Artykuły

„Kwartalnik Filmowy” 1994, nr 6, s. 30-38



Dwaj aktorzy

Władysław Terlecki

Nie zamierzam ich porównywać. Zarówno bowiem osobowości, kategorie myślenia, doświadczenia czy wreszcie różnice pokoleniowe są wystarczającymi argumentami, aby owej odrębności dłużej nie uzasadniać. Znawcy teatru i ludzie, którzy ich kreacje zachowują dotąd w swojej pamięci, zwróciliby, rzecz jasna, uwagę na odmienny styl gry aktorskiej i być może w tym dałoby się odszukać kilka niebanalnych prawd dotyczących najnowszej historii polskiego teatru. Ktoś zresztą podejmie się na pewno takiego zadania. Może nie ktoś jeden i może nie dokona tej pracy za pomocą metody porównawczej, chociaż w tym widzeniu odmienności sztuki, którą oni obaj wspaniale wzbogacili, kryje się wiele tajemnic dotyczących powołania aktorskiego.

Powołania, a nie warsztatu.

Wielu aktorów, którzy zdobyli w ostatnich czasach uznanie publiczności i krytyki teatralnej i którzy wokół tamtych dwóch pojawiali się w życiu i na scenie, dbało o udoskonalanie warsztatu. Ale dla wielu z nich teatr nie był miejscem, gdzie spełniało się powołanie. Nie wiem nawet, czy mieli świadomość, co to coraz bardziej staroświeckie określenie znaczy, a także jaki kryje dramat.

Miałem się o tym wszystkim przekonać w rozmowach z Jackiem Woszczerowiczem. Przed wielu laty napisałem dla Teatru Polskiego Radia monolog sądowy. Jego bohaterem był ocalały z getta Żyd, usiłujący na drodze procesów sądowych odzyskać utracony pożydowski majątek, powołując się przy tym na pokrewieństwo z dawnymi właścicielami. Chodziło mi o odpowiedzi na pytania, kim był ten człowiek, jakie kierują nim pobudki, w jaki sposób starał się udowodnić prawo do spadku.

Zza szyby reżyserki radiowej zobaczyłem Jacka Woszczerowicza po raz pierwszy w czasie nagrania. Muszę powiedzieć, że było to niezwykłe doświadczenie.

W tamtych odległych czasach – nie wiem, czy tak dalece różnią się one od dnia dzisiejszego – w radiu na Myśliwieckiej, gdzie realizowano wiele oryginalnych polskich słuchowisk, bywali niemal wszyscy znani aktorzy warszawscy. Tam się robiło chałtury. Widywano bardzo wielu aktorów, którzy najczęściej pięć minut przed wejściem do studia czytali po raz pierwszy tekst swojej roli. Potem odbywała się jedna lub dwie próby czytane i tego samego dnia dokonywano następnie końcowego nagrania. Tylko wielkiej dyscyplinie wybitnych reżyserów radiowych i ich umiejętności współpracy z wiecznie czymś zajętymi ludźmi zawdzięczać można było to, że polski teatr radiowy nie przynosił realizatorom wstydu. Jak bardzo od tamtych „zapracowanych” pań i panów różnił się Woszczerowicz! Sprawdziła się i tym razem stara prawda, że im większy aktor, tym większa zawsze zawodowa rzetelność.

30 –

Przypominam sobie również Idę Kamińską, która zgodziła się na prośbę Juliusza Owidzkiego wystąpić w jednym z moich radiowych tekstów. To samo uważne skupienie i ta sama rzetelność.

Po nagraniu przeprowadziliśmy z Woszczerowiczem pierwszą długą rozmowę. I wtedy poznałem tajemnicę notesu. Notes zawierał listę – była ona niestety dość obszerna – aktorów, reżyserów, ludzi teatru i filmu, z którymi właściciel tego spisu nie chciał mieć nigdy do czynienia. Kiedy zwracano się do niego z propozycją współpracy, pojawiał się notes i Woszczerowicz pytał najpierw, jacy jeszcze inni uczestnicy przedsięwzięcia brani są pod uwagę. Jeśli znalazł się wśród nich ktoś zapisany w notesie, Woszczerowicz odmawiał. Nie podając przyczyny odmowy.

