Artykuły

„Kino” 1977, nr 9, s. 18-21


Obok literatury, ale nie-zamiast

Michał Głowiński

Relacje pomiędzy kinem a literaturą ujmo­wać można z rozmaitych punktów widzenia. Może to być kwestia praktyczna dla kogoś, kto stoi przed koniecznością wyboru tematu do swego filmu. Może być problemem krytycznym – wówczas przedmiotem zaintereso­wania staje się pytanie, dlaczego reżyserzy chętnie sięgają po dzieła literackie jako ma­teriał lub też dlaczego po nie nie sięgają: następnie, problemem staje się rola literatury jako tworzywa filmowego, znaczenie filmów, które z dzieł literackich zaczerpnęły wątek, ich miejsce w życiu kulturalnym itp. Może to być wreszcie zagadnienie teoretyczne – wó­wczas na plan pierwszy wysuwają się rozwa­żania o korespondencji sztuk, o tym, co wynika z przekładu z jednego systemu znaków na system inny. W tej krótkiej wypowiedzi zajmować się będę sprawą z różnych perspektyw. Poza pierwszą wszakże, nie jest moją profesją kręcenie filmów, mogę więc napisać – jak w urzędowym kwestionariuszu – „nie dotyczy”.

To prawda, w pewnych latach polskie kino wydawało się niewolnikiem literatury, wszys­tkie niemal wybitniejsze utwory powstały we­dług dzieł literackich. Można się było spo­dziewać, że jeszcze trochę, a doczekamy się filmów według Krótkiej rozprawy między trzema osobami, panem, wójtem a pleba­nem Mikołaja Reja czy też według Pana Podstolego Ignacego Krasickiego, mimo że te wybitne zresztą i ważne w dziejach literatu­ry utwory już na pierwszy rzut oka wydają się mało dla ekranu powabne, choćby dlatego, że mają charakter dydaktyczny i dotyczą kwestii dzisiaj już nie pierwszej świeżości. Czy to niewolnictwo, niewolnictwo po trosze z wyboru, po trosze z konieczności, było zjawiskiem chwalebnym czy nagannym? Czy sprzyjało rozwojowi języka filmowego i po­wstawaniu wybitnych dzieł, czy też – przeciw­nie – stanowiło oznakę marazmu, niemoż­ności, ucieczki przed twardą prozą rzeczy­wistości w poetycką dziedzinę ułudy? Nie odpowiem na te pytania, wadliwie je sformu­łowałem. Wadliwie, bo zbyt ogólnikowo, nie sposób na nie odpowiedzieć prostym „tak” lub prostym „nie”. Zależność od literatury, podejmowanie tematów przez nią suflowanych może być zarówno objawem filmowego parnasizmu, jak wyrazem świadomego no­watorstwa, nie tylko artystycznego zresztą, także śmiałości i nonkonformizmu w przed­stawianiu istotnych zjawisk społecznych. W tej dziedzinie nie ma reguły. Jedno jest pewne: literatura jako źródło tematów filmo­wych jest niewyczerpywalna – i jeśli obecnie obserwuje się pewną powściągliwość w ekranizowaniu powieści, opowiadań, dra­matów (dwa najwybitniejsze polskie filmy ostatniego czasu: Barwy ochronneCzło­wiek z marmuru powstały według oryginal-

18

nych scenariuszy), to bynajmniej nie z tej racji, że źródło wyschło. Jeśli ktoś bardzo chce, może sięgać po dydaktyczne utwory Reja lub Krasickiego. Ale odrzućmy żarty. Źródło nie wyschło także wówczas, gdy ma się na uwadze utwory potencjalnie atrakcyj­ne filmowo. Tym bardziej, że według jednego utworu powstać może kilka – różnych w swym charakterze, poetyce, problematyce – filmów. Również dlatego, że do dyspozycji filmu jest wiele utworów może nie pierwszej klasy, ale z takich czy innych względów dla niego pociągających. Drugorzędność literatu­ry nie musi przesądzać o drugorzędności filmu, nie zachodzi tu stosunek przyczynowy. Ostatecznie Buñuel zrobił kilka arcydzieł we­dług powieści dość miernych. Wielkość filmu wynika z roboty reżyserskiej, a nie z materiału fabularnego, na jakim go oparto. Ruch odby­wa się w dwie strony: film spłaszczył niezli­czoną liczbę arcydzieł literackich, ale też podniósł do rangi arcydzieł kina utwory mier­ne, co najwyżej poprawne, mało znaczące. I tutaj także trudno sformułować ogólniejsze reguły.

Czy cała literatura jest dla filmu dostępna? Nie, bo z pewnością poza jego zasięgiem (ale i poza jego apetytami) znajduje się poezja liryczna. Nic dziwnego, jest nieprzekładalna nie tylko z jednego języka na drugi, również z jednego systemu znaków na system inny. A także pozbawiona fabuły, a – jak się zdaje – tam, gdzie nie pojawia się fabuła w postaci choćby szczątkowej, film nic nie ma do robo­ty. Jeśli nawet przyjmie się to ograniczenie, sfera wyborów pozostaje niezmierzona. Pew­ne utwory wydają się niemożliwe w wersji filmowej, okazuje się jednak niekiedy, iż było to tylko złudzenie. Niewykluczone, że wielki reżyser z wszystkiego potrafi zrobić wielki film. Kiedy przed laty prasa podała wiado­mość, że Andrzej Wajda pracuje nad filmem według Wesela, ogarnęło mnie zdziwienie, dramatu Wyspiańskiego nie wyobrażałem sobie w wersji filmowej. Na szczęście rychło mogłem się przekonać po obejrzeniu tego filmu, że wątpliwości wynikały jedynie z mo­jego braku wyobraźni. Co więcej, film był nie tylko samodzielnym dziełem, był dziełem zdumiewająco wiernym wobec pierwowzoru, jego ekwiwalentem. Wierność jest zresztą kwestią osobną, jeszcze do niej wrócę.

