Artykuły

„Kino” 2008, nr 3, s. 42-45



„Musiałem udawać wariata”

z Tadeuszem Chmielewskim rozmawia Piotr Śmiałowski

 

- Rozmawiamy z okazji pięćdziesięciolecia pańskiego debiutu, „Ewa chce spać”, filmu – legendy, który do polskiej komedii wniósł zupełnie nowy rodzaj humoru. Kiedy ostatni raz oglądał pan „Ewę...”?

- Na początku tego roku - gdy warszawskie kino Muranów zorganizowało projekcję. Muszę nieskromnie przyznać, że całkiem dobrze się bawiłem, zwłaszcza że nie wszystko z tego filmu pamiętałem. Kilka scen zupełnie mnie zaskoczyło. Na przykład ekspozycja, w której kilku oprychów kolejno na siebie napada, by ukraść poprzedniemu książkę zawierającą nazwiska autorów tego filmu. Przed projekcją dałbym głowę, że początek był nieco inny. Najważniejsze jednak, że dla współczesnych widzów „Ewa...” okazała się zabawna z tych samych powodów, co pół wieku temu. Zestarzały się tylko niektóre środki filmowe, ale tak się wtedy po prostu kręciło.

- Jako młody filmowiec był pan związany z zespołem filmowym „Start” Wandy Jakubowskiej. Marian Brandys, kierownik literacki tego zespołu mówił na posiedzeniu komisji scenariuszowej oceniającej projekt „Ewa chce spać”, że film miał być realizowany właśnie w „Starcie”. Jednak ostatecznie nakręcił go pan w „Syrenie” Jerzego Zarzyckiego. Dlaczego?

- W czasie, gdy pracowałem nad pierwszą wersją scenariusza „Ewy...”, Jakubowskiej – o czym rzadko się mówi – na krótko odebrano zespół. Przyczyną były jakieś kwestie polityczne. Poprosiła więc Zarzyckiego, który był przecież jej przyjacielem jeszcze z czasów przedwojennego „Startu”, żeby przyjął mnie do siebie. Lecz kolejne wersje scenariusza konsultowałem nadal z Wandą. Bardzo żałowałem, że nie mogę nakręcić „Ewy...” pod jej kierownictwem. Jakubowska dawała nam poczucie ogromnego wsparcia.

- Dobrym duchem pańskiego debiutu był także Antoni Bohdziewicz. To od spotkania z nim zaczęła się właściwie pana przygoda z komedią. W czasie egzaminu do Szkoły Filmowej przyznał się pan, że lubi komedie i że wolałby być scenarzystą, co Bohdziewicz od razu podchwycił. Później - już na studiach - zlecał panu opracowanie pewnych komediowych scen. To on także radził swoim studentom, aby w specjalnych notesach zapisywali pomysły, które później mogą się przydać podczas realizacji filmu. Pan zaczął gromadzić wówczas dowcipy o milicjantach, z których później korzystał pan nader obficie pisząc scenariusz „Ewy...”.

- Bohdziewicz był świetnym pedagogiem, proponował ciekawy sposób patrzenia na świat. Bez względu na wszystko mówił prawdę prosto w oczy, za co zresztą płacił wysoką cenę. Był dla nas autorytetem. Ujmujące było przy tym to, że do każdego studenta starał się podchodzić bardzo indywidualnie. Ja stałem się mu bliski właśnie dzięki swojemu komediowemu zacięciu. Bohdziewicz przez lata marzył o filmie opowiadającym o profesorze Filutku, postaci, którą przez długie lata rysował dla „Przekroju” Zbigniew Lengren. Na jednym egzaminów kazał mi nawet napisać projekt piętnastominutowej etiudy z profesorem Filutkiem. Liczył chyba, że pomogę mu znaleźć klucz do historii o tym bohaterze. Natomiast zwyczaj notowania pomysłów w osobnym zeszycie, który wpoił nam Bohdziewicz, wydaje mi się najlepszą drogą do sukcesu każdego scenarzysty. Gdy sam zacząłem pracę w Szkole jako wykładowca, namawiałem studentów, aby zapisywali swoje spostrzeżenia. To się później bardzo przydaje w momencie, gdy ma się na przykład jakąś lukę w fabule. Ale może to być także świetny punkt wyjścia do pracy nad scenariuszem, złożonym z przeplatających się ze sobą historii, z mnóstwem gagów. Tak powstał mój film „Nie lubię poniedziałku”; po prostu otworzyłem swój zeszyt i brałem garściami. Bohdziewicz nauczył mnie poza tym dokładnie czytać gazety, bo tam – w małych notatkach o jakiś drobnych wydarzeniach – można znaleźć początek swojego przyszłego filmu. I rzeczywiście! Gdy w jednym z łódzkich dzienników przeczytałem o chłopcu, który o dzień za wcześnie przyjechał na studia i nie miał gdzie przenocować, od razu wiedziałem, że będzie to świetny wątek przewodni jakiejś opowieści. Postać chłopca zmieniłem tylko na młodziutką dziewczynę. Tak zaczęła powstawać „Ewa...”, w której poprzez różne perypetie głównej bohaterki postanowiłem pokazać także w krzywym zwierciadle świat milicjantów i złodziei.

