Artykuły
„Kino” 1985, nr 6, s. 15-16
Tematy niemodne
Stanisław Kuszewski
Są w naszym życiu filmowym tematy modne i niemodne. O jednych wypada mówić dużo i głośno, przypominanie drugich niekiedy graniczy z nietaktem. Do najmodniejszych bez wątpienia należą – zakres wpływów tak zwanego środowiska na decyzje programowe (zwłaszcza zaś uprawnienia kierowników zespołów w filmie fabularnym), a także kwestie zakresu swobód twórczych. Niemało jest naiwnych, którzy uwierzyli, że jeśli tylko dezyderaty w tych kwestiach zostaną spełnione, kinematografia polska natychmiast eksploduje arcydziełami zdolnymi rzucić na kolana znawców przedmiotu na Zachodzie i na Wschodzie (zwłaszcza na Zachodzie), a nawet znajdzie pewne grono odbiorców we własnym kraju.
Wymyślono nawet nowy balsam kapucyński na wszystkie dolegliwości – chodzi o państwowy komitet do spraw kinematografii. Ktokolwiek śledzi dyskusje w tym przedmiocie, nie ma już żadnych wątpliwości: wraz z komitetem zacznie sie nowy okres w dziejach polskiej sztuki filmowej. Bowiem, jak powszechnie wiadomo, w kinie klucz do twórczej inwencji i obywatelskiej mądrości tkwi w organizacji struktur zarządzania. Oczekiwanie zatem na zbawienny akt ustawodawczy to dodatkowy powód, aby rozmowę o tematach niemodnych odkładać ad calendas graecas.
Z wierzeniami w ogóle walczyć jest trudno, nam zaś zapewne dla normalnej egzystencji nieodzowne są formułki magiczne. Należałoby tedy przyjmować je z aplauzem i przyłączyć się do większości w oczekiwaniu, że sam z siebie komitet wszystko rozwiąże i załatwi jak trzeba. Jeno niech sobie za ten czas rzeczywistość skrzeczy. Wkraczamy jako społeczeństwo w okres bardzo trudny. Kryzys trwa, zasobów raczej przybywać nam nie będzie, na nowe pożyczki liczyć nie ma co, pozostaje – jako być albo nie być – konieczność racjonalnej gospodarki tym, co już mamy. W pewien sposób może to jednak usprawiedliwiać powrót do tematów niemodnych, aby zaś owe nudziarstwo było lepiej przyswajalne, spróbujmy skorzystać z prawa publicystyki do przedstawienia kilku z nich w sposób być może nawet i jednostronny.
Przegląd zaś zacząć by należało od przypomnienia sytuacji naszych dokumentalistów. Na marginesie: dumą naszą jest, że staliśmy się (Witkacy, Gombrowicz, Mrożek) ojczyzną teatru absurdu. Nim jednak zdołaliśmy się zorientować w czym rzecz, poetyka absurdu właśnie stała się orientacją de facto werystyczną, tj. dość wiernie rejestrującą obraz naszego bytu codziennego. Bo oto proszę: z danych statystycznych wynika, że produkuje się u nas kilkadziesiąt filmów dokumentalnych rocznie. Idą na to z Funduszu Kinematografii setki milionów złotych. Wokół tej twórczości toczą sie wśród zainteresowanych pełne temperamentu dyskusje, ujawniają się różne napięcia, „rotuje się” dyrektorów, trwają pryncypialne spory o samorządy wytwórniane – czy mają te samorządy stanowić czy też być ciałem doradczym. Kilku artystów ze względów, jak twierdzą, politycznych nadal uchyla się od pracy. Nie powoduje to jednak oszczędności, bo i tak to, co jest do wydania – wydają inni. Słowem interes prosperuje dynamicznie.