Fobie i niechęci wśród ludzi teatru nie budzą niczyjego zdumienia. Zawsze się one pojawiały i zawsze należały do zjawisk z natury rzeczy oczywistych. Nie wszyscy muszą się lubić i nikogo do tego nie można zmuszać. Ale w tym wypadku chodziło o coś więcej niż o osobistą niechęć lub o ocenę czyjegoś talentu. Woszczerowicz nie chciał współpracować z osobami, które, jak wtedy mówił, „zeświniły się” politycznie. Pojawił się więc po raz pierwszy ten wątek „ześwinień”.

Mówiliśmy także o innych sprawach. Przedstawiłem wówczas Woszczerowiczowi pewien pomysł oparty na opowieści jednego z moich ówczesnych kolegów radiowych, który w początkach swojej dziennikarskiej kariery otrzymał polecenie przeprowadzenia wywiadu z Władysławem Broniewskim. Wywiad miał się ukazać z jakiejś świątecznej okazji. Poeta umówił się z owym dziennikarzem w swojej willi i pewnego wieczoru przyjął go tam w stanie lekkiego zamroczenia alkoholowego. Ponieważ był akurat w domu sam, młody człowiek wydał się najwyraźniej niezłym towarzyszem dalszej libacji, a także słuchaczem, przed którym poeta mógł się swobodnie wygadać.

31 –

Wszystkie opowieści dotyczyły, rzecz jasna, jego losów, wahań, kompleksów, miłości i niechęci. Młody człowiek milczał. Ta osobliwa spowiedź skończyła się dopiero nad ranem. A układała się w przejmujący, jak opowiadał kolega, monolog człowieka głęboko nieszczęśliwego. Poeta dawał wyraz pogardy wobec otaczających go urzędowych pochlebców, drwił przy tym z partyjnych notabli, którzy zrobili z niego narodowego wieszcza. Pomstował na swoich dawnych przyjaciół, którzy ugrzęźli w reakcyjnych poglądach, nie pojmując znaczenia dziejącej się rewolucji. I którzy przyjęli wobec niego postawę obraźliwego ostracyzmu.

Powstał w ten sposób portret Broniewskiego inny w każdym szczególe niż ten, do którego starała się przyzwyczajać czytelników oficjalna krytyka. Wywiad ostatecznie nie powstał, ale dla kolegi mego doświadczenie to okazało się warte każdej ceny. Wyobrażałem sobie, że w tamtej historii mieszczą się również prawdy daleko wykraczające poza osobisty los poety.

Woszczerowicza zainteresowała ta opowieść. Postanowił namówić mnie do napisania dla niego sztuki telewizyjnej opartej na tym właśnie zdarzeniu. Proponował nawet, abym umówił nas w tej sprawie z urzędnikiem, który zarządzał wtedy Teatrem Telewizji. Gabinet tego pana mieścił się wówczas w gmachu Teatru Wielkiego i pamiętam, jak z Woszczerowiczem czekaliśmy długo na korytarzu, aż urzędnik zechce nas przyjąć. Tak się złożyło, że znałem go wcześniej i nie łudziłem się, iż projekt, z którym przyszliśmy, może zyskać urzędową akceptację. I okazało się, że przewidywania te miały się sprawdzić. Zostaliśmy szybko odprawieni z kwitkiem.

Ale nasz kontakt nie urwał się w ten sposób. Kilka lat później, w pierwszą rocznicę śmierci Marii Dąbrowskiej, ówczesny Oddział Warszawski Związku Literatów Polskich postanowił urządzić wieczór poświęcony zmarłej pisarce. Wespół z Anną Kowalską ustalono, że zostanie na nim odczytany fragment niewydanych jeszcze wtedy Przygód człowieka myślącego. Anna Kowalska spytała pewnego dnia, kto mógłby się podjąć takiego zadania aktorskiego. Wówczas podsunąłem jej nazwisko Woszczerowicza. Poprosiła, abym zadzwonił najpierw z pytaniem, czy pan Jacek zgodzi się wziąć udział w tym wieczorze. Woszczerowicz był zwykle bardzo ostrożny w podejmowaniu takich decyzji. Spytał więc najpierw, jaki miałby czytać tekst. Wspomniałem o Przygodach człowieka myślącego. Powieść znana była wówczas jedynie w drukowanych fragmentach.