- Skąd zamiłowanie akurat do dowcipów o milicjantach?

- Gdybym powiedział, że była to moja prywatna walka z ustrojem – oczywiście bym przesadził. Dzisiaj wszyscy lubią widzieć w sobie byłych opozycjonistów. Jednak wyrażała się w tym pewna moja chęć dokopania ówczesnej władzy, którą uosabiali także milicjanci. A przy tym byli oni idealnym obiektem do drwin: wyniośli i prymitywni. W tamtych czasie wielu z nich – tak! - nie umiało czytać i pisać. Dotarł do mnie wtedy na przykład opis pewnej inspekcji z małego komisariatu. Inspektor z powiatu wchodzi do izby przesłuchań, a przy stole siedzi pobity aresztant, który coś pisze i jednocześnie czyta, co już napisał. Przesłuchujący go sierżant – jak się okazuje analfabeta - co chwilę wali go pasem w głowę i krzyczy: „źle napisałeś, przecież nie biłem cię wcale” czy „stawiaj ładniejsze litery, bo nie mogę wysłać tak brzydkiego raportu”. Wymyśliłby pan coś takiego? Znając dziesiątki tego rodzaju historii, chciałem to jakoś pokazać. Od początku zastanawiałem się tylko jak daleko mogę się posunąć.

- Pierwszą wersję scenariusza opatrzył pan dedykacją „Panom milicjantom, żeby częściej się uśmiechali”, ale akcję filmu musiał pan przenieść do nieistniejącego miasta, które w nocy żyje innym życiem, z milicjantów zrobić policjantów i przebrać ich w fikcyjne mundury.

- Próbowałem po prostu znaleźć sposób, żeby nie narazić się zanadto cenzurze i jak najmniej obrazić milicjantów. Oni w ogóle nie wyobrażali sobie komedii na swój temat, a co dopiero jeśli ktoś miałby ich wprost wyśmiewać. Początkowo planowałem  jeszcze, że pod koniec filmu – gdy w mieście kończy się noc – filmowi policjanci zamienią się w prawdziwych milicjantów. Chciałem po prostu zachować jakiś związek z rzeczywistością. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że to zbyt duże ryzyko. Postanowiłem udawać wariata i nakręcić bajkę.

- W czołówce „Ewy...” jako współautor scenariusza wymieniony jest Andrzej Czekalski, pański przyjaciel ze Szkoły Filmowej. Jaki był jego rzeczywisty udział w pisaniu tego tekstu?

- Andrzeja zaprosiłem do współpracy, gdy miałem już gotową ponad połowę scenariusza. Bardzo cieniłem i cenię jego poczucie humoru. On ma poza tym ogromny zmysł budowania ciekawych sytuacji w filmie. Nie za bardzo wiedziałem na przykład, jak rozwinąć akcję po tym, gdy Ewa trafia na komisariat. To Andrzej genialnie wymyślił, że najpierw wszyscy będą chcieli się nią zająć, a za chwilę – gdy pojawia się major na inspekcję – będą próbowali się jej pozbyć, co skończy się tym, że dziewczyna przez przypadek zatrzaśnie się w zbrojowni. To zbudowało kilka kolejnych wątków filmu. Czekalski pomógł mi ponadto połączyć ze sobą różne moje pomysły, dorzucił do tego część swoich. Nasz scenariusz był dosyć skomplikowaną układanką, postanowiliśmy bowiem, że w  filmie wszystkie wydarzenia będą się ze sobą zazębiać. Głównie to ja jednak pisałem.

- Autorem dialogów był natomiast Jeremi Przybora, który wówczas dopiero przygotowywał pierwszy wieczór Kabaretu Starszych Panów.