Nikomu przy tym nie przeszkadza mało pewnie istotna okoliczność: otóż od kilku lat cały ów dorobek, filmy dobre i złe, słuszne i niesłuszne, ważne czy też miałkie – wszystko to razem do społecznego obiegu w zasadzie nie wchodzi. Nie jest w nim w sposób dający sie zauważyć obecne. A dzieje się tak głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, ciągle brakuje taśmy niezbędnej do wykonania kopii eksploatacyjnych. Po drugie, nawet gdyby taśmy tej było w nadmiarze, nie mamy skutecznego systemu rozpowszechniania krótkich filmów w sieci kin, zwłaszcza w warunkach reformy. Udało się natomiast wprowadzić wariant „rachunku ekonomicznego”, w którym film zrobiony uważa się za sprzedany bez względu na to, czy go później ktokolwiek ogląda. Ów rewelacyjny pomysł zwalnia od kłopotliwego procederu wpychania kinom towaru, którego większość z nich nie chce. Przypomina się pure nonsensowa anegdota o Angliku jadącym pociągiem, jak to brał ze swego bagażu chrupiącą bułeczkę, smarował ją masłem, dokładał dwa plasterki szynki, wreszcie cieniutko pokrojonego pomidora i wszystko to razem wyrzucał za okno. Kiedy zaś pytano go, po co to robi, odpowiadał flegmatycznie: „Nie lubię z pomidorami”.
Nawiasem mówiąc w sferze rozpowszechniania osiągnęliśmy układ w skali światowej unikalny. W społecznościach o prywatnej własności środków produkcji toczy się walka o rynki zbytu. Na przykład amerykańscy producenci zdołali w związku z tym zapewnić sobie kontrolę nad kinami nie tylko we własnym kraju. W innych państwach socjalistycznych reguluje się to tradycyjnym systemem dyrektywnym. Nam – na dzień dzisiejszy udało się skonstruować układ, w którym państwo-producent w istocie pozbawiło się wpływu na dystrybucję filmów, też państwową. Stąd też jedno państwo może co najwyżej gniewać się na drugie, niewiele to jednak zmienia.
Po prawdzie, to nasi dokumentaliści winni są sobie sami. Przecież od ćwierćwiecza stało się jasne, że ów rodzaj sztuki filmowej apogeum popularności ma już za sobą. Właśnie na tym polu próby współzawodnictwa z telewizją nie rokowały sukcesu. Telewizja nawet w nadmiarze dostarcza nam obraz świata wprost do domu, w sposób wprawdzie niedoskonały, ale natychmiastowy.
Co roztropniejsi dokumentaliści, zwłaszcza na Zachodzie, dawno wyciągnęli wnioski z nowego układu sił w dziedzinie mass mediów. Wprawdzie praca dla telewizji nie zawsze zaspokaja w pełni aspiracje artystyczne, ale w zamian daje szansę kontaktu z nieosiągalnym gdzie indziej audytorium. Nasi zaś mistrzowie ukołysani dawnymi sukcesami po prostu nie przyjęli tych zmian do wiadomości. Od telewizji jako sposobu wypowiedzi zdystansowali się radykalnie, lekceważąc przy tym coraz to bardziej widoczne sygnały, że kla-
– 15 –
syczny dokument filmowy staje się powoli domeną hobbystów.
Od kiedy zaś oczekiwania widowni na dokumentalny wizerunek świata w przekazie kinowym zaczęły podlegać atrofii, słabnąć zaczęły i ambicje artystyczne samych twórców. To prosty rachunek: każda sztuka pozbawiona żywego kontaktu z odbiorcą nieuchronnie podlega degradacji.
Otóż, cokolwiek chciałoby się sądzić o przytoczonych wyżej argumentach, zakwestionować się nie da ani tego, że nie zdobyliśmy się na nową, dostosowaną do okoliczności, formułę filmu dokumentalnego, ani tego, że nie mamy pomysłu jak go rozpowszechniać, ani tego, że – jak dotąd – faktyczna nieobecność naszego dokumentu na ekranach polskich kin nie wyzwoliła żadnych emocji społecznych.
Sytuacja właściwie jest bez wyjścia. Każdy, kto dziś chciałby postulować albo ograniczenie produkcji dokumentalnej dla kin, albo sensowną koprodukcję dokumentu z telewizją, niechybnie uznany zostanie za grabarza kultury. Kłopoty z taśmą filmową będą trwały długo. A jak tu wpychać nakierowanemu na maksymalne wpływy rozpowszechniania towar, którego ono nie chce?
Drugi niemodny temat to film na taśmie 16 mm. Jest to nadal technika tania, łatwa w obsłudze, powszechnie dostępna i zapewniająca już niezłą jakość obrazu. W samym województwie stołecznym naliczono tysiąc projektorów 16 mm, z czego dwieście używanych jest przynajmniej raz w tygodniu, przede wszystkim w miejscowościach mniejszych, gdzie nie ma innej szansy kontaktu z kinem. (A możliwości produkowania w kraju aparatury 16 mm nie są w pełni wykorzystane).
