Artykuły
„Kino” 1974, nr 12, s. 10-15
Świat bez grzechu
Konrad Eberhardt
Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy trafia na ekrany, jak się wydaje, w momencie dogodnym: na świecie zauważa się wzrost zainteresowania młodzieńczymi latami kapitalizmu; Sacco i Vanzetti, Metello, Ådalen 31, Joe Hill – oto niektóre bardziej znane filmy, cofające się w wiek miniony, w którym system wyzysku nie ucukrowal się jeszcze i nie wytworzył maskującej barwy ochronnej.
Przyczyny tego zainteresowania nie są zbyt skomplikowane. W ciągu długich, powojennych lat ekonomicznej prosperity Zachodu rzadko zadawano pytania o genealogię i moralną jakość panującego (i odnoszącego sukcesy) systemu; po prostu brakowało klimatu, który by sprzyjał formułowaniu tych pytań. Troskę o to, by nie zapominać o ukrytym i mniej krzepiącym obliczu kapitalizmu, pozostawiono lewicowym działaczom politycznym.
I oto sytuacja zmieniła się, pogodny firmament zaciągnął się chmurami; kryzys ekonomiczny Zachodu, dający o sobie znać choćby kłopotami energetycznymi, spotęgował falę niepokoju, zresztą wyczuwanego już wcześniej, jeszcze zanim przeciętny posiadacz auta po odwiedzeniu swej stacji benzynowej zrozumiał, że „coś nie jest w porządku”. Jeśli dodamy do tego jeszcze gwałtowne dramaty polityczne, mające także podłoże ekonomiczne, takie jak choćby tragedia chilijska, wyda nam się zupełnie zrozumiałe, że dla artysty, choćby nawet nie hołdującego w życiu jakiejś określonej tendencji politycznej, cofnięcie się do wcześniejszych rozdziałów kapitalistycznej epopei mogło się teraz stać przedsięwzięciem atrakcyjnym; przeszłość bowiem, jak od dawna wiadomo, potrafi zdradzić niejeden sekret teraźniejszości.
Byłoby dużą lekkomyślnością ze strony polskich reżyserów, nieprzepadających wszak za tematami społecznymi i politycznymi, gdyby przeoczyli tak oryginalną na naszym gruncie powieść, jaką jest Ziemia obiecana Władysława Reymonta. Oryginalność jej polega nie tylko na tym, że zajmuje się ona „przemysłową dżunglą”, a jak wiemy, temat ten nie pociąga zanadto polskich pisarzy, ale także na tym, że ujmuje ona ten temat w sposób zaskakująco konkretny, praktyczny, „dotykowy”, a więc z dzisiejszego punktu widzenia świeży i odkrywczy. Jeśli zestawimy Ziemię obiecaną Reymonta z powieściowym cyklem Zoli, uderzy nas zasadnicza różnica; o ile autor Ziemi czy Brzucha Paryża analizował głównie przemiany i wynaturzenia moralności burżuazji, prawidła jej działania, a dopiero schodząc jakby niżej, rejestrował przejawy wyzysku, walki klasowe, nędzę proletariatu – o tyle Reymonta genealogia mentalności i moralności burżuazyjnej, nadrzędne kryteria jej postępowania po prostu nie interesują; najprawdopodobniej, powodowany właściwą dla Polaków pogardą dla mieszczaństwa (cóż z tego, że sam do niego należał!), w ogóle w ich istnienie nie wierzył. Innymi słowy: jeśli pisarza zajmują w tej książce „wilcze obyczaje” kapitalistów, to nie docieka on prawidłowości wilczej biologii – lecz pokazuje, jak przebiega
– 10 –
sam proces zagryzania słabszych, z jaką siłą działają uzębione paszcze, jak giną ofiary. To, co robi na nas dzisiaj największe wrażenie, to właśnie ten specyficzny behawioryzm, tym ciekawszy, że możliwy do wykrycia w powieści napisanej w zasadzie w sposób staroświecki – polega ona jednak głównie na pokazywaniu działań, odruchów, reakcji istot zaludniających łódzkie Klondyke.