- Znałem go z bydgoskiej rozgłośni Polskiego Radia, gdzie pracował pod koniec lat 40. Swego czasu był tam szefem spikerów i kierownikiem literackim. Mnie zainteresował przede wszystkim jako autor tekstów do cyklicznej audycji „Pokrzywy nad Brdą” nadawanej od '46 roku. Już wówczas objawił się bowiem jego subtelny humor i umiejętność odwzorowania wszelkich slangów. Przygotowując scenariusz „Ewy...” od razu pomyślałem o nim jako o autorze dialogów. To, co napisał, już na papierze było zabawne, potem aktorzy nadali jeszcze tym kwestiom specyficzną poetykę. Miałem nadzieję, że po „Ewie...” moja współpraca z Przyborą będzie miała jakiś dalszy ciąg. Napisał nawet dla mnie scenariusz filmu „Upał” - wariację na temat Kabaretu Starszych Panów. Ale moim zdaniem nie był to materiał na film – raczej na sztukę teatralną. Dlatego nie zdecydowałem się na realizację „Upału”. Po mnie scenariusz Przybory przejął Janusz Morgenstern, ale także się wycofał. W końcu film nakręcił Kazio Kutz.

- Gdy czytałem zapis obrad komisji scenariuszowej oceniającej projekt „Ewa chce spać”, zdziwiło mnie, że film pomimo głosów krytycznych ważnych osobistości polskiego kina jednak skierowano do produkcji. Starski był na przykład oburzony, że policja jest tak negatywnie ukazana, scenariusz go nie śmieszył. Ford miał podobne uwagi, z tym że – jak przyznał z rozbrajającą szczerością – nie miał cierpliwości, by przeczytać tekst do końca.

- Pamiętam obrady tej komisji – jako autor brałem w nich udział. Głos Forda szczególnie mnie zabolał. Później słyszałem również, że chodził do różnych reżyserów i drwił, że kaktus mu na dłoni wyrośnie jeśli to będzie dobry film. Trochę mu się za to zrewanżowałem. W ostatniej scenie „Ewy...” ucharakteryzowałem Henia Klubę tak, by przypominał Forda i poprosiłem go, żeby zagrał wszechwładnego reżysera, który rozparty w fotelu wydaje swojej ekipie rozkazy.

   Do dziś nie umiem jednoznacznie stwierdzić, dlaczego „Ewa...” przy sprzeciwie Starskiego, Forda przeszła sito komisji scenariuszowej. Może dlatego, że innym – zwłaszcza dyrektorowi Karpowskiemu - chyba po prostu bardzo podobał się ten scenariusz i jakoś przegadali sceptyków. Ale na tym nie skończyły się, niestety, moje problemy. Pazury pokazał bowiem także Zarzycki i to w najmniej oczekiwanym momencie. Zdjęcia do „Ewy…” kręciliśmy we Wrocławiu – jedynie kilka „dziennych” scen nakręciliśmy w Piotrkowie Trybunalskim -  i co dwa, trzy dni wysyłaliśmy materiały do Łodzi, do wywołania. Zarzycki, lekceważąc zwyczaj, że to reżyser ma prawo jako pierwszy zobaczyć efekty, sam przeglądał kolejne partie; mnie nic nie pokazywał. Po dwóch tygodniach zacząłem się niepokoić. Nagle telefon od Zarzyckiego: reżyser i operator natychmiast do Łodzi. Początkowo myślałem, że coś się stało z nakręconymi materiałami. W łódzkiej sali projekcyjnej zastałem Zarzyckiego, kierownika produkcji zespołu i montażystę. Zarzycki wstaje i zaczyna mówić: „Z tego co pan kręci, nie da się zrobić filmu. To jest nonsensowna zbieranina ujęć. Proponuję panu wyjście honorowe. Przerwie pan zdjęcia z powodu choroby. My zaczniemy szukać kogoś na zastępstwo. Może nawet nikogo nie znajdziemy. Rozumie pan jednak, że wydajemy państwowe pieniądze i nie mogę tego tak zostawić”.

   Co mogłem odpowiedzieć? Postanowiłem wziąć go sposobem. Najpierw poprosiłem o możliwość obejrzenia tych materiałów, które jak się okazało wcale nie były takie złe. Potem powołałem się na Bohdziwicza, na którego pomoc zawsze mogłem liczyć i decyzję o swojej ewentualnej „chorobie” uzależniłem od oceny tych materiałów dokonanej właśnie przez Bohdziewicza. A żeby nie marnować państwowych pieniędzy podczas oczekiwania, poprosiłem o możliwość kontynuowania zdjęć. Zarzycki był zaskoczony, ale zgodził się dać mi jeszcze kilka dni. Pamiętam dokładnie drogę powrotną do Wrocławia. Wysiadłem w lesie z samochodu i płakałem jak dziecko.