Któż by jednak chciał rozmawiać o tych starociach, kiedy na horyzoncie pojawił się magnetowid kasetowy. To – po pierwsze – nowość techniczna, po drugie – kino domowe o dowolnie przez użytkownika układanym repertuarze i to głównie w oparciu o import dóbr ze strefy dolarowej. No i argument nie do odparcia: to teraz modne jest na Zachodzie. A że korzystać z tego mogą póki co osoby materialnie uprzywilejowane, a także domy parafialne, że robią na tym interesy firmy polonijne – takiej potędze przeciwstawić się nie sposób. W dodatku, być może będziemy mieli i swój własny magnetowid, jeżeli Zakłady Kasprzaka z tym sobie poradzą. (Doświadczenie uczyłoby tu oczekiwań ostrożnych). Więc niech to sobie płynie wedle własnego porządku. Ale obok, nie – zamiast.
Przypomina się bowiem historyjka z trolejbusami. Skasowaliśmy pospiesznie te zawalidrogi, chociaż zasilane były przez krajowe zasoby energii i oszczędzały środowisko naturalne. Skasowaliśmy, ponieważ na świecie modna była ropa naftowa. Dziś powoli przywracamy je do łask, zwłaszcza, że nasz sentyment do płynnego paliwa źle jest przez nie odwzajemniany.
Przed kilku laty ogłosiliśmy program poprawy wyżywienia narodu. Chodziło w nim między innymi o bodźce zachęcające młodych ludzi do pozostania w rolnictwie. Do tego jednak zadbać trzeba o całokształt warunków egzystencji na wsi, w tym także o lepsze możliwości uczestnictwa w kulturze. Jak dotąd, jesteśmy krajem o bodaj największej na świecie ilości różnych festiwali, przynajmniej w przeliczeniu na głowę mieszkańca, są one przecież adresowane do innego odbiorcy. Chłopi zaś, cóż – niech sobie w czynie społecznym poradzą. „Szesnastki” mogłyby być dla wsi jakąś alternatywą, ale na razie radykalnie zmniejszamy szesnastkowe nakłady kopii filmowych.
Temat trzeci: filmy fabularne kosztują coraz więcej, a produkować je coraz trudniej. Chodzi nie tylko o postępującą dekapitalizację sprzętu zdjęciowego i dźwiękowego, chodzi także po prostu o gwoździe, klej, farbę, drewno, nawet zwykłe nici – a więc o dekoracje, kostiumy i rekwizyty. Chyba już od lat dwudziestu mówi sie u nas o potrzebie zorganizowania autentycznej bazy elementów inscenizacyjnych. (Pewne problemy rozstrzygnięte już zostały w sposób raczej nieodwracalny. Jak tu bowiem zrealizować odpowiadający aktualnym standardom film o wojnie, skoro już brakuje sprawnych narzędzi do strzelania pochodzących sprzed lat czterdziestu). Idea takiej bazy, inwestycji w końcu niedrogiej, za to rentownej, nie znalazła dotąd należytego zrozumienia u kolejnych prominentów kinematografii. Więcej szans znalazły koncepcje antagonistyczne. Np. w telewizji w minionej dekadzie wyprzedano własnemu personelowi komplety mebli stylowych, zapewne na korzystnych warunkach. Nie ma po tym śladu ani w magazynach ani w buchalterii, nie wiadomo zatem, kto je nabył i za ile. Wiadomo natomiast jakie kłopoty mają dziś realizatorzy telewizyjni, kiedy trzeba na plan zdjęciowy zorganizować umeblowanie do klasycznego repertuaru.
