Artykuły
"Kwartalnik Filmowy" 1997, nr 18, s. 207-214
Zjazd filmowy w Wiśle, czyli dla każdego coś przykrego
Alina Madej
Żegnając się na dworcach przytrzymywaliśmy się nawzajem, by dodać jeszcze jedno zdanie, jeszcze jeden argument; spotykając się w dzień, dwa czy trzy po powrocie do domów, wyraźnie wracamy do tematyki zjazdowej. A zatem „prace zjazdu trwają nadal” i słowa te nie są pointą reportażysty, tylko świadectwem faktu [1].
Zjazd filmowy w Wiśle był ostatnim odcinkiem serialu wyreżyserowanego w 1949 roku przez władze na użytek środowisk twórczych [2] – już ten fakt może świadczyć o tym, że w gabinetach politycznych film wcale nie był uważany za najważniejszą ze sztuk. W prasie – od „Nowych Dróg” i „Polski Zbrojnej” zaczynając, na „Twórczości” i „Dzienniku Literackim” kończąc – opublikowano prawie pięćdziesiąt obszernych omówień, relacji i komentarzy, których autorami byli w większości goście zjazdu. W artykułach tych dominował ton entuzjastyczny – jak w przytoczonym na wstępie fragmencie relacji Jerzego Broszkiewicza – lub co najmniej aprobatywny. Trudno sobie wyobrazić, aby mógł zostać narzucony wszystkim piszącym, gdyż każda redakcja, która nie chciała wykraczać poza oficjalne sprawozdanie z przebiegu narady, dysponowała dziesięciostronicowym serwisem informacyjnym przygotowanym przez PAP.
W relacjach ze zjazdu popularyzowano założenia realizmu socjalistycznego, które zresztą większość piszących rozumiała po swojemu, oraz z satysfakcją informowano o zmianie stosunku władz do scenariopisarstwa, uznanego teraz za fundament ideowy twórczości filmowej. Najbardziej przykrym wątkiem tych pozjazdowych refleksji jest upowszechnianie urzędowych ocen powojennych filmów polskich, ocen, z którymi komentatorzy bezkrytycznie się utożsamiali.
Gdyby te wszystkie relacje prasowe potraktować jako jeden przekaz, czytelnika musiałaby uderzyć jego tematyczno-stylistyczna spójność (o zjeździe pisali tak różni autorzy, jak np. Irena Mertz, Aleksander Jackiewicz, Tadeusz Kon-
– 207 –
wicki, Wilhelm Mach czy Jalu Kurek) oraz dająca się z łatwością wyczuć wiara w nastanie czegoś nowego, zdecydowanie pozytywnego, a nawet pożądanego. Ów ton mógł się pojawić dlatego, że władze odkrywały karty w bezpośredniej rozmowie z twórcami, a nie w dekretach czy uchwałach oznaczonych klauzulą „poufne” lub „tajne”. Jeśli mamy ministrów – pisał jeden z entuzjastów – którzy nie boją się dobrych pomysłów, jeśli możemy rozmawiać z tak znakomitym reżyserem jak Aleksandrow (specjalny gość zjazdu – A.M.), jeśli krytykowani „biorą to sobie do serca” i odważnie przyznają się do popełnionych błędów – jeśli my, nazwani urągliwie przez sztukę burżuazyjną SZARYMI LUDŹMI, mamy decydujący wpływ na rozwój i losy naszych społecznych urządzeń – to zaiste, możemy nie tylko wzdychać optymistycznie, ale również wierzyć optymistycznie w przyszłość filmu polskiego [3]. Czytając dzisiaj sprawozdania prasowe z Wisły można też odnieść wrażenie, że w tamtym okresie spodziewano się znacznie drastyczniejszych posunięć wobec środowiska filmowego niż te, które zdawał się zapowiadać zjazd, podczas którego, poza kilkoma wystąpieniami, nie zrezygnowano przecież z przestrzegania ogólnie przyjętych form towarzyskich.