Woszczerowicz odpowiedział, że musi się zastanowić, ale że uprzednio chciałby przeczytać powieść całą w takim kształcie, w jakim ją zostawiła autorka. Taką decyzję podjąć jednak mogła wyłącznie Anna Kowalska i po wymianie kolejnych telefonów umówiłem ich na spotkanie. Wkrótce zadzwoniła Kowalska. Z przejęciem opowiadała o przebiegu wizyty. Woszczerowicz zabrał ze sobą obszerny maszynopis.

Wcześniej jednak rozmawiali oboje o sztuce aktorskiej. W pewnej chwili Woszczerowicz oświadczył zaskoczonej gospodyni, iż nie ma zupełnej pewności, czy jest rzeczywiście aktorem wybitnym. Kowalska usiłowała go jakoś o tym przekonać, ale przerwał, mówiąc, że istnieje pewien niezawodny sprawdzian: mianowicie sztuka umierania na scenie. Wyjaśnił, że przeciętny aktor ma zazwyczaj opanowany jeden ze sposobów pokazania tej sceny. A za to trochę lep-

32 –

szy może już zademonstrować dwa takie sposoby. On, Woszczerowicz, zna trzy. Pewien jest wszakże, że istnieje jeszcze czwarty, którego tajemnicy on sam do tej pory jeszcze nie poznał. Po czym bezgranicznie zdumionej gospodyni przedstawił na dywanie wszystkie trzy opanowane przez siebie sceny śmierci. Wstał i pożegnał się.

Tymczasem zbliżał się termin wieczoru poświęconego Dąbrowskiej, a Woszczerowicz nie dzwonił. I znów Kowalska prosiła, aby wypytać ostrożnie, czy pan Jacek zgodzi się przeczytać wybrany przez siebie fragment wypożyczonego maszynopisu. Woszczerowicz powiedział, że nie zdążył przeczytać całości, ale sądząc po dotychczasowych wrażeniach, znajdzie taki rozdział. I wtedy zatelefonuje. Kilka dni przed terminem spotkania Kowalska otrzymała przynaglające telefony od urzędników Warszawskiego Oddziału Związku Literatów, organizującego całą imprezę. Należało przedstawić cenzurze do zatwierdzenia tekst, który zostanie na wieczorze odczytany. Zwykła rutynowa czynność. I znowu telefon do pana Jacka.

Woszczerowicz uchodził za człowieka o bardzo trudnym i do tego cokolwiek cholerycznym usposobieniu. Była więc obawa o to, aby go zbytnim natręctwem nie rozsierdzić. Umówiliśmy się na spotkanie w siedzibie Związku Literatów, bo Woszczerowicz pragnął obejrzeć salę, w której odbywały się wszystkie imprezy literackie. Sala zrobiła na nim dobre wrażenie. Kiedy już wychodziliśmy stamtąd, zapytałem ostrożnie, czy już zdecydował, co będzie czytał. Odparł dość mgliście, że nie do końca. Ale z pewnością wszystko odbędzie się w najlepszym porządku. Po czym zamilkł na dobre. Odwoływać zapowiedzianej w prasie rocznicowej imprezy nie wypadało. Kowalska rozkładała ręce. Cenzura okazała się bezsilna.

Tłum zebrał się tamtego dnia w Domu Literatury wielki. Z całą pewnością dwa nazwiska przyczyniły się do tego, że zjawiło się tak wielu słuchaczy: pisarki i aktora, który miał tego dnia wystąpić. Woszczerowicz przeczytał, wspaniale przy tym interpretując prozę Dąbrowskiej, fragment Przygód człowieka myślącego, opisujący zajęcie Lwowa przez bolszewików. Pamiętam przerażone twarze urzędników odpowiedzialnych za porządek. Zdumienie i radość publiczności. Chwilami odnosiłem wręcz wrażenie, że Woszczerowicz tę prozę mówi, nie czyta. Kiedy wychodziliśmy, widziałem w jego oczach nieskrywaną drwinę. – A cóż oni mi mogą zrobić? – zapytał. – Czego mam się bać?... To prawda, strach rodzi bardzo szczególną odmianę duchowego kalectwa. Ten szczególny rodzaj, który nigdy nie uszlachetnia, zawsze za to poniża.

