Artykuły

„Kino” 2006, nr 9, s. 16-19

Wolność sztuki – sztuka wolności

Z Markiem Koterskim rozmawia Joanna Sławińska

Marek Koterski przerwał milczenie i po raz pierwszy od premiery Wszyscy jesteśmy Chrystusami mówi – o swej sztuce, o rozumieniu wolności, o konieczności wyborów. O sprawach trudnych i ważnych. Nie tylko dzisiaj.

JOANNA SŁAWIŃSKA: Tegoroczne Lubuskie Lato Filmowe, którego był pan gościem, odbywało się pod hasłem „...a mury rosną. Kino i wolność” – nawiązującym oczywiście do słów piosenki Jacka Kaczmarskiego. Tadeusz Sobolewski, dyrektor programowy festiwalu w Łagowie, chciał usłyszeć od artystów, gdzie teraz są mury i jak wygląda wolność filmowca. Czy tak postawione pytanie wydaje się dla pana ważne? I czym jest dla pana wolność?

MAREK KOTERSKI: Kiedy czytałem tekst wprowadzający Tadeusza Sobolewskiego „...a mury rosną”, to wydawało mi się, że nie będę miał ochoty się wypowiadać. A jednak potem naszło mnie kilka refleksji. W najważniejszym miejscu moich rozmyślań, czyli w łazience, przy myciu twarzy zimną wodą, przyszedł mi do głowy ciekawy paradoks. Wolność potrzebna mi jest do tego, żebym dokonywał dobrych samoograniczeń. Właśnie wtedy, kiedy mam poczucie zupełnie niezakłóconej przestrzeni wolności, czuję, że mogę nie robić tego, czego nie chcę robić.

J.S.: Skąd w panu ta potrzeba ustanawiania sobie granic?

M.K.: Nie jestem w pełni oryginalny, to wynik wielu wpływów, spotkań. Pierwszym zdaniem – drogowskazem, pod którego wrażeniem jestem do dzisiaj, była myśl – o ile się nie mylę Jeana Paula Sartre'a, że istnieje wolność od czegoś i wolność do czegoś. Wolność od czegoś – wolność od wszystkiego, od wszelkich hamulców, od samoograniczeń, od władzy nad nami, to anarchia. Natomiast wolność do czegoś to wolność dokonywania dobrych wyborów. Mogę wszystko, ale nie będę czynił zła. Będę czynił tylko dobro, z własnej nieprzymuszonej woli.

Drugie zdanie – drogowskaz, napotkałem w czasie, gdy byłem asystentem Krasowskich we wrocławskim Teatrze Polskim. Wtedy gwiazdą scenografii była pani Krystyna Zachwatowicz. Robiła scenografię do Jak wam się podoba i w tej sprawie udzieliła obszernego wywiadu. Między innymi powiedziała niewinne, wydawałoby się, zdanie, które z czasem zaczęło się w mojej pamięci, że tak się wyrażę, wytłuszczać drukiem, stając się kolejnym moim drogowskazem, tym razem o charakterze artystycznym. Powiedziała mniej więcej tak: W życiu artysty równie ważne jest to, co zrobi, jak to, czego nie zrobi... Aa..., czyli rezygnacja! Wybór! Potem znalazłem gdzieś takie sformułowanie reżysera i dyrektora Comédie Française Jacques'a Lassalle'a: Sztuka umiera od wolności, a spełnia się
w rygorze.

– 17 –

Znajomy terapeuta powiedział mi, że od wielu lat zastanawiał się, czym jest wybór. I doszedł do wniosku, że istotą wyboru jest rezygnacja. Wybór dotyczy tego, czego nie będę robił, na korzyść tego, co chcę robić. Zdanie Zachwatowicz rozumiałem zaś tak, żeby nie korzystać ze złych okazji. To jest szczególnie groźne, kiedy się osiąga sukces. Wtedy pchają się propozycje, a żeby zachować, uchronić siebie, swoją tożsamość, pozostać sobą, trzeba dokonywać bardzo trudnych wyborów.

J.S.: Te złe okazje – to na przykład jakie?

M.K.: Jeśli proponują mi chałtury, to wybór jest prosty. Sytuacja jest inna, jeśli podsuwają mi do zrobienia rzeczy bardzo dobre, ale jednak trochę z boku, bardzo energochłonne. Przyjmując taką propozycję, ryzykowałbym rozproszeniem energii. I dlatego muszę rezygnować z pisania w bardzo dobrym piśmie czy prowadzenia wykładów, bo wiem, że nie podzielę swojej energii, potrzebuję jej, by ją wykorzystać w jednym jedynym kierunku. Dla mnie najważniejszym.

J.S.: Czuje się pan wolny jako artysta?

