmy przez nią nadawane oglądają tylko dwie osoby przy każdym telewizorze, stwierdziłem, że w 1966 roku stosunek liczby widzów filmowych w kinach do widzów filmowych w TV wynosił co najmniej 1:15! Formy dotarcia do odbiorcy wartości artystycznych, którymi dysponowali działacze kulturalni w okresie przedtelewizyjnym, mają się do obecnych jak maczuga do czołgu, jak łuk do ładunków nuklearnych.
Piszę o rozpowszechnianiu nie tylko dlatego, że problem mnie pasjonuje, lecz również z tej przyczyny, że ma bezpośredni związek z przyszłością filmu o tematyce wojennej, który nie powiedział jeszcze
o najistotniejszych sprawach, który ma do spełnienia bardzo istotne zadania w życiu kulturalnym, społecznym i politycznym. Od niego głównie będzie zależało, jak w świadomości narodowej utrwali się obraz wojny i okupacji, walki narodowowyzwoleńczej i rewolucji, który zostanie przekazany następnym pokoleniom. Od filmu przede wszystkim zależy prezentacja ludzkich postaw i doświadczeń stanowiących wartość trwałą, znaczących dla kształtowania człowieka naszych czasów. Film musi przedstawić zasadnicze jednostkowe i społeczne konflikty epoki, z której wywodzi się nasza teraźniejszość i której związek z teraźniejszością wymaga rzetelnego sformułowania. Wojna jest okrutna
i brudna, ale istnieje szlachetny patos walki o wolność, o życie narodu. Pragniemy pokoju, nie chcemy wojny, ale musimy być gotowi do udzielenia druzgocącej odpowiedzi każdemu napastnikowi. Wojsko jest organizacją powołaną do prowadzenia wojny, ale siła militarna państw socjalistycznych już parokrotnie w ciągu dwudziestolecia zażegnała wojnę, powstrzymała tych, którzy do niej dążą. Musimy widzieć dialektyczną jedność tego splotu przeciwieństw. Nie każdy pacyfista – cacy, nie każdy żołnierz – be.
Nieprzemyślane, niepoważne wydaje mi się stanowisko ludzi, którzy w rozwoju tematyki wojennej upatrują krzywdę Komitetu Obrońców Pokoju, w dziecięcych zabawach w wojsko – zło immanentne. Przed paru miesiącami pewna pani zamieściła felieton w „Kobiecie i Życiu”, pisząc ze smutkiem
o przedszkolakach, które zmusiły ją do kapitulacji, bo zamiast o biedronkach kazały opowiadać sobie
o odrzutowcach. Gdy pani przedszkolanka, chcąc wykorzystać ich groźne zamiłowania dla celów pedagogicznych i nauczyć wymawianie litery „r”, zaproponowała dzieciom, by zawarczały jak samolot, maluchy, ku zdumieniu wychowawczyni, zagwizdały „fiuu!”.
Rzecz jest o tyle pouczająca, że ci sami, którzy nie dostrzegają zmiany dźwięku samolotu i opowiadają o koniku i powoziku chłopcom i dziewczętom dyskutującym zalety fiata 125p, ci sami nie widzą dydaktycznych walorów tematyki wojennej. Zapominają, że na Sienkiewiczowskiej Trylogii, na wzorcach Skrzetuskiego, Kmicica i Wołodyjowskiego wychowało się parę pokoleń dzielnych techników
i inżynierów, nauczycieli i naukowców (nikt chyba nie twierdzi, że rębaczy...).
To, co partyzancko-żołnierskie pokolenie ma najlepszego do przekazania młodzieży – odwaga, bezkompromisowość, wola walki z silniejszym przeciwnikiem, rzucenie na szalę własnego losu dla zwycięstwa słusznej sprawy – bardzo jest potrzebne i dziś, i jutro. Twierdzę, że bez tych cech charakteru niczego nie można dokonać: ani zbudować domu, ani wytopić stali, ani poprowadzić gospodarstwa rolnego, ani napisać książki czy nakręcić filmu. Bez tych cech nie do pomyślenia jest patriotyzm.
Skoro młodzi, i nie tylko młodzi,
– 18 –
najchętniej przyjmują filmową przygodę, a zwłaszcza wojenną przygodę, powinniśmy z tego korzystać. Tym bardziej że nie możemy z czystym sumieniem powiedzieć, iż w świadomości narodowej utrwalił się już obraz zbrojnego czynu Polaków bliski rzeczywistości i godny jej znaczenia, że utrwalone zostały doświadczenia pokoleń, które w owych latach zdały swój najtrudniejszy egzamin życiowy.
„Nie istnieje bowiem czyn tak sławny, tak podziwiany, którego by czas nie przyćmił oraz niepamięć, jeśli nie towarzyszy mu zaszczytny opis i światło pisarzy. Tak leżą pogrzebane i na wieczną zdane niepamięć czyny królów i cesarzy, bo te, których pilność pisarzy nie przekazała nieśmiertelności, nie trwają dłużej niż życie ludzkie; gdyż dzieła ludzkie są przypadkowe i przemijające, pomniki zaś pisane swoją trwałością współzawodniczą z nieśmiertelnością” – pisał Jan Długosz prawie dokładnie pięćset lat temu, kończąc Roczniki, czyli Kroniki sławnego Królestwa Polskiego. Do tych pięknych i prawdziwych słów wypada tylko dodać, iż dziś, gdy miliony ludzi aktywnie biorą udział w tworzeniu historii,
ważniejsze jeszcze od opisu pisarzy jest światło srebrnych i szklanych ekranów.
Janusz Przymanowski
– 19 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
-
Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90
Wybrane artykuły
-
Węgorze ze skrzydłami. Z Andrzejem Sewerynem rozmawia Łukasz Maciejewski
Łukasz Maciejewski
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2016