Aktorstwo Woszczerowicza było, jak sądzę, szczególnym doświadczeniem w historii polskiego teatru. Było także ważnym wyzwaniem dla twórców filmowych. Nie wiem, czy mają rację ci, którzy sądzą, że Jacek Woszczerowicz należał do aktorów, których podziwiać należy wyłącznie w teatrze. To prawda, w filmie aktorstwo jego nosiłoby wyraźne ślady doświadczeń teatralnych, ale istnieją sytuacje, w których właśnie taki rodzaj aktorstwa przydaje prawdy również filmowi. Zbyt często się o tym zapomina.

Więcej szczęścia miał z pewnością Tadeusz Łomnicki, choć i w tym wypadku prawdy o skali jego talentu i metodzie aktorskiej film nie pokazał niestety do końca, z wyjątkiem może różnych dokumentalnych zapisów, jakie pojawiły się już po jego śmierci. Jest coś w przypadku obcowania z wielkimi aktorami, że

33 –

każe nam zapamiętać ich role sceniczne w zupełnym jakby oderwaniu od tła, w którym powstały, choćby to tło było najbardziej nawet rozbudowaną teatralną czy filmową rzeczywistością.

Tadeusza Łomnickiego poznałem w kilka lat po śmierci Woszczerowicza, pod koniec jego dyrektorowania w Teatrze na Woli. Jan Siekiera podsunął mu wówczas adaptację mojej powieści Dwie głowy ptaka, która w formie książkowej ukazała się wcześniej, przed paru laty, i do przerobienia której w wersję sceniczną namawiali mnie od pewnego czasu przyjaciele. Łomnicki wyraził zainteresowanie tekstem. Umówiliśmy się wtedy w kawiarni Hotelu Europejskiego.

W czasie rozmowy, dotyczącej głównie tekstu i ewentualnej jego realizacji, Łomnicki skarżył się na panujące w prowadzonym przez niego teatrze nastroje. Narastała wówczas fala społecznego sprzeciwu wobec władzy. Łomnicki był dla wielu swoich kolegów tej władzy reprezentantem. Starał się wobec zespołu bronić własnej wizji teatru, jak mi mówił, obywatelskiego, ale nie znajdował zrozumienia. Narzekał na kłopoty z administracją, a także z niektórymi czynnikami partyjnymi. Wspominał o trudnościach związanych z wystawieniem Do piachu Tadeusza Różewicza, którego pisarstwem był najwyraźniej od dawna zafascynowany. W dramatach Różewicza stworzył wielkie kreacje.

Ponieważ sztuka, o której wówczas rozmawialiśmy, dotyczyła spraw rosyjskich, a wśród bohaterów występowali także Rosjanie, pacyfikujący polski bunt z 1863 roku, mówiliśmy również tym razem o niebezpieczeństwach związanych z cenzurą. I choć moja powieść rozeszła się w dużym nakładzie, nie zmniejszało to wcale, zdaniem Łomnickiego, możliwości ingerencji cenzorskich lub wręcz zakazu wystawienia jej adaptacji. Jakby realizacja sceniczna budziła większą czujność cenzorską. To, co wydawało się cenzurze niebezpieczne w teatrze, uchodziło jakoś w książce. Teatr jaskrawiej akcentował więc, zdaniem owych urzędników, niebezpieczne prawdy. W każdym razie w ewentualnej wojnie z cenzurą Łomnicki czuł się stroną, która może mieć duże szanse wygrania.

Pomysł realizacji Dwóch głów ptaka rozbił się ostatecznie nie wskutek oporu cenzury, ale braku zgody zespołu, którego największa troska sprowadzała się wtedy do szybkiego wyrzucenia Łomnickiego z dyrektorskiego stołka. Kilka miernot teatralnych osiągnęło zresztą wkrótce ten swój cel i można było odtrąbić zwycięstwo, razem z rychłym, dodajmy, upadkiem samego teatru.

Od czasu tamtej rozmowy spotykaliśmy się, aby pomówić również o innych projektach. Jedną z takich propozycji miał być film o ostatnich tygodniach życia Adama Mickiewicza w Turcji. Chciał w nim zagrać i jestem przekonany, że byłaby to wielka rola filmowa. Projekt padł, ponieważ nie znaleziono pieniędzy na jego realizację.

Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy i co stało się pretekstem tej rozmowy – Łomnicki wspomniał o swoich partyjnych powinnościach. Traktował je jako obronę interesów kultury tam, gdzie do jej rozwoju nie przywiązywano większego znaczenia. Nie wiem też, czy mówił wtedy o roli swoistego piorunochronu, jaką odgrywał wobec swoich towarzyszy partyjnych. Zastanawiałem się, co go do tej wysokiej w hierarchii partyjnej pozycji wyniosło. Pycha czy może ciekawość? Pycha to cecha wielu ludzi teatru. I doskonale okazywana bywa właśnie w teatrze, niekoniecznie poprzez udział w działalności politycz-

34 –

nej. Ciekawość? Czy istotnie to, co obserwował przebywając wśród dygnitarzy partyjnych, zasługiwało w ogóle na jego uwagę? Może raczej świadomość posiadania mimo wszystko odrobiny władzy, która dla ludzi jego środowiska pozostawała niedostępna?

Przypomniał mi się wtedy notes Woszczerowicza. Nie jestem pewien, czy figurowało w nim również nazwisko Tadeusza Łomnickiego. Nie zdziwiłbym się w każdym razie, gdyby tak było. Woszczerowicz pozostawał w pamięci jako człowiek konsekwentnej odmowy w kontaktach z jakąkolwiek oficjalną biurokracją. Łomnicki wydawał się wówczas zwolennikiem kompromisu. Obaj potrafili okazywać zmienność nastrojów. Łomnicki był uprzejmym, rzeczowym rozmówcą, ale umiał także okazywać niechęć. Rola piorunochronu stawała się już wtedy coraz bardziej uciążliwa. To widać było w jego zachowaniu.

35 –

Nie wiem, ile rzeczywistych sukcesów odniósł w karierze partyjnej i czy dawały mu one wystarczającą satysfakcję w czasach, kiedy starano się go ośmieszyć i poniżyć w opinii publicznej, jako rzecznika wrogich kulturze interesów. Odczuwał to w każdym razie bardzo głęboko. Starał się zresztą tego na zewnątrz nie okazywać. Ale wobec wielu swoich sędziów nie odczuwał pogardy. Sprawa bowiem nie dotyczyła tylko samych ocen politycznych. Znalazło się także kilka osób pragnących zrobić z niego nie tylko małego człowieka, ale również małego aktora, a tymczasem z roli na rolę rosła jego rzeczywista wielkość.

Na początku grudnia roku 1981 umówiliśmy się na Starym Mieście. Zanotowałem datę: 14 grudnia. 13 grudnia telefony zostały wyłączone. I chociaż w świetle tego, co się wokół nas działo, sprawy, o których mieliśmy mówić, straciły na znaczeniu, postanowiłem jednak zjawić się o ustalonej porze. Długo wtedy pukałem do drzwi jego mieszkania. Po drugiej stronie słychać było przez cały czas jakieś szelesty. W końcu drzwi się otworzyły i stanął w nich Łomnicki. W kożuchu, w czapce na głowie, najwyraźniej gotowy do wyjścia. Nie wyszliśmy jednak na ulicę, poprosił, żeby wejść do środka. Zdejmując kożuch, powiedział, że odwiedza go teraz wielu ludzi, z którymi nie ma bynajmniej ochoty rozmawiać. Stąd ten ubiór. Kiedy więc ktoś taki staje w progu, Łomnicki tłumaczy, że ma bardzo pilne spotkanie. Na ulicy przed bramą pyta nieoczekiwanego gościa, w którą stronę zamierza się udać. Kiedy pada odpowiedź: w prawo, Łomnicki żegna się, mówiąc, że idzie akurat w przeciwną stronę. I w ten sposób szczęśliwie unika niewygodnych spotkań.

Mówiliśmy o tym, co się zdarzyło w mieście. Ponieważ wracałem właśnie ze spotkania z kolegami z zarządu Związku Literatów Polskich, gdzie kręcił się już nasłany policyjny urzędnik, którego wcześniej wyrzuciliśmy z pracy, podejrzewając o uboczne usługi na niekorzyść naszej organizacji, opowiedziałem o otrzymanych w zarządzie informacjach dotyczących internowanych kolegów.

Rozmowa była, jak zresztą wszystkie prowadzone w tych dniach rozmowy, bardzo chaotyczna. Wymieniliśmy wiadomości, dopytywaliśmy się o wspólnych znajomych. Był to okres niepewności. Zastanawialiśmy się, co się może zdarzyć w najbliższym czasie. Jeszcze nie sililiśmy się wówczas na spokojną ocenę faktów. Pozostawaliśmy w swoistym szoku, choć każdy z nas wiedział przecież, że to, co nastąpiło, było fragmentem wcześniej już ujawnianego planu. Ale i ta wcześniejsza wiedza nie zmniejszała wrażenia wstrząsu.