M.K.: Poczucia wolności doznałem zaledwie przed kilku laty. Dopiero wtedy, kiedy uświadomiłem sobie, że nie ścigam się z Altmanem, nie ścigam się z Wajdą, nie ścigam się z moimi kolegami reżyserami. Ja się ścigam ze sobą. I od momentu, kiedy to do mnie dotarło, poczułem się wolny. Zrozumiałem, że muszę dać z siebie wszystko, zrobić, co do mnie należy, najlepiej, jak umiem. Rezultat jest i tak
w rękach jakiegoś Wyższego Porządku Rzeczy i bardzo wielu uwarunkowań. Ten rezultat czasem dokonuje się w widzach, i ku naszemu zdumieniu przybiera czasem znaczne rozmiary.

Natomiast ja mam tylko – najlepiej, jak potrafię – robić to, co robię i pozostać sobą. Wolność jest niezależna od wszelkich zewnętrznych więzów. Innymi słowy, albo mam w sobie wolność ducha, albo nie. Przypomina mi się w tym momencie – może to zabrzmi patetycznie – Jeden dzień Iwana Denisowicza Aleksandra Sołżenicyna. W łagrze, w warunkach kompletnego zezwierzęcenia, zbydlęcenia, kompletnego zeszmacenia ludzi, był – pośród tych żarłocznie rzucających się na jedzenie, obolałych, wykończonych więźniów – jeden człowiek, który rozkładał codziennie praną serwetkę i na niej kładł jedzenie. Ten człowiek z wybitymi na przesłuchaniach zębami. I to była jego wolność.

A więc wolność jako dyscyplina wewnętrzna i samoograniczenie. Mnie się wydaje, że jeśli my, ludzie myślący, świadomi, nie zdobędziemy się na samoograniczenia we wszelkich dziedzinach życia, jeśli nie powiemy: dość, tyle wystarczy mi do życia, jeśli nie zadamy sobie pytania: potrzebuję samochodu czy nie? Jeśli się na to nie zdobędziemy, to ten świat będzie miał się marnie.

J.S.: Czy udaje się panu kierować we własnym życiu tą zasadą?

M.K.: Na przykład od kilkunastu lat nie potrzebuję samochodu. Uzmysłowiłem sobie, że ta maszyna nie jest mi niezbędna, i przesiadłem się na rower.

Myślę, że nie wszystkiego, na co się rzucamy, naprawdę potrzebujemy. Jestem pewien, że kiedy jakieś tam pieniądze w ogóle się ma, można sobie powiedzieć: dość, tyle mi wystarczy, reszty i tak nie zużyję. Trumna nie ma kieszeni. Dlatego namawiam, aby wolność, którą mamy w sobie, czyli tę najważniejszą, wykorzystywać ku dobrym samoograniczeniom.

J.S.: Dla pana kolegów te problemy mogą być jednak dramatyczne. Mówią, że mur, który przed nimi wyrasta, kiedy chcą zrobić film – to dziś jest komercja.

M.K.: Pieniądze, które mamy, są narzędziem wolności. Pieniądze, za którymi się uganiamy, są narzędziem niewoli – takie zdanie powiedział Jean Jacques Rousseau.

Natomiast nie chciałbym komentować głosów moich kolegów. Kiedyś, tylko raz, zdarzyło mi się publicznie ich skrytykować. Wtedy podszedł do mnie Boguś Linda i powiedział tak: Słuchaj, Marek (Koterski naśladuje sposób mówienia Lindy – red.), nie dość, że krytycy nam dopieprzają, to te-

– 18 –

raz jeszcze i ty. Uznałem, że ma rację – i nie wypowiadam się na temat kolegów, nawet jeśli zdecydowanie się nie zgadzam z jakimiś postawami.

Natomiast chcę coś powiedzieć à propos trudności w Polsce. Kiedyś przyjechał do nas Lindsay Anderson, superreżyser, hetman angielskiej Nowej Fali. Zjawił się w łódzkiej szkole filmowej i my, studenci reżyserii, zaczęliśmy mu się skarżyć, jak to trudno jest u nas. A on na to powiedział jedynie: Proszę państwa, w Anglii jest tylko trochę trudniej. A miał wtedy dziewięcioletnią przerwę w kręceniu
i był jeszcze przed filmem If..., czyli Jeżeli...

Nie odmówię sobie przytoczenia jeszcze innego przykładu. Dotyczy nie tych, którzy nie robią filmów
i jęczą, tylko tych, którzy odnieśli sukces, a jęczą. Niedawno widziałem w pewnym programie młodego reżysera – 23 lata, udany młodzieniec i wewnętrznie, i zewnętrznie, który ledwo co, z dwojgiem kolegów, zdobył wicenajważniejszą nagrodę na festiwalu w Gdyni. I cóż, nagroda prestiżowa, ludzie walą na film, a on mówi, że w Polsce nic nie można zrobić... Pozostawiam to bez komentarza,
a mojemu młodemu koledze życzę autorefleksji przed lustrem i samoopamiętania.