Nie znaczy to, aby w Ziemi obiecanej nie było idei. Są, a jakże. Tyle że dość naiwne i zwietrzałe. Nie bardzo trafia nam do przekonania przeciwstawienie łódzkiemu bagnu szlacheckiego Kurowa, strzegącego bezcennych tradycji raju, w którym można ocalić uczciwość. Mało przekonuje optymistyczny finał perypetii wytrwałego, postępującego zgodnie z etyką polskiego przemysłowca, Trawińskiego, tak korzystnie odcinającego się od zgrai żydowskich i niemieckich fabrykantów. Nie bardzo też można zgodzić się z wyznaczonym przez Reymonta fatalistycznym poglądem, wedle którego Żydzi szczególnie byli predysponowani do narzucania kapitalistycznych „wilczych praw”; widać bowiem wyraźnie, że pisarz znacznie wyrozumiałej traktuje fabrykantów niemieckich, idealizuje zaś Polaków. To prawda, że bohater powieści, Karol Borowiecki, przyjął reguły gry, ale też przyświecały mu dość tajemnicze „wyższe cele” (dowiadujemy się w końcu, że ma zamiar założyć ochronkę dla robotniczych dzieci), a ponadto, uzyskawszy już miliony, zachowuje się jak duchowy brat Wokulskiego: na ostatnich kartach powieści doznaje uczucia pustki i klęski. („Przegrałem własne szczęście... Trzeba je stwarzać dla drugich” – szepnął wolno i mocnym, męskim spojrzeniem, jakby ramionami niezłomnych postanowień ogarnął miasto uśpione...).
Andrzej Wajda zainteresował się tą warstwą Ziemi obiecanej, która angażuje dziś naszą wyobraźnię, jak mi się wydaje, najbardziej. Gdybym napisał, że jest to „warstwa obserwacyjna” – byłby to banał bez pokrycia. Nie o „obserwacje” tutaj chodzi, o jakiś potoczny realizm, lecz o coś, co bym nazwał znaczącymi skrótami wizualnymi. Owe celne, syntetyzujące spojrzenia na ludzi i rzeczy istniały, oczywiście, w powieści Reymonta, tyle że wtopione w literacką materię tradycyjnego rodzaju: szczegółowe, uczuciowe opisy, komentarze odautorskie, myśli bohaterów, analizy ich uczuć, dialogi... Andrzej Wajda ocala to, co najistotniejsze: ludzkie figury w działaniu, w konkretnych sytuacjach. Sytuacje te wyostrza, dynamizuje, doprowadza niekiedy do skrajności, podszywa niepokojem czy wręcz demonizuje. Nerwowe poruszenie tłumu, miarowy chód maszyn, krzątanie poszczególnych postaci, to wszystko zestrojone z niepokojącym i ekscytującym tłem muzycznym stwarza całość dynamiczną, posępną i gorączkową. Reymont kreślił obrazy patetyczne – u Wajdy są one znacznie mniej „uczuciowe”, za to znacznie groźniejsze.
– 11 –
Już w tej chwili widać wyraźnie, że w dorobku Andrzeja Wajdy Ziemia obiecana jest jednym z filmów najbardziej filmowych; to znaczy: wypowiada się on tutaj niemal wyłącznie przez obraz, myśli obrazami i zawiera w obrazie osąd ukazywanej przez siebie rzeczywistości. Ludzie, których przedstawia (i w tym punkcie jest zgodny z Reymontem, ale o dziwo, także ze specyfiką filmu), nie mają właściwie przeszłości, biografii, nie legitymują się żadną ideologią opowiedzianą – istnieją wyłącznie w teraźniejszości, rodzą się niejako na ekranie, a oceniamy ich nie według tego, co mówią, a po ich owadzich poruszeniach, po ich działaniach, podyktowanych przez jakieś niewyjaśnione, biologiczne prawidła. O ile Reymont stwarzał swym opisem bankierów i fabrykantów śmiesznych bądź groteskowych, o tyle Wajda nie rezygnując z komizmu niektórych postaci, wyposaża je w element monstrualności; to wielkie malowidło filmowe, jakie rozwija się przed naszymi oczami, zawiera wyraźne akcenty „goyowskie”; nie jest to karykatura, ani parodia, ani groteska, lecz studia nad fizycznością podporządkowaną moralnej brzydocie, streszczającą jaskrawe prostactwo, natrętną wulgarność czy bezwzględną nikczemność.