Po latach zjazd będzie uchodzić za jedno z najbardziej ponurych wydarzeń w dziejach powojennego kina polskiego. Krążyły o nim legendy i środowiskowe plotki, utrwalił się też zwyczaj przytaczania fragmentów co bardziej złowrogich wystąpień i kuriozalnych stwierdzeń, w których zaczęto dostrzegać zapowiedź różnorakich szykan i wszechogarniającego szaleństwa. Po czterdziestu z górą latach Marek Halberda pisał w tekście poświęconym temu wydarzeniu: Zjazd niewątpliwie stanowił werbalne zamknięcie pewnego etapu rozwoju kina w Polsce, pozostawił też po sobie uzasadnione rozgoryczenie większości reprezentantów środowiska. Było to jednak, podkreślam raz jeszcze, wyłącznie zamknięcie werbalne. Nic nowego i strasznego, poza słowami, nic się nie stało [4]. Coś jednak się stało, tylko jak dzisiaj o tym pisać, skoro nie dysponujemy w pełni wiarygodną dokumentacją, a opowieściom o zjeździe nadal towarzyszą silne emocje, choć innej natury niż te, które w 1949 roku dyktowały jego komentatorom gładkie formułki?
Najważniejszym materiałem źródłowym pozostaje stenogram dyskusji zjazdowej przechowywany w Filmotece Narodowej – w innych archiwach nie udało mi się znaleźć kolejnej kopii czy też wersji tego dokumentu. Rodzi on jednak liczne wątpliwości, które w niemałym stopniu kwestionują jego autentyczność. Składa się bowiem z odrębnych części niemających ciągłej numeracji. Wygląda na to, że niektóre jego fragmenty zostały post factum dołączone do stenografowanej dyskusji. Zapis wielu wypowiedzi świadczy z kolei o tym, że stenogram został sporządzony, najoględniej mówiąc, bardzo niewprawną ręką, gdyż nie sposób podejrzewać wszystkich mówców, reprezentujących przecież elitę kulturalną i artystyczną, o taki stopień językowej nieporadności [5] – tym bardziej, że na improwizację nie przeznaczono w Wiśle zbyt wiele czasu.
W istotnych wypowiedziach nierzadko brak wątków i sformułowań, na które powołują się polemiści. Biorąc pod uwagę jeszcze to, iż treść dokumentu nie pokrywa się w pełni z programami oraz relacjami publikowanymi w prasie, potraktuję stenogram jako scenariusz gigantycznego widowiska, w którym zaproszonym twórcom przypadły role statystów. Rzekome następstwa tego spektaklu były znane już przed jego rozpoczęciem, więc zjazd filmowy w Wiśle nie mógł
– 208 –
w żaden sposób przyczynić się do wywołania takich reperkusji, jakie potem mu przypisywano. Był przejawem potęgującej się w tamtym okresie rytualizacji życia społecznego. Jedna z ważniejszych funkcji polegała na kanalizowaniu nastrojów w akceptowanych przez władze formach.
Do Wisły zaproszono wielu wybitnych przedstawicieli świata artystycznego. Wśród blisko dwustu uczestników twórcy filmowi stanowili znikomą mniejszość, co z pewnością nie pozostanie bez wpływu na przebieg dyskusji.
Główne role powierzono przedstawicielom władzy: Włodzimierzowi Sokorskiemu – ówczesnemu wiceministrowi kultury i sztuki, który w Wiśle pełnił funkcję gospodarza i przewodniczącego obrad; Jerzemu Albrechtowi – kierownikowi Działu Propagandy, Kultury i Oświaty KC PZPR, Lesławowi Wojtydze oraz Jerzemu Pańskiemu – pracownikom „pionu ideologicznego”. Oni też tłumaczyli, czym jest realizm socjalistyczny, chociaż – jak zapewniał Pański – nikt nikomu metod tych nie zamierzał narzucać.
Wystąpienia protagonistów zostały tak rozplanowane w czasie, aby mogli oni podejmować „spontaniczną” polemikę z wypowiedziami pozostałych uczestników zjazdu. Z punktu widzenia dramaturgicznej koncepcji całości był to istotny zamysł, gdyż inni mówcy mieli znacznie mniejsze możliwości komentowania na bieżąco, z trybuny zjazdowej, ważnych w ich odczuciu kwestii. O dyskusji trudno zresztą mówić, albowiem większość wypowiedzi to zupełnie autonomiczne monologi na tematy dość luźno związane z filmem. Obrady przeplatano wprawdzie projekcjami filmów, ale i one nie cementowały tego chaotycznego nierzadko wielogłosu. Być może uczestnicy konferencji dostrzegli – podobnie jak Bolesław Lewicki – perfidię w konstruowaniu tego osobliwego repertuaru i nie czuli się zobowiązani do oceniania upodobań filmowych organizatorów.
