Artykuły

„Kino” 1972, nr 10, s. 57-59


Mieczysława Ćwiklińska - uśmiech, który pozostał z nami

Leszek Armatys

Pamiętam, było letnie, ale dżdżyste niedzielne przedpołudnie – roku bodajże trzydziestego ósmego – kiedy wraz z koleżką zamiast nad San wybraliśmy się na film Jadzia. Obraz był „do śmiechu", może nie dla kinomanów w naszym wieku, ale właściciel małego przemyskiego kina przy krótkiej, spadzistej uliczce nie opodal poczty nie gardził żadną 50-groszówką, a gdy było miejsce na sali, to i za 30 groszy można było zadzierać głowę tuż przed ekranem. Koleżka film już widział chyba ze dwa razy, opowiadał więc z góry co śmieszniejsze kawałki, prze­krzykując rozbawioną widownię, a pod koniec seansu zawołał: „Ty, uważaj, zaraz zemdleje!", i już rechotał na zapas. Rzeczywiście – korpulentna właścicielka sklepu z rakietami tenisowymi zemdlała, ujrzawszy swego syna przytulone­go do córki właściciela firmy konkurencyjnej. Sala zaśmiewała się, choć – bogiem a prawdą – z czego tu się śmiać, gdy ktoś mdleje? Ale Mieczysława Ćwiklińska mdlała tak znakomicie... I szybko wracała do przytomności, by stwierdzić, że właściwie nie ma powodu do mdlenia...

Potem, wiele lat później, owładnięty dziwną miłością do starych filmów, niejednokrotnie czekałem na spazmy i omdlenia Ćwiklińskiej, jak na coś ożywczego, zawsze wywołującego uśmiech i godnego obejrzenia wśród mielizn i rozpadlin niewybrednych dowcipów i płaskich sytuacji polskich komedii filmowych.

*

Na srebrnym ekranie pojawiła się w 53. roku życia. Uświadomiłem to sobie dopiero teraz, czytając pożegnalne wspomnienia i nekrologi. Było to tak zaskakujące, że wielokrotnie sprawdzałem to proste obliczenie lat między rokiem 1880 a 1933. Przecież zawsze była uosobieniem niemal że młodzieńczego uroku. Promieniała radością i humorem, które nigdy nie kojarzyły się z wiekiem aż tak dojrzałym.

57

Kino zwróciło się do Mieczysławy Ćwiklińskiej w chwili, gdy powstały warunki wykorzystania tych walorów jej talentu, którymi podbiła niezliczone rzesze swoich wielbicieli, a więc wspaniałego, niezwykle sprawnego prowadzenia dialogów oraz humoru zaprawionego łagodną ironią. Właśnie sezon 1932/1933 był w Polsce przełomowy zarówno w zakresie pełnego opanowania techniki dźwięku, jak i rewolucji tematycznej, polegającej na przejściu od ponurych tragedii do komedii, farsy i operetki.

Propozycje wysuwano już wcześniej. Wychodziły one głównie od ludzi oscylujących między teatrem i kinem. Ryszard Ordyński namawiał Mieczysławę Ćwiklińską od chwili, gdy sam zajął się reżyserią filmową, ale konsekwentnie odmawiała. Całkowicie pochłaniał Ją teatr. Nie miała czasu na chodzenie do kina, a gdy wreszcie – przez ciekawość – obejrzała pierwszy dźwiękowiec, zniechęciła się ostatecznie, słysząc tubalne dźwięki wychodzące z ust eterycznej dziewczyny. Z właściwą sobie trzeźwością wobec wszystkiego, co ją otaczało, pytała w jednym z wywiadów: „...Mam podziwiać, że woda nalewana z karafki robi »bul-bul-bul«?... Że naciśnięty syfon robi »kss-kss-kss«?".

Później – nie bez kokieterii – wspominała, iż uważała film za wroga, który za pomocą wścibskiego obiektywu kamery bezlitośnie dekonspirował to, co kobiety chciały ukryć przed okiem widza. Wydaje się jednak, że na niechęci Mieczysławy Ćwiklińskiej do kina zaważyły jeszcze inne, zrozumiałe względy. Obserwowała przecież proceder eksploatowania swoich wielkich kolegów bez dania im należnej satysfakcji artystycznej.

