Artykuły
„Kino” 2009, nr 12, s. 54-55
Małe historie, przez które widać większe
Michał Burszta
Rozmowa z Radosławem Piwowarskim.
MICHAŁ BURSZTA: Z czym się Panu kojarzy określenie „kino społeczne”?
RADOSŁAW PIWOWARSKI: Kiedyś kojarzyło mi się źle: że to działka twórców pragnących ukryć brak talentu za zasłoną czegoś ważnego. Teraz, na starość rozumiem, że i takie filmy mogą być piękne. Taki neorealizm włoski.
M.B.: Czy reżyser powinien zachować postawę naiwną w stosunku do rzeczywistości?
R.P.: Nie ma już naiwnych reżyserów. Ostatni wymarli wraz z komuną.
M.B.: Pytam, bo mam wrażenie, że właśnie Pan łączy w swoich filmach swoistą pozytywną naiwność, czyli rodzaj identyfikowania się z bohaterem, z wrażliwością społeczną, pokazywaniem Polski, jakiej w kinie nie znaliśmy, to znaczy bez publicystycznych klisz, które kojarzą się właśnie z tzw. kinem społecznym.
R.P.: Tak. Publicystyka nie była dla mnie. Ja byłem marzycielem. Nawet w moim „życiu dokumentalisty”, gdy zrobiłem film o szpitalu (Odwiedziny), to wyszła mi etiuda o samotności. Jak chciałem zrobić o sytuacji starych robotników w zakładach im. Marchlewskiego – to wyszedł mi Bal u Poznańskiego. Wygląda na to, że bardziej wierzyłem w film niż w rzeczywistość. Ale z drugiej strony – byłem jednym z tłumu. I moi bohaterowie też brali się z tej szarości. Mariola Wafelek z Pociągu… miała pierwowzór w dziewczynie, która sprzedawała piwo w pociągu do Łodzi. Klasa i profesorowie z Marcowych migdałów to moja klasa z liceum. Te ich adresy na końcu filmu są prawdziwe. Moje filmy to bardzo proste historie, więc opowiadałem je jakby w pierwszej osobie.
M.B.: No właśnie, oglądając Pana wczesne filmy, mam wrażenie, że to takie kino moralnego niepokoju w skali mikro, bez społecznego zadęcia. Tylko niepokój o nasze trudne emocje, których kino zajęte „wielkimi” sprawami często nie dostrzega.
R.P.: Bo ja od dziecka miałem same kompleksy. Jako dziecko byłem rudy i piegowaty, potem pojawił się trądzik. Od trzeciej klasy podstawówki paliłem fajki i marzyłem o dziewczynach. I tak to trwa od pięćdziesięciu lat.
M.B.: Dość długo zwlekał Pan z fabularnym debiutem, ale zaraz po debiucie, do końca lat 80., zrobił Pan jeszcze trzy filmy. Skąd ta zwłoka na początku i czy to późniejsze tempo wynikało z tego, że po prostu znalazł Pan wreszcie swój filmowy język?
R.P.: Z tym zwlekaniem to trochę było inaczej. W Zespole X siedziałem w ostatniej ławce i nie wyrywałem się naprawiać świat. A na takich diabeł poluje – i w 1976 roku podsunął mi do podpisania protest przeciw zmianom w konstytucji i przewodniej roli PZPR. Dyrektor ds. personalnych, czyli główny ubek w Naczelnym Zarządzie Kinematografii, był rozgoryczony: „Przynosicie wstyd całemu środowisku filmowców! Gdyby nie ten wasz jeden podpis, bylibyśmy czyści jak kompozytorzy! Kim wy jesteście, k...?”. No i dostałem szlaban na debiut. Koledzy od moralnego niepokoju nawet tego nie zauważyli. I wtedy Kieślowski, sam z siebie, bo on taki był, poszedł do tego ubeka i poręczył za młodszego kolegę, czyli za mnie. Skrócili mi karę do dwóch lat. Pisałem scenariusze i jeden mi wyszedł nadzwyczajnie. Historia była o tym, że cały naród stoi w jednej kolejce, która nie wiadomo, gdzie się zaczyna i kończy. Wszystkim się to podobało, nawet partyjnym. W NZK chwalili, poklepywali: „Ale to dla was za trudne, za dużo statystów. Przynieście inny scenariusz, to wam damy”. No i tak zrobiłem trzy filmy.