Role drugoplanowe – co nie znaczy jednak, że mniej ważne w strukturze całego „dramatu” – wyznaczono Jerzemu Toeplitzowi i Reginie Dreyer. Ich referatom Komisja KC do Spraw Filmu narzuciła takie przesłanki i rygory retoryczne, że zbudowane na nich wywody musiały nieuchronnie prowadzić do wzniecenia konfliktu wśród uczestników zjazdu. Jerzy Toeplitz był mianowicie zobowiązany wykazać – z czego w Wiśle niezupełnie się wywiązał – że w ZSRR krytyka filmowa kształtuje świadomość odbiorcy, ułatwiając tym samym pracę reżyserom filmowym. Referent miał zatem dowieść, że w Polsce krytyka nie tylko nie jest pomocą dla twórcy, ale jeszcze spacza (sic!) sąd odbiorcy [6]. Na zjeździe mówca akcentował głównie niekompetencje zawodowe recenzentów i publicystów filmowych, wywołując oczywiście ich protesty.
Regina Dreyer miała z kolei zwrócić uwagę na niepoważny stosunek autorów do pracy nad scenariuszem i udowodnić na konkretnych przykładach, że słabość pomysłów literackich dostarczanych „Filmowi Polskiemu” wynika z braku klasowego podejścia do tematu [7]. Obecni na zjeździe pisarze, wśród których znajdowali się również autorzy odrzuconych bądź karykaturalnie zniekształconych w toku ideologicznej obróbki scenariuszy, poczuli się ugodzeni w najczulszy punkt i w rewanżu przypuścili szturm na przedsiębiorstwo państwowe Film Polski. Bulwersujące ciągle jeszcze praktyki stosowane w tej instytucji zniechęcały pisarzy do współpracy z filmowcami, dlatego też narada w Wiśle miała głównie służyć przełamaniu ich oporów i awansowaniu scenariusza filmowego do rangi pełnoprawnego dzieła sztuki.
– 209 –
Na odrębną uwagę zasługuje referat naczelnego dyrektora przedsiębiorstwa państwowego „Film Polski”, Stanisława Albrechta, który inaugurował czterodniowe obrady [8]. Dzisiaj wystąpienie to wypada uznać za bezprecedensowy atak na instytucję, którą mówca zarządzał i zarazem reprezentował wobec władz oraz opinii publicznej. Napastliwe wystąpienie szefa polskiej kinematografii miało inicjować frontalną krytykę filmowców i nakłaniać twórców do gremialnych samooskarżeń. Mówiąc o dekadenckich, rozkładowych i nihilistycznych tendencjach „starej” sztuki, Albrecht przekreślał dorobek artystyczny twórców filmowych, a nawet odcinał ich od tych wszystkich „postępowych” tradycji kina polskiego, do których po wojnie nawiązywali, zjednując sobie przychylność nowych władz.
Trybuna zjazdowa była więc potrzebna Stanisławowi Albrechtowi – i naturalnie tym, którzy za kulisami rozdawali role – do publicznego napiętnowania filmowców (było to głównie przedwojenne „pokolenie Polski niepodległej”), ośmieszenia ich dzieł i skompromitowania wobec przedstawicieli innych środowisk twórczych. Po przemówieniu Albrechta cenieni dotychczas reżyserzy znaleźli się w niezmiernie upokarzającej sytuacji. Ich wypowiedzi będą nie tyle odpowiedziami na rzucone przez Albrechta wyzwanie, ile próbami załagodzenia negatywnego wydźwięku jego referatu. Niektóre fragmenty tego elaboratu musiały też zostać odebrane jako prowokacyjna napaść personalna.
Na zjeździe zabrało głos – w większości dopiero w trzecim dniu obrad – tylko sześciu twórców filmowych, co ma swoją wymowę. W wypowiedziach Natalii Brzozowskiej (realizatorki napiętnowanej za „formalizm” Kopalni), Jana Rybkowskiego, Wandy Jakubowskiej, Tadeusza Makarczyńskiego, Aleksandra Forda, Antoniego Bohdziewicza i Stanisława Wohla próżno poszukiwać jakichś bardziej czy mniej solidarnych manifestacji przekonań środowiska filmowego. Każdy z twórców przemawiał najwyraźniej w swoim imieniu i na własny rachunek, choć w ich wystąpieniach można dostrzec pewną logikę.