Zwróćmy uwagę na popisową sekwencję teatralną, związującą w jednym miejscu i czasie wątki poszczególnych osób; otóż naiwność i prostactwo przedstawienia, jakie oglądamy na scenie, koresponduje z wulgarnością, a w niektórych przypadkach jawną monstrualnością figur wypełniających salę; reżyser nie bez satysfakcji przedstawia kolekcję malowniczych w swej brzydocie postaci, galerię obwieszonych klejnotami, uderzająco szpetnych i wulgarnych kobiet. Równocześnie ta sama sekwencja znakomicie ilustruje założenia reżyserskiego stylu Wajdy. Uderza dynamizm tej sceny: huśtawka na scenie, niczym wahadło zegara, odmierza jej rytm. Ale to właśnie ruch tego wahadła w im większym stopniu obojętny i miarowy – tym bardziej uzmysławia nam niepokój ogarniający z wolna salę i kuluary; jakieś niepokojące wieści przemykają się wzdłuż rzędów i lóż, powiew paniki wywołuje falowanie głów, raz po raz ktoś wstaje, trzaskają drzwi, gdy tymczasem huśtawka nieznużenie wędruje w górę i w dół.
Trzeba dodać, że na przestrzeni całego filmu Andrzej Wajda operuje niedużymi, w jakimś stopniu autonomicznymi „cząstkami”, w których oddaje głos poszczególnym osobom; jest to zresztą nieuniknione w filmie, którego bohaterem jest nie jednostka, a zbiorowość. Ta konieczność równoległego prowadzenia wielu pojedynczych wątków, ten symultaneizm podyktowany w jakiejś mierze przez adaptowanego pisarza – inspiruje reżysera do rozwiązań filmowo błyskotliwych; do nich należy monumentalna, jakby Wagnerowska sekwencja świtu, wiążąca Polaków, Żydów i Niemców zróżnicowanym, modlitewnym rytuałem, omówiona już
– 12 –
sekwencja teatralna oraz wirtuozersko rozegrana scena pogrzebu starego Bucholca, i tym razem zgromadzająca na ekranie, podobnie jak w poprzednich przypadkach wszystkie łódzkie figury.
Ale czy istnieje tu sama Łódź? Tak, jako fenomen socjologiczny i historyczny, jako swoiste kuriozum etniczne. Nie – jako krajobraz miejski. Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy nie jest filmem pejzażowym. Obszerne, liryczne, czasem emfatyczne opisy miasta zawarte w powieści zostały przez reżysera pominięte. Jak już mówiliśmy, kieruje on obiektyw swej kamery na ludzi działających, zachowujących się w sposób znaczący, na sytuacje banalne – ale także jaskrawe i skrajne, pozwalające owe ludzkie figury zobaczyć w cudzysłowie nadzwyczajności, w wirze kataklizmu. Jest to jakby długi ciąg testów sprawdzających. Oto sceny w kantorach, halach fabrycznych czy na pół surrealistycznych pałacach łódzkich potentatów, ilustrujące prawdy stosunkowo proste: chciwość dorobkiewiczów, poniechanie wszelkich skrupułów, obojętność na nędzę i krzywdę wyzyskiwanych. O tym już wiemy. Znacznie ciekawsze wydają mi się momenty, w których ziemia zaczyna drzeć pod stopami przemysłowych kondotierów, uświadamiając im, że ich sukces nie ma znamion trwałości. Bezwzględni wyzyskiwacze ludzi słabych zamieniają się w stosunku do swych braci kapitalistów w drapieżników. Na wiadomość o zwyżce cen surowca – zrujnowani, siedzący w teatralnej sali, pogrążają się w rozpaczy pod chłodnym okiem tych, których klęska ominęła. Bankierzy z całą otwartością i pogardą ducha odmawiają pomocy tym, których pozycja ulega zachwianiu. Komunikat o podwyższeniu cła na bawełnę kompletnie dezorganizuje uroczystą, pogrzebową fetę: mało kto z „przyjaciół” odda ostatnią przysługę staremu, niemieckiemu milionerowi.