Producentom filmowym – w większości wypadków – były potrzebne tylko nazwiska na afisz i do anonsów reklamowych. Pewne szablony charakterologiczne były przypisywane na stałe do pewnych nazwisk. Odbywał się też proces odwrotny: niektóre role pisano „pod" określonych aktorów, uwzględniając nie tyle ich talent, co wygląd zewnętrzny oraz zestaw pewnych „zagrań" już zaakceptowanych przez widownię i krytyków. Dawało to miły rozgłos, ale nieraz przysparzało wiele wstydu. Mieczysławę Ćwiklińską ryzyko współpracy z kinematografią nie pociągało wcale. Miała swój świat teatru. A jednak – stary wyga Michał Waszyński potrafił w końcu namówić „do złego" i 7 kwietnia 1933 roku na ekranie stołecznego kina Atlantic po raz pierwszy pojawiło się również nazwisko ulubionej pani Mięci. Po roboczej projekcji ukończonego filmu aktorka zwierzała się jednemu z reporterów: „Kiedy zobaczyłam siebie na ekranie... zakrzyknęłam wielkim głosem z przerażenia i rzekłam, że za skarby świata nie pokażę się na premierze. Tymczasem – sukces. Szał na widowni. Brawa. X Muza przyjęła mnie od tego momentu do swego orszaku".

*

Była to niezbyt oryginalna, ale nie pozbawiona pewnych walorów komedia obyczajowa, zatytułowana Jego ekscelencja subiekt. Ćwiklińska grała rolę pani Poreckiej, typowej przedstawicielki wzbogaconych mieszczuchów, dalekiej krewnej pani Dulskiej. Panowała niepodzielnie na kilku pokojach z kuchnią, wśród mebli oblepionych kwitami sekwestracyjnymi komornika, musztrując męża pijaczka (Konrad Tom) i walcząc o bogatego konkurenta dla córki jedynaczki (Ina Benita). Wolne chwile poświęcała filantropii (wenty na kolonie letnie dla dzieci) i nauce śpiewu jako świadectwa wyższej kultury. Oczywiście córka pokochała biednego subiekta (Eugeniusz Bodo) z magazynu Hersego. Zamieszanie było olbrzymie, ale bankructwo w odpowiednim mo­mencie zniwelowało różnice majątkowe i biednej matce nie pozostało nic, jak tylko pobłogosławić skromnemu, ale „prawdziwemu" szczęściu córki.

Tak więc od strony roli wejście Ćwiklińskiej w królestwo ruchomych cieni nie było imponujące. Tym większy odniosła sukces, tworząc postać krwistą, zabawną i w jakiś jej tylko właściwy sposób – sympatyczną. Krytycy zwracali uwagę na „instynkt aktorski i kulturę artystyczną" („Bluszcz"), na „kapitalne poczucie groteski i wyjątkowo fotogeniczny głos" („Wiadomości Literackie"), ganiąc tylko reżysera za głupawą scenę śpiewu w czasie przyjęcia („Kino"); Ćwiklińska była dostatecznie śmieszna bez absurdalnej zgrywy. W sumie debiut uznano za doskonały. Narodziła się nowa gwiazda, mówiąca na filmie najlepiej spośród wszystkich polskich aktorów.

Mimo entuzjastycznych głosów i rosnącej popularności Ćwiklińska broniła się jeszcze ponad rok. Dopiero pod koniec 1934 znów zawitała na ekrany w komedii Juliusza Gardana Czy Lucyna to dziewczyna?. Tym razem napisy czołowe filmu anonsowały ją już na pierw­szym miejscu. Grała hrabinę Renatę Czermińską, postać nie wyróżniającą się niczym specjalnym, ale Pani Mięcia stworzyła z tego „małe arcydziełko". Wymagająca recenzentka „Wiadomości Literackich" pisała: „Każdy jej gest, każda pointa głosowa pełne są niezrów­nanego komizmu, a przy tym podświadomego, podskórnego niemal taktu i umiaru artystycznego". Nawet pijacka scenka z Władysławem Grabowskim, utrzymana w złym stylu polskich scenariuszy filmowych, w wykonaniu Ćwikliń­skiej jaśniała humorem i nie obrażała dobrego smaku bardziej wy-

58

magającej części widowni.

Potem – od roku 1935, kino zagarnęło Ćwiklińską na dobre. Grała coraz częściej, dochodząc w ostatnich latach przed wybuchem wojny do dziewięciu ról rocznie. W większości były to epizody, ale dzięki rzetelności aktorki widzowie odbierali je jak pre­zentację pełnych postaci, niekiedy pozostających w pamięci dłużej niż role pierwszoplanowe kreowane przez innych aktorów. Wzrastała liczba wielbicieli. „Mimo że teatr dawał mi większe zadowolenie – wspominała po latach – przekonałam się, iż dzięki rolom filmowym zyskałam popularność w całej Polsce".

Producenci zrozumieli magię nazwiska Ćwiklińskiej i wpisali je na swoje listy aktorskich bestsellerów. Po 37. rólce wybuch wojny przerwał rozwój tworzonej przez nią galerii arystokratek, ciotek, opiekunek, kumoszek, zatroskanych matek i zrzędliwych starych panien.