Jan Rybkowski wziął w obronę zaatakowane przez Stanisława Albrechta filmy polskie. Nie mając już prawdopodobnie nadziei na bardziej wyważoną ich ocenę, starał się przyjąć punkt widzenia zagranicznej publiczności: Nawet w najgorszych filmach, jak „Stalowe serca” i „Zakazane piosenki”, widzą ludzie zagraniczni coś ciekawego, nowego i ładnego. Trzeba się zastanowić, co im się w nich podoba? Chyba postawa, duch oporu, zaciętość w walce z okupantem. Kiedy (...) widzi się, że pewne dążenia walki z okupantem robią wielkie wrażenie na widzach, to czuje się, że film dociera do serc ludzkich. Krytykom swojego filmu Dom na pustkowiu, zrealizowanego według scenariusza Jarosława Iwaszkiewicza, reżyser zarzucał najoczywistszy dogmatyzm, choć słowo to nie przeszło mu przez gardło. Wyraźnie czuł się urażony i nawet nie starał się tego ukryć. Parę tygodni później Rybkowski będzie musiał skorygować wymowę tego filmu i przekonać widza, że w obecnej Polsce nie ma żadnych „domów na pustkowiu”, gdyż tylko pod tym warunkiem uzyska zgodę na rozpowszechnianie.
Ocena filmów była dla obu stron, władz i filmowców, kwestią niezmiernie drażliwą. Wszystkie wyprodukowane po wojnie filmy były bowiem wielokrotnie „poprawiane” w myśl coraz to nowych dyrektyw, toteż twórcy nie musieli w pełni identyfikować się z ich ostatecznymi wersjami. Teraz zaś zaakceptowa-
– 210 –
ne przez nich ustępstwa, które bezlitośnie kaleczyły i deformowały przyjęte do realizacji projekty, stały się przedmiotem kpin, a często również niewybrednych dowcipów. W Wiśle musieli więc uświadomić sobie, że za napiętnowane przez Albrechta „błędy” nie ma żadnego podziału odpowiedzialności, a wcześniejsze koncesje na rzecz propagandystów były jedynie próbą sił przed generalnym starciem.
Wanda Jakubowska mówiła o konieczności respektowania oczekiwań publiczności filmowej, ale w odpowiedzi na ważne pytanie, kim będzie odbiorca produkowanych w najbliższej przyszłości filmów, przedstawiła jedynie kopię propagandowego wizerunku wzorowego pracownika socjalistycznego przedsiębiorstwa. Czy twórcy filmowi spełnią swą życiową rolę – kończyła dość dwuznaczną konkluzją – zależy w dużym stopniu od tego, w jakim nastroju i z jakimi myślami my z tego Zjazdu wyjedziemy.
Doskonałym interpretatorem wiślańskiego spektaklu był Aleksander Ford. Ganiąc dzieła kolegów, głównie Rybkowskiego i Bohdziewicza, nie oszczędził również własnej Ulicy Granicznej, której zarzucił brak odwagi i uchylanie się od obowiązku mówienia prawdy. Wbrew pozorom jednakże, ten fragment wypowiedzi Forda nie był świadectwem uległości twórcy wobec lansowanej właśnie mody na „samokrytykę”. Jego ukrytą treść mogli zrozumieć tylko wtajemniczeni, czyli ci wszyscy, którzy skłonili twórcę do rezygnacji z pierwotnej wersji Ulicy Granicznej.
Maria Dąbrowska, którą zaproszono na pierwszy, zamknięty pokaz filmu, pozostawiła taki zapis w Dziennikach: Cała strona polska jest rażąco wypaczona, gdyż robiona jest z niechęcią, zaledwie powściąganą. Wprawdzie porobili koncesje na rzecz Polski, ale nie ustrzegli się fatalnych błędów, które sprawiają, że film ten, zwłaszcza jako przedsięwzięcie państwowe, jest skandalem, stanowi zamaskowaną propagandę antypolską (...) film mija się z ich własnym (władz i kierownictwa kinematografii – A.M.) założeniem, którym jest m.in. zwalczanie antysemityzmu i osiągnie cel przeciwny – rozjątrzy antysemityzm [9]. Reżyser długo jeszcze nie mógł się pogodzić z narzuconymi mu zmianami, które jego zdaniem wypływały ze strachu ówczesnych władz przez ukazaniem na ekranie autentycznych postaw społeczeństwa polskiego wobec Żydów. Przemówienie Forda musiało dotkliwie ugodzić zarówno poddanych przez niego krytyce kolegów, jak i działaczy partyjnych, którzy miast oczekiwanej akceptacji socrealistycznych haseł, musieli w dodatku wysłuchać wykładu o „naturalnym”, bezprzymiotnikowym realizmie sztuki filmowej.