- To zaskakujące, że Zarzyckiego stać było na taką awanturę. Przecież podobne, a nawet większe kłopoty miał ze swoim „Robinsonem Warszawskim” czy z „Zagubionymi uczuciami”, które zaraz po premierze zdjęto z ekranów.

- Dziś wydaje mi się, że chciał być może przejąć mój projekt. Przestraszył się chyba jednak, że wyrzucenie reżysera to za duży numer. Potem nie wrócił już bowiem do naszej rozmowy, nie wstrzymał zdjęć, nie zamierzał nawet pokazać gotowych materiałów Bohdziewiczowi. Profesor, dopiero gdy przypadkiem dowiedział się o moich problemach, wymógł na Zarzyckim możliwość obejrzenia nakręconych fragmentów. Bardzo mu się zresztą podobały. A Zarzycki, gdy gotowa „Ewa chce spać” dostała najwyższą ocenę, zainkasował nagrodę pieniężną, która należała mu się za kierownictwo artystyczne...

- Chciałbym porozmawiać jeszcze o obsadzie „Ewy...”. Tytułową rolę zagrała siedemnastoletnia Barbara Kwiatkowska wyłoniona rzekomo na podstawie konkursu zorganizowanego przed tygodnik „Film”. Pisały o tym wszystkie gazety, Polska Kronika Filmowa kręciła nawet specjalne materiały na ten temat. Tymczasem po latach wyjawił pan, że konkurs był – cytuję - „picem”.

- Na konkurs namówił mnie tygodnik „Film”, chcąc przekonać wszystkie Polki, że przy odrobinie chęci i szczęścia każda może zagrać w filmie - stąd zresztą późniejsze przedsięwzięcia w rodzaju „Piękne dziewczęta na ekrany”. Zgodziłem się, bo dla mojego projektu była to świetna reklama. Pic konkursu na odtwórczynię Ewy polegał na tym, że Basię Kwiatkowską wybrałem dużo wcześniej, szyto już nawet dla niej kostiumy. Od początku wiedziała więc, że wygra ten konkurs. Zobaczyłem ją w średniometrażowym filmie „Epizod” o Zespole Pieśni i Tańca „Skolimów”. Była niebywale piękna i w naturalny sposób niewinna, co od razu budowało ciekawy kontrast z bandziorami, którzy mieli pojawić się obok niej na ekranie. Miała przy tym – jak się szybko okazało – talent aktorski. Chwytała w lot o co chodzi w każdej scenie. Raz tylko o mało nie przyprawiła mnie o zawał serca, gdy w czasie pracy nad sceną w internacie z udziałem Stanisława Milskiego, któremu zaczyna kipieć zupa, tak niefortunnie przesunęła garnek, że spowodowała mały wybuch kuchenki. Ale nikomu nic się na szczęście nie stało.

- Czy podczas realizacji tego rodzaju komedii jak „Ewa chce spać”, zawierającej elementy surrealizmu, także burleski, liczy się przede wszystkim precyzja w odwzorowaniu scenopisu, czy możliwa jest jednak pewna improwizacja?

- Chcieliśmy improwizować, lecz nie zawsze było to możliwe. Jeżeli wpadał nam do głowy pomysł, na który potrzebny był dodatkowy czas i pieniądze, nie zgadzało się kierownictwo produkcji. Nadmierna improwizacja nie była także możliwa ze względu na trudne warunki w plenerze. Kręciliśmy w lecie, po nocach, które były cholernie krótkie. Taśma była mało czuła, więc Stefek Matyjaszkiewicz, operator musiał ustawiać misterne konstrukcje reflektorów. To wszystko trwało. Poza tym agregat tak hałasował, że budził ludzi z okolicznych kamienic, którzy lali na nas z okien wodę albo gorsze rzeczy. Mimo to część pomysłów z planu udało nam włączyć do filmu. Do ról różnych opryszków angażowaliśmy na przykład autentycznych, drobnych złodziejaszków. Atmosfera była zabawnie poważna, niektórzy z nich uważali się nawet za naszych merytorycznych konsultantów. Dwóch przeskrobało coś jednak poza planem filmu - gdy jeszcze nie skończyliśmy zdjęć i milicja musiała doprowadzać ich w kajdankach, żeby mogli dograć swoje role. Sporo nowych rzeczy wymyślili sami aktorzy. Ja w ostatniej chwili stwierdziłem natomiast, że warto skomponować do „Ewy…” jakąś piosenkę, która byłaby swoistym wprowadzeniem. Tekst o tym dziwnym mieście napisał mój kolega z radia, do melodii, którą nuciła mi mama w dzieciństwie. A zaśpiewał Eugeniusz Kamiński, który zagrał zresztą w filmie jednego z bandziorów.