Łomnicki powiedział w pewnej chwili, że chciałby mi przeczytać list, który poprzedniego dnia wysłał do Komitetu Centralnego. Zwróciłem wtedy uwagę, że nie dał mi po prostu do przeczytania tej kartki maszynopisu, ale że wolał ów tekst przeczytać sam. List jego z pewnością pozostaje w archiwach i ludzie, którzy będą kiedyś opisywać koleje życia i kariery tego aktora, zacytują go w całości. Nie jest to tekst długi. Łomnicki informuje w nim Komitet Centralny o swojej decyzji opuszczenia szeregów partyjnych i uzasadnia krótko, czym się kieruje, zwracając legitymację. Odniosłem wtedy wrażenie, że czytającego ogarnia wyraźna ulga.

Kiedy odłożył na bok kopertę, zapanowało milczenie. Dopiero po chwili powiedziałem mu, że pismo to jest, jak mi się wydaje, świadectwem pewnej nieuchronności. To tak właśnie musiało się skończyć. W odpowiedzi usłyszałem, że tę świadomość miał już Łomnicki od dawna. Ale zwlekał z podjęciem

36 –

decyzji. Nie było to wcale łatwe. Zbyt głęboko tkwił w oficjalnych strukturach. Jeśli ktoś, jak on, znalazł się na świeczniku partyjnej władzy, to oczywiście przestawał być osobą prywatną. Jego osobista decyzja wiązała się z różnymi uwarunkowaniami, które znają z pewnością ludzie uprawiający grę polityczną na podobnym szczeblu.

Jak jednak do tego doszło? Co ostatecznie decydowało o jego ówczesnych wyborach? Ludzie, znający Tadeusza Łomnickiego osobiście, wypowiadali na ten temat bardzo różne opinie. On sam wcześniej nigdy mi o tym nie napomykał. Wiedział zapewne, że jego karierę partyjną pewni mało mu życzliwi ludzie tłumaczą nadmierną ambicją posiadania władzy. Upodobaniem do dworactwa. Chęcią zdobycia aplauzu w kręgach rządowych, gdzie niektórzy artyści czują się zawsze bardzo dobrze. Wspominali go w roli partyjnego dostojnika na zjazdach, przesiadującego w prezydium obok innych aktorów partyjnej sceny. W takich złośliwych komentarzach widoczna była małoduszność. Łomnicki bowiem nie był wielkim aktorem dlatego, że zapewnił sobie solidną karierę partyjną.

Miał świadomość, że jego kariera uwarunkowana była właśnie jego wysoką pozycją zawodową. Że był kimś, kto miał uświetniać partyjną górę. Że ją w jakimś sensie nobilitował. Oraz, że w zwykłym rachunku zysków i strat, nie był on bynajmniej stroną zyskującą. Przeciwnie, że nawet sam na tym tracił. Po co więc godził się na taki rozwój wypadków? Podczas rozmowy, w której czytał mi swój list do Komitetu Centralnego, udzielił odpowiedzi. Stałem się świadkiem wstrząsającego chwilami monologu człowieka, który pragnie się rozliczyć z własną przeszłością. Miałem świadomość, że nasza rozmowa była w gruncie rzeczy jego rozmową z samym sobą i że okazałem się tylko milczącym świadkiem spowiedzi kogoś dokonującego bardzo dla siebie ważnego rozrachunku. Łomnicki wspominał najpierw czasy krakowskie. Mówił o lewicowych poglądach. Nie wstydził się tych przekonań. Wspominał o potrzebie powszechnej emancypacji kulturalnej. O tym, że byliśmy krajem, gdzie dało się uchronić więcej wartości niż w innych krajach tego obozu. O konieczności zapewnienia ochrony różnym instytucjom życia kulturalnego, którym w ciągu całej powojennej historii groziły ze strony betonu partyjnego rozmaitego rodzaju niebezpieczeństwa. O tym, że obecność jego w tamtych kręgach stanowiła pewną gwarancję stabilizacji, zwłaszcza w momentach nasilających się zagrożeń.

