Artykuły

„Kino” 1972, nr 5, s. 2-5

Wieś jak forteca

Bożena Janicka

Po pierwszych już obrazach filmu, rozbielonych, przesyconych światłem, oczyszczonych z rodzajowości, z wszystkiego, co zbędne, można się zorientować, że wydarzenia, które obejrzymy, przeniesione zostały o kilka szczebli powyżej ich realistycznego przebiegu. Ta góralska wieś nie-wieś, stopiona z pejzażem, bardziej miejsce bytowania człowieka w przyrodzie niźli zwykłe ludzkie siedlisko, jest czymś w rodzaju sceny, na której rozegra się dramat. Stylizacja filmu, pobrzmiewająca echami szekspirowskiego teatru, najbliższa jest chyba poetyce mitu. Dymny i Kluba tworzą swoich herosów z modeli do dziś żyjących pośród nas; w sferę zrządzeń losu czy historii przenoszą zdarzenia jeszcze do niedawna zdolne rozpalać namiętności. Skonstruowanie mitu z materii tętniącej życiem było przedsięwzięciem ryzykownym i trudnym, a jednak powstał film wewnętrznie spójny, fascynujący. Mimo iż zachowuje dystans, wycofuje się w cudzysłów, w istocie obdarzony jest wielką siłą emocjonalną.

Te dwie tonacje nałożone są na siebie w sposób nierozdzielny; chwilami odsłaniają się rozłączone, osobne, by za moment znowu stopić się w rzeczywistość migotliwą, mamiącą maską, zza której wychyla się prawda. Pierwszą scenę rozgrywa Kluba tak: chłopi depczą w beczkach kapustę, na początku pogadują o diabłach, potem o rzeczywistych wydarzeniach. Rzecz odbywa się pod gołym niebem, zimą, poza dwoma mężczyznami nie ma nikogo. Ten, który opowiada o diabłach, mówi z baśniowym zaśpiewem; tonem gawędy na wieczornicy. Nagle, bez przejścia, porzuca ten ton i rzeczowo, lecz starając się nie nazywać spraw po imieniu, wyraża niepokój, że „leśni” na Ochodzitej ostatnio się ożywili. Po pierwszej, mityczno-bajecznej, odsłania się warstwa druga: kończy się wojna, w Beskidach działa partyzantka o różnych orientacjach politycznych, na dole są jeszcze Niemcy. Sytuacja wsi w tych latach nie była pewnie łatwa. Chłopskie strachy, diabły i demony okazały się teraz oswojone, jak domowe zwierzęta. Kiedyś nie wolno ich było nazwać: zamiast diabeł mówiło się Zły. W porze Złego z krwi i kości lepiej nie wywoływać jego prawdziwego imienia; niech już raczej będzie diabeł. A więc diabły tańcują na Ochodzitej, mówi góral, depcząc kapustę. Ostrożny, z udaną pokorą prostaczków.

Że jest to pokora udana, informują nas autorzy w taki sam sposób, niby niechcący. Kiedy z wiadomością o nowej władzy zejdą do wsi „leśni”, w obszarpanych kożuszkach z partyzanckiej wojny i portkach jak z legend o Janosiku, wieś stanie przed nimi nieufna, niemrawo-chłopska. Ale gdy jeden z partyzantów nieopatrznie sięgnie po broń, okaże się, że któryś z chłopów wyciągnął swój obrzynek o sekundę wcześniej. I że obie strony przyszły na to spotkanie jednakowo uzbrojone, tyle że jedni trzymają broń na wierzchu, a drudzy pod kapotą. Zobaczymy chłopów jeszcze raz w podobnej akcji. Będą wieźli na drabiniastych wozach ukryte w sianie urządzenia tartaku. Bóg wie, czy wyszabrowane, czy zdobyte legalnie. Kiedy nagle pojawią się Niemcy, chłopski tabor zmieni się w jednej chwili w ostrzeliwującą się kolumnę, a poczciwi kmiecie – w oddział wyborowych strzelców.