Wystąpienie Antoniego Bohdziewicza środowiskowa legenda wykreowała na najważniejsze wydarzenie zjazdu. W stenogramie jego śladem jest jedynie pryncypialna replika Jerzego Albrechta. Bohdziewicz przypominał, że nawet w Związku Radzieckim realizm socjalistyczny nie zrodził się natychmiast i uznał, że gwałtowne przeskakiwanie etapów będzie prowadziło tylko do bolesnych potknięć. Przyspieszając proces odkrywania nowych form artystycznych, twórcy siłą rzeczy są narażeni na powielanie szablonów. Czyż musimy koniecznie w tym okresie przejściowym gonić za nowymi formami, a nie skorzystać ze starych? – pytał. A jeśli jest to rzeczywiście niezbędne, odpowiadał, to trzeba zlikwidować posterunki kontrolne, które zniechęcają do wysiłku i w ogóle odbierają twórcy wiarę, że temat zostanie kiedykolwiek zrealizowany (Bohdzie-
– 211 –
– 212 –
wicz był w tym czasie autorem kilku odrzuconych projektów oraz reżyserem nałogowo „poprawianego”, w czym sam też uczestniczył, filmu Za wami pójdą inni). Zachęcał również do rezygnacji z czystej fikcji, zakładającej, że każdy film może zadowolić wszystkich, oraz do wzięcia pod uwagę faktu, iż robotnik nie poszukuje w kinie tematów produkcyjnych. Nie obawiajmy się wszystkiego, kiedy robimy filmy. Nie kastrujmy scenariusza. Nie rezygnujmy z pewnej dozy sensacji. Nie bójmy się głębi i cieni. Miłość, śmierć, nienawiść – zawsze są bardzo interesujące dla wszystkich, bo każdemu we wnętrzu jego natury są bliskie – apelował.
Takie stawianie sprawy, w okresie gdy artyści mieli zająć miejsce agitatorów, Jerzy Albrecht uznał za prowokację. Zarówno ucieczka od codzienności w stronę tematów uniwersalnych, jak i obrona rzekomej indywidualności twórcy to przejawy anachronicznej postawy, która w dzisiejszej rzeczywistości nie wytrzymuje krytyki, jest przekreślona faktami – twierdził. Najbardziej rozzłościły go uwagi o nadmiernym nadzorze sprawowanym nad poczynaniami twórców filmowych, którzy – pomijając w tym miejscu złożone przyczyny tego faktu – zdołali już odczuć jego skutki, co inni mieli dopiero przed sobą. Zagadnienie „wolności twórczej” w sposób charakterystyczny, w sposób nieprzyjemny zostało postawione przez kol. Bohdziewicza, który mówił o tzw. „punktach kontrolnych”. O jakich punktach kontrolnych myślał Bohdziewicz? – pytał Albrecht, przypominając w odpowiedzi, że realizatorzy filmowi sami domagali się konfrontacji z ludźmi wyrażającymi swe zdanie odnośnie celności ideologicznej filmu, a partia spełniała jedynie ich życzenia...
W trakcie zjazdu ujawniły się więc tłumione na co dzień antagonizmy i uwyraźniły sprzeczności, które w następnych latach całkowicie sparaliżują produkcję filmową. Gdyby z tego wyciągnięto narzucające się wnioski, narada w Wiśle przeszłaby do historii jako pokazowa lekcja osiągania kompromisu w imię wspólnych interesów. Tymczasem spotkanie to zaogniło wszystkie ujawnione w jego trakcie rozbieżności, a zwłaszcza przypieczętowało konflikt między literatami i filmowcami, który rozwijał się od kilku już lat.