Temat czwarty: Filmoteka. Chodzi już nie tylko o ochronę dóbr kultury z dziedziny „ruchomych obrazów”, chociaż wiadomo już, że na pewno przepadły nieodwracalnie materiały „Podhala w ogniu”, a także pierwsza wersja „Robinsona warszawskiego”, że z trudem odnaleziono jedną kopię, i to 16 mm z napisami francuskimi, „Piątki z ulicy Barskiej”, z trudem też uratowano – kosztem skomplikowanych zabiegów – „Przygodę na Mariensztacie”. Czy braki w zasobach archiwalnych nie są większe – nie wiadomo. Filmoteka ma bowiem u siebie tylko cześć powojennego dorobku. Tedy co najmniej od roku mówi się o potrzebie inwentaryzacji zasobów znajdujących sie w 17 magazynach OPRF-ów. Chodzi bowiem także i o to, że dorobek czterdziestolecia powinien być stale – w rozsądnych rozmiarach – obecny w rozpowszechnianiu. Przecież co pięć lat wkracza na widownię kolejna generacja. Powinna mieć zapewniony dostęp do uprzednich dokonań. Konieczne są nowe regulacje prawne zapewniające Filmotece realne szanse spełnienia jej funkcji statutowych także wobec najnowszej polskiej twórczości filmowej.
Temat piąty: filmoznawstwo. Zarzuca mu się, niebezpodstawnie, słabość związków z praktyką artystyczną – pogrążone w teoretycznej eschatologii nie pomaga uogólniać tej praktyki, a tym więcej – doskonalić. Opracowania warsztatowe dotyczące rodzimej twórczości są u nas rarytasem. Przecież przyczyna tego zaniechania jest dość prosta: mianowicie żaden z naszych ośrodków filmoznawczych nie dysponuje elementarnymi możliwościami badań naukowych w omawianym zakresie. Nie ma wystarczającego dostępu do lektur filmowych, także i rodzimych (w budżetach placówek naukowych zazwyczaj brakuje środków na opłacanie kosztów projekcji), marzyć trudno o stołach montażowych lub magnetowidach. A przecież jeżeli chce się film analizować jako dzieło sztuki nie wystarczy obejrzeć go w kinie. Istniałaby zapewne szansa rozwiązania tych dylematów w oparciu o zasoby Filmoteki, gdyby tu właśnie zlokalizować pełnosprawną placówkę naukowo-badawczą. Wymaga to pewnych regulacji organizacyjno-prawnych, a więc i pracy. Praca zaś, jak wiadomo, męczy.
Temat szósty: szkolnictwo filmowe. Ostatnio znowu przyjęliśmy rezolucję o wznowieniu naboru na katowicki Wydział Radia i TV. Wszędzie domagamy się konkurencji, więc nam jedna szkoła filmowa nie wystarcza. Produkowanie osób rozczarowanych odbywać się powinno co najmniej w dwóch wyższych uczelniach. Nie warto przypominać, że katowicka inicjatywa była gestem wielmoży lekceważącego realia i bilans potrzeb. Gdyby rzeczywiście chodziło o praktyczne efekty, założono by tę drugą szkołę w Warszawie, tu bowiem jest zapiecze kadrowe i baza produkcyjna. Na świecie stocznie na ogół buduje się nad wodą.
Ostatnio z euforią odwołujemy się do doświadczeń węgierskich. Jednak nie do wszystkich. W Budapeszcie np. na wydział reżyserii filmowej przyjmuje się po sześć osób i to raz na cztery lata (w Pradze – cztery osoby rocznie). U nas uprawiamy masówkę. A przecież łatwo się zorientować, że w nadchodzących ...nastu latach nie ma co liczyć na znaczący wzrost produkcji filmowej w Polsce. Dobrze będzie, jeżeli przez ten czas obecna baza techniczna całkiem się nie rozleci. Tymczasem na rynku pracy czeka już kompania absolwentów z lat ubiegłych. Kolejnym adeptom do zawodów filmowych obiecywać tedy możemy co najwyżej gruszki na wierzbie.
A może nie jest tak źle, jak to z tego skróconego opisu wynika, może Komitet do Spraw Kinematografii faktycznie to wszystko od ręki załatwi, może – jak zwykle u nas – jakoś to będzie?
Stanisław Kuszewski
– 16 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Polskie kino po 1989 roku, prof. Mirosław Przylipiak
-
Związki Polskiej Szkoły Filmowej z kinem światowym
Wybrane artykuły
-
Chopin jak Orfeusz. "Błękitna nuta" Andrzeja Żuławskiego i ideały sztuki romantycznej
Marcin Maron
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2016
-
Męska niepewność. O "Niewinnych czarodziejach" Andrzeja Wajdy
Agnieszka Morstin
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 2/2020