- A jak rodziły się pomysły na instruktażowo-szkoleniowe napisy, które pojawiają się na komisariacie i w różnych częściach miasta – np. „Przezorny policjant w każdym obywatelu widzi przyszłego przestępcę” czy „Będąc podchmielonym, zachowaj podwójną równowagę”? W scenopisie ich nie ma, bo pewnie nie puściła by tego żadna komisja…   

- Oczywiście. O tych napisach można by zresztą stworzyć osobną opowieść. Wymyślał je Andrzej Czekalski. Codziennie przychodził na plan z kilkoma nowymi sentencjami. Przynosił nawet instrukcje obrazkowe dla policjantów, pokazujące że odblaskowe narękawniki ułatwiające kierowanie ruchem mają zakładać na rękę a nie na nogę. Wszystkie te śmiesznostki starałem się wykorzystać, musiałem je jednak częściowo zasłaniać lub umieszczać na drugim planie, żeby nie przyczepiła się do nich komisja kolaudacyjna.

    Na szczęście kolaudacja „Ewy…” poszła bardzo gładko. Urzędnicy naprawdę się śmiali i bili brawo. Przyczepili się tylko do panoramy Krakowa, którą wmontowałem w sekwencję, gdy w mieście nastaje świt. Bo skoro to swego rodzaju bajka, scenografia nie może nasuwać jednoznacznych skojarzeń. Natomiast przy ostatecznym montażu kilka scen sam zdecydowałem się usunąć – między innymi wątek malarza, który grożąc samobójstwem próbuje namówić Ewę, żeby pozowała mu nago. Uznałem po prostu, że film musi być krótszy.    

- Nie możemy nie wspomnieć o sukcesach „Ewy…” zagranicą. Film otrzymał m.in. Złotą Muszlę na festiwalu w San Sebastian oraz Nagrodę Scenarzystów Hiszpańskich za scenariusz. Był to pierwszy przypadek na tym festiwalu, by jeden film dostał dwie główne nagrody. 

- To także jeden z pierwszych polskich filmów, który pokazywano w USA. Było to dla mnie bardzo nobilitujące, ale i trochę zabawne, bo od któregoś urzędnika usłyszałem zarzut wobec scenariusza „Ewy…”, że film nie będzie się nadawał na eksport. Wydaje mi się, że mój debiut wraz z „Kaloszami szczęścia” Bohdziewicza rozpoczął nurt komedii stricte powojennych. Wówczas zacząłem się też poważnie interesować twórczością Jacquesa Tatiego czy Rene Claira. Wcześniej trochę na wyrost przypisywano mi nawiązania do ich filmów. Żałuje tylko, że bezpośrednio po „Ewie…” nie udało mi się nakręcić filmu „Wiosna, Panie sierżancie”. Scenariusz miałem już wówczas niemalże gotowy, Stefan Bartik miał zagrać główną rolę.

- „Ewa…” wyostrzyła chyba jednak uwagę władzy na postać milicjanta lub policjanta w filmie. Na przykład Czekalskiemu z jego komedii „Ostrożnie, Yeti!” kazali wyciąć cała postać komendanta, który prowadził śledztwo.  

- Niestety – atmosfera popaździernikowej odwilży szybko się skończyła. „Wiosna, Panie sierżancie” miała się rozgrywać w czasach stalinowskich, a sierżant miał być służbistą, który gnębił ludzi za odstępstwa od przepisów. Gdy się zakochał, zobaczył, że świat jest piękny i od tej pory wszystkim kazał się zakochiwać, żeby to zobaczyli. Gdy po latach wróciłem do tego projektu, to już nie było to.

 

Piotr Śmiałowski

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
  • Kształtowanie się rynku filmowego w Polsce na początku lat 90
kanał na YouTube

Wybrane artykuły