Kryteria, jakimi kierowało się w ocenie scenariuszy przedsiębiorstwo państwowe Film Polski były ciągle jeszcze dla pisarzy mało czytelne, gdyż do kina socrealizm wkroczył znacznie wcześniej i niejako tylnym wejściem. Zjazd w Wiśle nie był więc potrzebny do „zadekretowania” realizmu socjalistycznego w filmie. Był on natomiast, jak nie bez przyczyny w czasie obrad wielokrotnie powtarzano, zamknięciem pewnej epoki, któremu nadano obrzędowy, ceremonialny charakter. Spektakl służył w istocie ogłoszeniu „stanu wyjątkowego” w sztuce filmowej i sprzyjał późniejszej rytualizacji zachowań. Miał oddziaływać przede wszystkim psychologicznie, uzmysławiając aż nadto wyraźnie, że utrzymanie się na powierzchni będzie odtąd wymagało znacznie większych wysiłków, a zwłaszcza ponownego przemyślenia „strategicznych celów” podejmowanych w najbliższej przyszłości działań. Oficjalne ogłoszenie końca negatywnie podsumowanego etapu rozwoju kinematografii polskiej musiało rodzić poczucie jałowości wysiłków, którym nie patronuje władza. O czym zatem tak naprawdę rozmawiano po powrocie z Wisły, pewnie już się nie dowiemy.
Dla środowiska filmowego przebieg zjazdu był zakamuflowanym wotum nieufności. Do walki o film mobilizowano w Wiśle literatów, gdyż w nich wi-
– 213 –
dziano koryfeuszy nadchodzącej epoki. Filmowcy, którzy po wojnie sami się upaństwowili, byli teraz traktowani jako jeden z trybów puszczonej w ruch machiny, którą zasilać mieli inni. Wkrótce też reżyserzy zaczną się skarżyć na niewywiązywanie się władz ze swych obietnic, a więc na brak szkoleń ideologicznych i warunków do twórczej pracy, niejasne wytyczne programowe, osamotnienie etc.
Najdalej idące wnioski ze zjazdu wysnuł Stanisław Albrecht, ale w rzeczywistości do ich sformułowania narada w Wiśle nie była potrzebna nawet jako pretekst. Chodziło mianowicie o taką reorganizację produkcji filmowej, która sankcjonowałaby wielostopniowy nadzór i całkowite zbiurokratyzowanie wszelkich działań, czyli o rozbudowanie owych punktów kontrolnych, o których mówił Bohdziewicz. Funkcje producenta przejmie więc Komisja KC do Spraw Filmu, a goście zjazdu w Wiśle zostaną przesunięci na pozycje zleceniobiorców. W tym tylko sensie prace zjazdu trwały nadal.
Alina Madej
BIBLIOGRAFIA
[1] J. Broszkiewicz, Prace trwają nadal. (Jeszcze o Zjeździe Filmowym w Wiśle), „Dziennik Literacki”, 1949, nr 49.
[2] 20-23 I: Walny Zjazd Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie. 18-19 IV: I Krajowa Narada Teatralna w Oborach. 20-21 VI: Zjazd Architektów w Warszawie. 27-29 VI: Zjazd Związku Polskich Artystów Plastyków w Katowicach. 5-8 VIII: Konferencja Kompozytorów i Krytyków Muzycznych w Łagowie. 24-31 X: Ogólnopolski Zjazd Państwowych Szkół Artystycznych w Poznaniu. 19-22 XI: Zjazd Filmowców w Wiśle.
[3] A. Wydrzyński, Odkryliśmy istnienie filmu polskiego, „Trybuna Robotnicza”, 1949, nr 220.
[4] M. Halberda, Zjazd Filmowy w Wiśle, „Arka” nr 30, s. 100.
[5] Czyni tak M. Halberda w cytowanym tekście, który jest próbą lektury tego dokumentu: Formułowane postulaty nie nadawały się do rzeczowej polemiki ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, a łamaną polszczyzną posługiwali się na równi funkcjonariusze i artyści, przedstawiciele większości i mniejszości narodowej. Być może absurdalna rzeczywistość nie dawała się wyrazić zwykłym językiem. Byłby to w pewnym sensie wniosek optymistyczny (M. Halberda, dz. cyt., s. 96).
[6] Protokół z posiedzenia Komisji KC do Spraw Filmu z dnia 2 XI1949 r.. Archiwum Akt Nowych, oddz. VI, sygn. 237/XVIII-31, k. 78.
[7] Tamże.
[8] Publikowana wersja tego wystąpienia (S. Albrecht, Walka o film, „Kuźnica”, 1949, nr 49) była mocno skrócona, lepiej zredagowana i znacznie złagodzona.
[9] M. Dąbrowska, Dzienniki powojenne. 1949-1965, wybór, wstęp i przypisy T. Drewnowski, t.1, Warszawa 1996, s. 374.
– 214 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele, prof. Alicja Helman
-
„Zimowy zmierzch” i „Zagubione uczucia” jako przykłady Odwilży w...