A więc Janosiki, krypto-zbóje? O tyle, o ile zmusza ich do tego sytuacja. Autorzy tworzą obraz społeczności żyjącej od setek lat w izolacji, wspólnie walczącej z ciężką przyrodą, chroniącej elementarne ludzkie wartości. Ludzie są tu twardzi, solidarni, rozumieją się bez słowa. Wieś, jak forteca zamknięta dla obcych, egoistyczna i nieufna, ukształtowała się tak w rezultacie warunków, w jakich przyszło jej trwać. Myśli ta społeczność niegłupio, rzeczowo, po gospodarsku. A że jedynie o sobie, nie jej wina. Tego nauczyły ją wieki, kiedy to nie myślał o niej nikt inny. Jest na swój sposób wspaniała, jak osadnicza grupa z wczesnych westernów.

Ich przywódca, Haratyk, przypomina szeryfa z pionierskiego okresu. Tamtego wybierała zbiorowość, tego zbiorowość wyłoniła spośród siebie bez wyborów, ale jego autorytet opiera się, podobnie jak tam, na powszechnej akceptacji. Ma on w sobie także coś z mitu o chłopskiej sile i godności, coś z owego „chłop potęgą jest i basta”. A może i coś z Ulissesa, roztropnego i przebiegłego, który umiał się posługiwać nie tylko odwagą i siłą, ale także przemyślnością. Trochę szeryf,

– 2 –

trochę Piast Kołodziej, trochę chytry Grek – jest Haratyk bodaj najbardziej wyrazistą i barwną postacią, jaką nasz film kiedykolwiek stworzył.

Wieś z filmu Słońce wschodzi raz na dzień przypomina organizację plemienną. Jej przywódca, nazywany dla wygody i uczynienia zadość urzędowi, sołtysem, jest w istocie wcieleniem pradawnego wodza plemienia. Z tej zapewne przyczyny godność owego plebejusza ma cechy nie tylko plebejskie; to jednocześnie plebejusz i pan, w psychologicznym, a nie społecznym sensie tego słowa, co z kolei – żeby krąg się zamknął – czyni jego pozycję we wsi wyjątkową. Poprzez tę postać mit przeziera najbardziej wyraźnie, nadając jej format baśniowego olbrzyma. A przy tym jest to ktoś rzeczywisty, prawdopodobny, określony przez sytuację. Zdajemy sobie sprawę, że człowiek, który w latach wojny sprawował nad ludźmi władzę, opartą jedynie na osobistym autorytecie, musi być niezwykły. O jego wyjątkowości decyduje coś więcej niźli odwaga, rozum, troska o społeczność, której przewodzi, czy poczucie sprawiedliwości. Haratyk obdarzony jest rysem niezmiernie rzadkim, w jego środowisku unikalnym: wspaniałomyślnością. Umie się wznieść nie tylko ponad głupotę, ale i ponad rozsądek, stać go na gesty zdeterminowane jedynie własną wielkością. Przegra dopiero wtedy, kiedy spróbuje z niej uczynić miarę nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Otrzymał pierwsze ostrzeżenie, kiedy darował życie Koślawemu, a ten strzelił mu w plecy. Ale wtedy jeszcze nie posłuchał. Wydawało mu się, iż starcie ze światem odbywa się zawsze w ten sposób, że człowiek staje twarzą w twarz z drugim człowiekiem. Nie wie jeszcze, ze przegra z siłą potężniejszą od każdego konkretnego przeciwnika: z historią.