Wydaje mi się, że wiedza, jaka wynika z tych studiów, jest przenikliwsza i bezwzględniejsza niż ta, jaką nas obdarza autor powieści. Dzieje się tak dlatego, że Andrzej Wajda nie tylko zrezygnował z uczuciowych opisów Reymonta, ale rozstał się także z niektórymi jego złudzeniami. Choćby z tym, że ludzie uczciwi, a wytrwali „mogli w Łodzi przetrwać”. W filmowej wersji Ziemi obiecanej Trawiński, nie uzyskawszy pomocy od swego rodaka, Borowieckiego, odbiera sobie życie. Sam Borowiecki zostaje nakreślony oschlej, surowiej; o jego „ideowych bzikach” niewiele się tu mówi.
Szarzeją także w filmie barwy sielskiego raju, Kurowa. Majątek zostaje sprzedany wzbogaconemu chłopu, a na temat świetlanych, szlacheckich tradycji Borowiecki wypowiada się w sposób brutalny i trzeźwy. Mniej także w filmowej Ziemi obiecanej życzliwej zadumy nad surową, uczciwą młodością pioniera kapitalizmu, starego Bauma. Gaśnie i ten jasny punkt. Baum jest
– 13 –
„biedny” po prostu dlatego, że przegrał z rywalami z wilczego stada: choćby z przebieglejszym Bucholcem, w końcu takim samym Niemcem jak i on sam. Wajda rozstaje się także z jeszcze jednym wygodnym złudzeniem Reymonta, przekonanego o (podobnie jak przywódcy endecji, z którymi łączyły go pewne związki) demonicznej roli Żydów, narzucających niejako całemu kapitalistycznemu środowisku styl bezwzględnego amoralnego postępowania. Reżyser wycieniował postać Moryca Welta, ukazując jego szamotaninę pomiędzy nakazem solidarności ze „swoimi” a przyjaźnią z Polakiem.
W każdym razie oglądając filmową Ziemię obiecaną, nie zauważamy, by reżyser faworyzował jakieś nacje kosztem innych. Polak, Wilczek, wyzyskuje robotniczą biedotę, pożyczając jej grosze pod zastaw z bezwzględnością równą tej, z jaką czyni to samo Grünspan na „wyższym piętrze”. Niemiec Bucholc jest równie drapieżny jak Szaja Mendelson. W końcu widać wyraźnie, że w tej dżungli nic się nie liczy poza żądzą zysku za wszelką cenę.
I tak dochodzimy do stwierdzeń wyjściowych: w jawności, prawdomówności, pewnej nawet obcesowości Ziemi obiecanej Wajdy widzę jej siłę i oryginalność. Ukazuje ona te, nie tak częste przecież, sytuacje, w których człowiek objawia się w swej nagości czy też „pierwotności”, odrzucając maski, pozory, zasłony proponowane dyskretnie przez kulturę. Ogromna większość postaci zaludniających Ziemię obiecaną to istoty jawnie przyznające się do tego, że w swym działaniu nie kierują się etyką, niemaskujące czynów, które przez przedstawicieli światlejszej burżuazji zachodniej byłyby przysłonięte frazesami patriotycznymi, upozorowane jakimiś „wyższymi celami” czy też skompensowane pozorną „dobroczynnością”.