Mimo doświadczenia z Weselem nadal mi się wydaje, że po pewne utwory czy pewne typy utworów kino sięgać nie może. Przede wszystkim dlatego, że nie znalazło jeszcze języka, który byłby równoważnikiem tego, co osiągalne w literaturze. Nie wyobrażam sobie wybitnych filmów według Joyce'a i Prousta. Przy obecnym stanie języka filmowego W poszukiwaniu straconego czasu stać by się musiało na ekranie historią obyczajową, a więc aktualizowałoby jedną tylko ze stron

19

Proustowskiego arcydzieła. Nie wyobrażam sobie filmu także według któregoś z utworów Gombrowicza, a to z tej racji, że w filmie nie ma jeszcze odpowiedników dla jego wyrafinowanej i sproblematyzowanej groteski. Groteska w filmie jest czymś całkiem innym. Nie formułowałbym jednak opinii, że te arcy­dzieła naszego stulecia w ogóle są dla filmu niedostępne; niedostępne są teraz. Być może jakiś znakomity reżyser dokona tego, co Waj­da zrobił z Weselem, okazałoby się wów­czas, że obecne uwagi także wynikają z braku wyobraźni.

Inna grupa utworów wydaje mi się dla filmu nie do pokonania z tej przyczyny, że w swej powierzchniowej warstwie są – paradoksal­nie – nadmiernie „filmowe”. Mówiłbym tutaj o przeszkodach typu gatunkowego. Ukształ­tował się – jak wiadomo – gatunek filmu widowiskowo-przygodowego, wielkiego spektaklu kostiumowego o charakterze prze­ważnie pseudohistorycznym. Otóż do tego właśnie gatunku dałaby się sprowadzić na ekranie wielka epika poetycka. Z Iliady czy z którejś z ksiąg Biblii dałoby się zrobić taki właśnie wspaniały film przygodowy w daw­nym hollywoodzkim stylu. Tak zrealizowana Iliada nie byłaby jednak Homerowską Ilia­dą, byłaby trywializacją arcydzieła, jego zre­dukowaniem do formy funkcjonującej w kul­turze masowej i do jałowej rozrywki. Zdecy­dowanie nie chciałbym oglądać filmów tego typu według np. OdyseiEneidyPieśni o RolandzieJerozolimy wyzwolonej.

I tutaj miejsce na podjęcie kwestii wiernoś­ci wobec literackiego oryginału. Wszelka po­stawa purystyczna w tej materii wydaje mi się nie do przyjęcia. Z wielu względów. Także dlatego, że film może wydobyć niedostrzeżone walory wartościowego skądinąd utworu (tak np. Wajda niewątpliwie ideowo uszla­chetnił Ziemię obiecaną Reymonta). Na­stępnie, widza, gdy jest w kinie, może w ogóle nie interesować pierwowzór, choćby dlate­go, że nie miał nigdy książki w ręku, zajmuje go to tylko, co jest mu dane na ekranie. Dalej, film chcąc przykładnie podążać za orygina­łem literackim, może utracić to wszystko, co decyduje o swoistościach jego języka, może stać się ilustracją. Sądzę wszakże, iż istnieje wyraźna granica swobód reżyserskich, zwła­szcza gdy chodzi o utwory bardzo znane, arcydzieła odgrywające w kulturze dużą rolę; jest to granica wyznaczona przez takt, takt zarówno wobec tekstu literackiego, jak też wobec tego, co o nim wiedzą czytelnicy i wi­dzowie, jak go odbierają, jakie wyobrażenie z nim łączą, jakie wartości mu przypisują. Nie jest to wszakże granica uciążliwa, pozosta­wia dużo swobody.

Jedno rozwiązanie wydaje mi się mało inte­resujące, tak ze względu na film, jak literaturę: ilustracyjność. Film mający być z założenia jedynie ilustracją utworu, na którym się opie­ra, nie może być dobrym filmem. Ale także nie może oddać sprawiedliwości pierwowzorowi literackiemu. Co najwyżej ma dane po temu, by stać się brykiem, ułatwiającym uczniom przystęp w ciągu dwóch godzin seansu do tego, co w grubych księgach napisane. Rzecz można sformułować tak: filmy opierające się na dziełach literackich mają sens i wartość wówczas, gdy nie chcą ich zastępować. A więc krótko: film obok literatury, nigdy – zamiast literatury.


Michał Głowiński

14 czerwca 1977

21

Wróć do poprzedniej strony

Wybrane wideo

  • O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
  • Represje wobec kinematografii polskiej po wprowadzeniu stanu wojennego, prof...
  • Fenomen Polskiej Szkoły Filmowej
kanał na YouTube

Wybrane artykuły