Upadek olbrzyma jest widowiskiem dojmującym i żałosnym. Haratyk, nie tracąc swej wspaniałości, nie potrafi czy nie chce dostrzec, ze wokół niego wszystko się kruszy, rozpada, a co najgorsze – zamienia w błazeństwo. Rozsądek przemawia do niego ustami zdrajcy, własna wieś zaczyna się go bać, a oddziałek, który poszedł wraz z nim, o parę lat za późno, do lasu, przekształca się w coś na niby, tragiczną i śmieszną atrapę. To, co w tym rozdziale epopei Haratyka najdotkliwsze: śmieszność, ukazane zostało przez reżysera z rzadką subtelnością. W końcowej partii filmu, rozgrywającego się przedtem wyłącznie między mężczyznami, pojawia się dziewczyna; ubrana w malowniczy kożuch, długowłosa, z karabinem w ręce. Jej obecność, coraz bardziej natrętna, nadaje całemu przedsięwzięciu rys operetkowy. Ona odgraża się jedynemu człowiekowi, który mógłby jeszcze Haratykowi pomóc, ona próbuje pertraktować ze wsią. Zamkną się przed nią wszystkie drzwi, stanie się najgorsze: Haratyk utraci we wsi autorytet. Ona wreszcie wystawi mu ostatnie świadectwo dzielności. I to świadectwo z ust niepowołanych jest jakby ostatnim dotknięciem obalającym mit. Będzie miał jeszcze Haratyk chwilę świetności, kiedy walący się na przeciwnika las wyrwie mu z gardła ni to śpiew, ni to ryk triumfu. W tym krótkim błysku zobaczymy innego człowieka – zrośniętego z przyrodą, czerpiącego z niej swą siłę, kogoś, kto już nie chce i nie musi nad sobą panować, uwolniony od ciężaru własnej godności. Człowieka zdolnego do ostatecznego wyzwolenia – na chwilę przed ostateczną przegraną.

Zaciągnięcie tragicznego węzła nastąpiło na początku filmu; zaciążył nad wydarzeniami jak fatum. Ten mityczny pierwiastek, wniesiony w konflikt aż nadto rzeczowy, określić by można jako trop krwi. Między wsią a nową władzą stoi śmierć Czarnego, który zginął, kiedy przyszedł do wsi z Manifestem. Zastrzelono go, bo podniósł broń na Haratyka; gdyby wówczas zginął Haratyk, jego śmierci nie dałoby się ominąć tak samo. Upraszczając, można powiedzieć, ze Haratyk przegrywa z historią. Ale przecież nie tylko. Historia, zanim się ostatecznie w tej postaci objawi, ma twarz konkretnych ludzi, barwę lat, jest kłębowiskiem namiętności i dążeń. Haratyk przeciwstawia im własne, niecierpliwe i uparte. Ten niepokorny człowiek chce zachować autonomię wobec losu, jakby się ten los nie zwał: nową władzą czy historyczną prawidłowością. Tragizm klęski Haratyka polega na tym, że jego przekonania i cele są w istocie identyczne z dążeniami tych, z którymi przegra.

Wieś, „która sama wie, czego jej potrzeba”, a potrzeba jej cegielni, tartaku i szkoły, jest nieufna wobec nowej władzy, jak bywała nieufna wobec każdej. Kiedy Haratyk jedzie do miasta, zwraca się do przewodniczącego rady narodowej podobnie, jak od lat zwracali się do starosty jego przodkowie: „dopraszam się łaski”. Ale nowa władza ani tartaku, ani cegielni dać im na razie nie może; poradzą więc sobie sami, jak radzili sobie zawsze. I tego tartaku, „własności ludu”, jak głosi napis na froncie, nie oddadzą nikomu, żadnemu państwu, choćby było nie mniej ludowe niż oni. Dziś mieliby rację; by ją uprawomocnić, wystarczyłoby zmienić napis na nowy: „własność kółka rolniczego”. Ale chcieli mieć rację za wcześnie. Tragiczny splot braku zaufania, niecierpliwości, zbyt burzliwych namiętności i nazbyt gorących czasów, oglądany z perspektywy historycznej, okaże się dramatem obu stron, bowiem w istocie są te dwie strony – jedną.

Film czekał na premierę kilka lat. Ucukrował się przez te lata i uleżał, nic jednak na tym nie stracił. Ponieważ jest mitem – może nawet zyskał. Czas pracował na jego korzyść; kiedy powstawał, wszystkie te sprawy były jeszcze nadto gorące, przez powierzchnię mitu przebijały się i parzyły żywe emocje. Dziś ogląda się go bez tamtej ekscytacji, ale z tym samym podziwem. Przestał epatować, ale pozostał dziełem niezwykłym.

– 4 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • POLSKIE KINO POWOJENNE, dr Rafał Marszałek
  • Przemiany w polskim kinie w okresie transformacji ustrojowej
kanał na YouTube

Wybrane artykuły