Tak więc Ziemia obiecana ukazuje nam kapitalizm nieucywilizowany, surowy, prawdziwszy, jakby będący emanacją samej „zwierzęcej” natury człowieka. Przypomina się maksyma La Bruyère’a: „Nie ma co oburzać się na ludzi, widząc ich brak serca, niewdzięczność, niesprawiedliwość, pychę, samolubstwo, nieczułość: tacy już są, taka ich natura; oburzać się na nich to tak, jakby oburzać się na kamień, że spada, albo na ogień, że wznosi się w górę”. Ten świat łódzkiego biznesu jest tak jawny i naturalny w swej nikczemności, że aż, na zasadzie paradoksu, wydaje się światem, który w ogóle nie zetknął się z normami etycznymi, światem bez grzechu. Przez ten obszar mroku przechodzi jedyna smuga światła: przyjaźń łącząca Polaka, Żyda i Niemca. Ta przyjaźń i solidarność jest jakby wyzwaniem rzuconym wilczemu stadu. Trzeba przyznać, że w filmie ten wątek wypiękniał, zwłaszcza na skutek wycieniowania postaci
– 14 –
Moryca, którego Wojciech Pszoniak obdarzył wdziękiem, ciepłem i łagodnością. Jest rzeczą godną zauważenia, w jakiej mierze ten przyjacielski „trójkąt” przeciwstawia się stereotypom narodowościowym: Niemiec, Maks, kreowany przez Andrzeja Seweryna, jest tutaj beztroski i pełen fantazji jak Polak; Karol Borowiecki, nakreślony zdecydowanym konturem przez Daniela Olbrychskiego, swoim chłodem, systematycznością i stanowczością przypominałby raczej Niemca; Moryc Welt jest wprawdzie w sposób oczywisty Żydem, ale też Żydem odbitym cokolwiek od swej wspólnoty.
To prawda, że ten eksperyment wprowadzenia pozamerkantylnych, uczuciowych motywów w obszar interesów i walki o zysk nie ma i nie może mieć cech trwałości. Odnosi się zresztą wrażenie, że łódzkich potentatów drażniła nie tylko sama inicjatywa Polaka „z towarzystwa”, Borowieckiego, pragnącego założyć własną fabrykę, ale także istnienie tej osobliwej spółki, drwiącej sobie z uprzedzeń rasowych i narodowościowych. Ale przecież blask w Ziemi obiecanej od tego niezwykłego, młodzieńczego związku, choć nie może rozproszyć ciemności, stanowi jednak w filmie dodającą otuchy propozycję zhumanizowania wilczych stosunków. Jest to propozycja, rzecz jasna, naiwna – tyle że w świecie, jaki nam pokazuje Ziemia obiecana, właśnie naiwność wydaje się czymś bezcennym i ludzkim.
Andrzej Wajda stworzył fascynujące, przenikliwie krytyczne, utrzymane w ciemnych tonacjach widowisko filmowe. Niewiele równie drapieżnych dzieł poświęconych praktycznemu działaniu burżuazji powstało na świecie. Zdając sobie sprawę z tego ogólnego sukcesu – godzę się już z faktem, że postać Borowieckiego nie została w filmie dostatecznie rozbudowana. W dorobku Andrzeja Wajdy Ziemia obiecana zaznacza dalszy etap wyzwalania się z poetyckiej metaforyki, z symbolizmu; potwierdza natomiast zwrot w stronę obrazowania analitycznego, w stronę olśniewającego, acz równocześnie myślącego malarstwa w ruchu, jakim było już Wesele.
Konrad Eberhardt
– 15 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Polska Szkoła Filmowa - geneza, rozwój i przedstawiciele, prof. Alicja Helman
-
Początki kina na ziemiach polskich
Wybrane artykuły
-
Dekada Kieślowskiego
Tadeusz Lubelski
"Historia kina polskiego. Twórcy, filmy, konteksty", Chorzów 2009