M.B.: W filmach, zwłaszcza tych wczesnych, łączy Pan rzeczy, które pozornie się wykluczają. Skupienie na szczegółach rzeczywistości i ucieczkę przed nimi w świat magii i wyobrażeń. Taka realistyczno-magiczna mieszanka. Kino przybliża i jednocześnie oddala nas od rzeczywistości?
R.P.: To chyba za trudne pytanie dla mnie. Ale mi pochlebia. Coś w tym jest, że i przybliża, i oddala. Film jest naśladowaniem życia. A zarazem poszukiwaniem Metafory.
M.B.: Jerzy Stuhr powiedział kiedyś, że nie mógłby zrobić filmu, który
– 54 –
odebrałby widzowi nadzieję. To zdaje się także Pana dewiza?
R.P.: W moim debiucie, w Yesterday, historia miłości bohaterów kończy się rozwodem. Zaraz po ukończeniu filmu pokazałem go mamie. Następnego dnia przyniosła swoją emeryturę – kilkaset złotych – i wręczyła, prosząc, żebym nakręcił inne, dobre zakończenie. To mnie nauczyło na całe życie. Filmy, które nie dają nadziei, są raczej do dupy.
M.B.: Dał Pan kinu polskiemu Katarzynę Figurę i jednocześnie stworzył taki jej wizerunek, który stał się dla niej na długo uciążliwy. Czy myślał Pan, by po latach powrócić do postaci Marioli Wafelek z Pociągu do Hollywood?
R.P: Kasia stworzyła się sama. Ubierała się w Smyku, nosiła skarpetki z pomponikiem. I to się udało w Kasi sfotografować – ten apetyt na życie. To, że stała się symbolem seksu, chyba nie było dla niej przekleństwem. W pewnym sensie po latach wróciłem do Kasi-Marioli i nakręciłem Autoportret z kochanką. Figura świetnie zagrała dojrzałą, zmęczoną samotnością i spragnioną miłości kobietę. Ale pomogłem rozbłysnąć nie tylko Kasi, również wielu jasno dziś świecącym gwiazdom polskiego kina. A są wśród nich takie nazwiska, jak Maria Seweryn, Anna Przybylska, Małgorzata Socha, no i Krystyna Feldman. Z facetów: Piotr Siwkiewicz, Andrzej Zieliński, Robert Gonera, Arek Janiczek, Waldek Błaszczyk i nieżyjący już Żenia Priwieziencew.
M.B.: W swoich filmach ciekawie eksperymentował Pan z erotyką. To temat w polskim kinie raczej nieobecny.
R.P.: Jaki tam ze mnie eksperymentator! Jako uczeń obejrzałem Miłość blondynki Formana i wszystko było jasne – tak trzymać! Zresztą od niemowlęcia obracałem się wśród gołych bab i facetów w melonikach. Dosłownie. Mój ojciec był rzeźbiarzem i to był jego ulubiony temat. Zawsze takie rzeźby stały koło mojego niemowlęcego łóżeczka albo na uczniowskim biurku. Księża z naszej parafii uwielbiali przychodzić do nas po kolędzie.
M.B.: W polskich filmach erotyka oscyluje raczej między kruchtą a przaśnością, a kochankowie nawet w łóżku nie zrzucają bokserek.
R.P.: Aktorów tak uczą w akademiach teatralnych. Że najważniejsze jest posłannictwo, dykcja i piosenka aktorska. Potem namówić ich, żeby ściągnęli te bokserki, nie jest łatwo. Co ja się natrudziłem, żeby przekonać piękną Anię Kaźmierczak do niewinnej sceny łóżkowej. Ale potem napisali w Variety, że scena miłosna z anteną w Yesterday to „gotowy klasyk filmowy”. W filmie jak w życiu – erotyzm, miłość, namiętność, pożądanie to sprawa wzajemnego zaufania. No i reżyser musi mieć pomysł plus talent.
M.B.: Mówiliśmy o charakterystycznym dla Pana stylu opowiadania, czy nie kusiło Pana, by opowiedzieć coś w zupełnie innej konwencji? Taką próbą była z pewnością Ciemna strona Wenus, którą krytyka zniszczyła. Zraził się Pan?
R.P.: Zraziłem się. Ten film rodził się pod złą gwiazdą. I wyszedł w końcu taki – chyba pierwszy w Polsce – film feministyczny. W Polsce nie można robić filmu o tym, że kobieta, Matka Polka, ma prawo zdradzić męża i zemścić się. I że jest tak dalece zraniona i zapiekła, że może ugotować kota. Chyba naraziłem się tym filmem wszystkim. Może 15 lat temu było za wcześnie na taki obraz? Dziś pewnie znalazłby obrońców. Ale sam nie przepadam za tym filmem.