Kim zaś byli ludzie, z którymi wchodził w owe układy? Osądzał ich bardzo surowo. Byli, jego zdaniem, najmniej powołani do kierowania państwem. Określał ich wręcz jako pospolitych karierowiczów. Szydził z tępoty, której wyraz dawali na każdym kroku. Wymieniał wiele nazwisk, przypominając to, co działo się za kulisami sceny politycznej. Opowiadał na przykład, jak najważniejszy partyjny bonza przyjął wiadomość o wyniesieniu Karola Wojtyły na tron Piotrowy. Stał wtedy obok tego dostojnika. Słyszał, co mówi i co mówią na ten temat jego towarzysze. Drwił z ich okazanej wówczas głupoty. Opowiadał o ich serwilizmie i o tym, jak na wyścigi donosili na siebie w bizantyjskich wnętrzach ambasady radzieckiej. Ale we wszystkich tych wspomnieniach powracało stale najważniejsze pytanie, czy własny udział nie okazał się mimo wszystko działaniem haniebnym. Pod koniec rozmowy wspomniał również o nieżyjącej matce. Powiedział, że gdyby nie wysłał przeczytanego przed chwilą listu, mogłaby ona splunąć mu w twarz.

37 –

Czym była ta lekcja, którą zaliczył? Odpowiedzi wypada dziś szukać w późniejszych latach.

Dla roznamiętnionego środowiska aktorskiego, które pławiło się w różnych politycznych demonstracjach na rzecz nowej władzy, pozostawał od tamtej pory kimś obarczonym odpowiedzialnością za czas miniony. Ale nie można go było jednak pozbawić wielkości osiągniętej w teatrze. Miał, jak sądzę, świadomość swego osamotnienia. Kto wie zresztą, czy to nie ona właśnie mobilizowała go do największego wysiłku. Czy wysiłek ten można uważać za swego rodzaju ekspiację?

Nie mówiliśmy już nigdy później o tych sprawach. Spotkania nasze stawały się coraz bardziej przypadkowe. Kiedyś powiedział mi, że dobrymi politykami mogą być tylko źli aktorzy. W ten sposób uznał, że jego własna działalność polityczna była jednak życiową pomyłką. Miał, być może, świadomość tego również wtedy, kiedy obserwował swoich kolegów wstępujących w polityczne szranki w zmienionym układzie ustrojowym. Nic oni dobrego w swojej działalności politycznej kulturze nie przynieśli. A byli wśród nich także wybitni ludzie teatru. I oni również mieli nobilitować w pewnym sensie nowe elity polityczne.

Dramat Łomnickiego polityka jest dramatem symptomatycznym. Nie można go pomijać, kiedy się myśli o udziale artystów w polityce. Stwierdzenie to nie ma oczywiście żadnego znaczenia, kiedy się myśli o jego miejscu w historii polskiego teatru i filmu. I nie umniejszają jej tak głupie manifestacje, jak nieobecność na pogrzebie wyższych urzędników administracji państwowej. Ani inne, podobnie zawstydzające gesty.

Na drugim biegunie dzieją się sprawy, które przed laty Jacek Woszczerowicz określał jako próby uczciwości.

Przypominając sobie dziś tych dwóch aktorów, myślę, że odbija się w ich karierach los polski z wieloma jego powikłaniami. Zalecałbym w każdym razie ostrożność w sądzeniu. Fałszywe wyroki nie są świadectwem sprawiedliwości. Potwierdzają natomiast bardzo często małość wyrokujących.

Czasy sprzyjają sądzeniu. Dzieją się sabaty czarownic. Mamy wielu sędziów, od których wyroków nie ma odwołań. Zwłaszcza jeśli ich werdykty dotyczą ludzi, którzy sami nie mogą podejmować obrony. Nie chciałbym, aby ktoś z czytelników odniósł wrażenie, iż tekst ten jest próbą takiego właśnie rozrachunku.

Dwóch wybitnych ludzi polskiej kultury. Dwa wybory postawy politycznej. Oraz to, co ich łączy, a także to, co dzieli. Jacek Woszczerowicz i Tadeusz Łomnicki.

Władysław Terlecki

38 –

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
  • Tło historyczne rozwoju kinematografii polskiej na przełomie lat 70. i 80.
kanał na YouTube

Wybrane artykuły