Krytycy, w miarę upływu lat, pisali o niej coraz rzadziej. Nie mogli akceptować, choćby nawet z talentem i finezją podanych, ale ciągle tych samych – gestów, omdleń, ataków histerii. Natomiast widzowie pozostali wierni: czekali na znaną sobie postać i bawili się nią ciągle od nowa. Wiedzieli, że nie zawiedzie ich, że kogo by nie zagrała, zawsze będzie sympatyczna i zabawna.

Było zresztą kilka ról ambitniejszych, prawdziwych, mile przez aktorkę wspominanych, takich jak np. matka Amelki Raczyńskiej z Dziewcząt z Nowolipek czy stryjna z Pana Twardowskiego.

Nie ulega wątpliwości, że Mieczysława Ćwiklińska, mimo swego skromnego udziału, nobilitowała większość filmów, w których wystąpiła. Nie było to zresztą zjawisko nowe. Zaobserwowali je również krytycy teatralni w odniesieniu do jej repertuaru scenicznego. Trudno – na przykład – dodać cokolwiek do charakterystyki sformułowanej już w latach dwudziestych przez znakomitego znawcę sztuki aktorskiej – Teofila Trzcińskiego, który w artykule Sekret Mieczysławy Ćwiklińskiej* tak pisał o niej:

„Znakomita artystka brała swoisty odwet, wyposażając wdzięczne, lecz niezbyt głębokie postaci Tristana Bernard, Savoira, Verneuila, Croisseta, Coolusa i innych tego autoramentu w takie bogactwo człowieczeństwa, interpretowane tak subtelnie zróżnicowanym artyzmem techniki, że zyskiwały pozory znacznie wyższej klasy literackiej, niż miały naprawdę. Był to wielki triumf aktorstwa nad tworzywem literackim. (...) Cokolwiek Ćwiklińska grała, jej żywa inteligencja górowała nad szkicowym nawet tekstem, wydobywa­jąc na jaw jakieś ziarno prawdy ludzkiej. Oswojono się z tym do tego stopnia, że nikt nie zastanawiał się nawet nad tym, iż odtwarzając tyle podobnych do siebie postaci, nigdy nie popadała w jednostajny, wygodny szablon. Wnosiła zawsze coś nowego, nieoczekiwanego, jakiś rys świeżości".

Wydawało się, że po szczęśliwie przeżytych latach II wojny światowej, w nowych warunkach społecznych i w ramach nowej struktury upaństwowionej kinematografii, Ćwiklińska – mimo podeszłego wieku – otrzyma nareszcie role filmowe na miarę swego talentu. Niestety, zagrała tylko raz w Ulicy Granicznej Aleksandra Forda, filmie szlachetnym i wartościowym, ale obciążonym stylistyką i nawykami lat trzydziestych. Znowu więc była starą panną, opiekunką dorastającej panienki. Potem nikt już nie napisał scenariusza z myślą o niej.

Może była to wina czasów, w których komedia filmowa – jak wszystkie formy rozrywki i przejawy sztuki – najpierw obciążona była zbytnim haraczem zadań społeczno-ideowych, potem – spraw narodowych. Ale może właśnie wtedy należało w talencie i inteli­gencji Mieczysławy Ćwiklińskiej szukać odtrutki na nadmierne zadęcie, dopuścić do głosu jej ironiczny dystans do wszystkiego, co zatrącało szablonem, demagogią, przesadą.

I tak oto – w sposób paradoksalny – tylko tym ludziom, którzy trwonili bezmyślnie wielkie talenty aktorskie, należy się dziś nasza wdzięczność za to, że przyczynili się do zachowania dla następnych pokoleń, przynajmniej w takiej formie, żywego obrazu najznako­mitszych ludzi polskiego teatru ostatnich czterdziestu lat, a wśród nich również – Mieczysławy Ćwiklińskiej.

Dzięki nim zostanie w naszej pamięci taka, jaką widział ją Boy w kwietniowy dzień jubileuszu, w roku 1936:

„Stała z zalotnym pochyleniem głowy, z uśmiechem – z tym uśmiechem, który należy do nas, do sztuki polskiej, do najpiękniejszych kart naszego teatru. (...) Dowcip, lekkość i wykwint sztuki francuskiej znalazły w Ćwiklińskiej swoją najrasowszą przedsta­wicielkę, ale przez istny fenomen tego tak bogatego talentu nie znajdzie lepszej odtwórczyni swojskość, prostota, rubaszny wdzięk najrdzenniejszego polskiego repertuaru".

Jej uśmiech pozostał z nami.

Leszek Armatys

* Cyt. za pracą Jerzego Macierakowskiego i Wojciecha Natansona, Mieczysława Ćwiklińska, PIW, Warszawa 1959.

59

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • ZWIĄZEK POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ Z KINEM ŚWIATOWYM, prof. Alicja Helman
  • Filmy rozliczeniowe w kinie polskim na przykładzie „Matki Królów”
kanał na YouTube

Wybrane artykuły