J.S.: Wracając do pytania o wolność. Czy bywało tak, że musiał pan o nią walczyć, przeciwstawić się komuś czy czemuś?

M.K.: Od początku musiałem się przeciwstawiać, to znaczy od początku drogi fabularnej. Bo jeśli chodzi o dokumenty, to świętej pamięci redaktor Łukowski zapewnił nam arkadyjskie warunki pracy. Oczywiście były też momenty trudniejsze, ale bez tego nie ma życia.

Natomiast w fabule czuję się luksusowo dopiero od kilku lat. Przedtem to była taka droga mimo wszystko, działanie mimo trudności. Przecież pierwsze moje filmy były bardzo źle przyjmowane przez autorytety, które wielbiłem. Uważałem to za pech, przez kilkanaście lat odczuwałem to jako dopust Boży... Dzisiaj upatruję w tym najszczęśliwszy zbieg okoliczności, bo przy mojej konstrukcji psychofizycznej, przy moich niegdysiejszych skłonnościach do samozachwytu, gdybym był od początku głaskany, przypuszczalnie mógłbym się wykoleić. Ktoś z góry zobaczył, że mnie nie można głaskać, że mnie to nie zabije, tylko wzmocni, i że trzeba mi przez pierwsze lata dać mocno po krzyżu.

J.S.: Opatrzność albo jakiś Wyższy Plan?

M.K.: Jakiś Wyższy Porządek Rzeczy. Jedni mówią o Bogu, inni nazywają to siłą wyższą, losem. Jestem coraz bliżej myślenia, że Ktoś dla nas ten scenariusz pisze. Szczególnie przy ostatnim filmie (Wszyscy jesteśmy Chrystusami – red.) czułem się w większym stopniu narzędziem wykonawczym niż autorem. Czułem, że tak to ma być robione, a nie inaczej.

Chciałbym powiedzieć coś jeszcze o kasie... To się łączy z Mistrzostwami Świata w Piłce Nożnej. Bardzo mi się podobała wypowiedź Antoniego Piechniczka, ostatniego z trenerów, który odnosił sukcesy mundialowe z naszą narodową reprezentacją. Piechniczek powiedział, że nasi piłkarze mają mentalność sklepikarzy, nie wielkich biznesmenów. Bo wystarcza im byle co i już zatrzymują się
w rozwoju.

I to jest wielka prawda. Jestem przekonany, że wielcy mistrzowie, na przykład tenisa, nie myślą o kasie. Tam ogromne pieniądze kiedyś przychodzą, ale u źródła jest mentalność zwycięzców. Mówię
o zwycięstwie nad samym sobą: czy pokonam własne zmęczenie, własny ból czy potrafię skoncentrować się na tej jednej, jedynej piłce, na tym jednym, jedynym ujęciu... Nie myśl o całym filmie, myśl o tym jednym ujęciu; jak spieprzysz najbliższe ujęcie, to nie ma co mówić o udanym filmie. Bo film składa się z ujęć, każde z nich po prostu musi być najlepsze... Więc myśl o najbliższej piłce!

J.S.: Lecz taki wyścig z sobą zmusza do tego, by każdy następny film był lepszy od poprzedniego. Co się myśli po tak wielkim sukcesie, jakim był Dzień świra?

M.K.: Sądzę, że chodzi o to, by kolejny film niósł nowe przeżycie. Sztuka tym różni od sportu, że może być trzy, pięć, siedem najlepszych filmów różnych reżyserów, a w sporcie zwycięzca jest jeden.

W twórczości chodzi o to, by być najlepszym wobec siebie, a to znaczy – dać wszystko, na co mnie stać, oddać wszystko, co najlepsze. Na tym polega sukces. Reszta jest niewiadoma. Wielki scenarzysta William Goldman, pięciokrotny zdobywca Oscara, powiedział, że nikt – począwszy od szefów wytwórni, a skończywszy na szeregowym widzu – nie wie, jak to zrobić, by ludzie poszli do kina. Przepadają wielkie hity, a czarne konie za pięć złotych napędzają tłumy do kin.

Jedyne, co my możemy zrobić, to dać z siebie wszystko.

W moim najgłębszym przekonaniu najbardziej praktyczną postawą w życiu jest idealizm.

Rozmawiała: Joanna Sławińska

– 19 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
  • Propagandowy wymiar kina historycznego w okresie PRL
kanał na YouTube

Wybrane artykuły