M.B.: Zarzucano Panu czasami, że posługuje się pan kiczem, ale to chyba absurdalny zarzut, bo kicz jest przecież stałym elementem rzeczywistości. Pan pokazuje, że kicz kryje w sobie często jakąś prawdziwą, czasami wstydliwą emocję. Zgodziłby się Pan z tym?
R.P.: Ja się nie posługuję, mnie tak wychodzi. Już chyba taki jestem. Chcę, żeby widzowie się wzruszali albo śmiali. A najlepiej, gdy te sprawy występują jednocześnie. Jak mi tak wyjdzie, czuję się krewnym Charliego Chaplina. Almodóvar robi filmy o poważnych sprawach, ale cały czas ma ten tik, mrugnięcie okiem. Teraz z tego powodu mam kłopoty w serialach. Producenci chcą, żeby te ich banały były nakręcone śmiertelnie serio. W Plebanii podziękowali mi po pierwszym dniu zdjęciowym.
M.B.: Jednak od lat kręci pan seriale, zwłaszcza kultowych Złotopolskich; Czesław Miłosz nazwał kiedyś ten serial najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o współczesnych Polakach. Ciekawe, bo polskie seriale uważa się z założenia za nierealistyczne.
R.P.: Miłosz miał rację. Jest w Złotopolskich jakaś tajemnicza magia polskości. Sam widziałem w Chicago, jak Polonia kupuje na czarnym rynku odcinki jeszcze nieemitowane w Polsce i ogląda łapczywie i rodzinnie. W tym serialu jest Polska, której już nie ma. Ciepła, szlachetna, a zarazem pełna wad i śmiesznostek. To zasługa Purzyckiego, to on stworzył te sienkiewiczowskie postacie.
M.B.: Uciekł Pan od kina do telewizji?
R.P.: Dwanaście lat temu producenci, Tadeusz Lampka i Marian Terlecki, zaprosili mnie do startującego serialu na chwileczkę, na tydzień, żebym „nadał ciepło serialowi”. Taką miałem opinię po Janie Serce. I to była fajna przygoda – znalazłem tu wyraziste postacie, świetne dialogi, grali cudowni aktorzy, a producenci zostawili mi wolną rękę – mogłem robić swoje żarty i wprowadzać ulubionych aktorów. Ale od pewnego czasu przy „Złotopolskich” zaczęło majstrować zbyt wiele osób. Chyba nie wychodzi to serialowi na dobre.
M.B.: Uważa Pan, że w serialach łatwiej się wypowiedzieć w bliski Panu sposób? Bo to znowu taki Pana świat – niby realny a jakiś ładniejszy?
R.P.: Wypowiedzieć się? A to dobre! Rola reżysera w serialu jest coraz mniejsza. W ogóle wszelcy artyści w serialach są źle widziani. Kompozytora zastąpiła muzyka z fonoteki, scenografię wybierają ludzie z produkcji, kostiumografki jeżdżą po wyprzedażach itd. Dlatego te seriale są takie nijakie, jednakowe. I te aktorki – wszystkie takie same, grają to samo i tak samo w kilku serialach naraz. Ja nie wiem, jak ludzie to rozróżniają i wytrzymują. Dlatego widzowie tak tęsknią do starych polskich seriali. Nie do komuny, ale do dobrego produktu, zrobionego przez artystów.
M.B.: Na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie jury pod Pana przewodnictwem nagrodziło m.in. Galerianki i Moją krew, a więc raczej drapieżne kino społeczne. Stawia Pan teraz na tak pojęty realizm?
R.P.: A kiedy twórcy mają być drapieżni, jak nie w młodości? Galerianki to rzeczywiście film z tezą, ale Moja krew to obraz o miłości. Jury było pod wrażeniem pasji, z jaką to zostało zrobione. Młodzi mi się podobają. Nie dali się jeszcze ogłupić telewizji i komediom romantycznym.
Rozmawiał Michał Burszta
– 55 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele, prof. Alicja Helman
-
Rozwój kina socrealistycznego w Polsce
Wybrane artykuły
-
Ciało i dyscyplina.„Rejs” jako próba pewnej strategii syntezy
Barbara Kosecka
„Kwartalnik Filmowy” 1997, nr 18