Artykuły
„Kino” 1980, nr 2, s. 6-7
Wyrwać widza ze stanu obojętności
Janusz Kidawa
1. Trudno mi teoretyzować, trudno oddzielać moją koncepcję kina od tego, co robię na planie. Według mnie istota procesu twórczego polega na dążeniu do ideału – wymarzonego, fantastycznego, wręcz nieosiągalnego. W twórczości filmowej problem pogłębia fakt, że film jest dziełem zespołu, a nie wyłącznie jednostki. Dlatego realizacja filmu jest zawsze sprawą mniej lub bardziej niespełnionych zamierzeń. Nie ma w tym zresztą nic niepokojącego. Źle byłoby dopiero wtedy, gdybym wmawiał sobie, że osiągnąłem już „wszystko”. Motorem, siłą napędową jest dla mnie to, że nigdy nie osiągam owego szczytu.
Po zrealizowaniu wielu filmów krótkich nakręciłem jeden film pełnometrażowy Pejzaż horyzontalny, a teraz pracuję nad kolejnym filmem fabularnym Grzesznym żywotem Franciszka Buły. Tak się złożyło, że w obu wypadkach są to komedie, specyficzne komedie (powrócę jeszcze do tej sprawy), a specyficzne dlatego, że ja w ogóle nie lubię tzw. czystych gatunków i uważam, że w kinie, podobnie jak w życiu, sytuacje dramatyczne powinny przeplatać się z komediowymi, tragiczne z lirycznymi, wzniosłe z zabawnymi itp. Ten sposób widzenia świata wyniosłem ze szkoły dokumentu, tam przyswoiłem sobie zasadę dramaturgii, którą nazywam dramaturgią otwartą, a oznacza to gotowość „wchłonięcia” tego wszystkiego, co proponuje samo życie w trakcie realizacji filmu. A życie nie jest „czyste gatunkowo”.
Tak więc nakręciłem komedię, Pejzaż horyzontalny, choć z początku nie było to moim zamiarem. Robiłem przecież film o wielkiej budowie, „produkcyjniak” (co jest u nas określeniem pejoratywnym), i bardzo zależało mi na tym, żeby film zdobył akceptację widowni. I może dlatego ta komediowość Pejzażu wyszła mi jakby spontanicznie, ale ona siedziała we mnie, naturę mam raczej pogodną, nie lubię smutnych historii, wolę śmiech niż inne nastroje. I oto film, który miał być zabawny tylko od czasu do czasu, stał się już w trakcie realizacji komedią na całego. I ja to zaakceptowałem, ponieważ lubię humor, lubię śmiać się także z siebie. Uznałem więc, że może po tym filmie ludzie spostrzegą, iż śmiejąc się z postaci ekranowych, śmiejemy się także z siebie, a to stanowiłoby już punkt wyjścia do refleksji wcale nie komediowej.
To, co dotąd powiedziałem, określa już chyba dość dokładnie moją koncepcję kina. Staram się poruszać sprawy, które wydają mi się społecznie ważne i ciekawe, ale nie czynię tego z nadętą ostentacją i niekoniecznie sięgam od razu po „wielki temat”. W rezultacie osiągam efekty, które tylko częściowo odpowiadają przyjętym założeniom wstępnym. Ale takie są – przynajmniej dla mnie – reguły gry w zawodzie filmowca.
Pozostańmy jeszcze chwilę przy temacie komedii. Obserwuję od lat, że krytyka traktuje komedię filmową jako gatunek „niższy”, mniej wartościowy. Może rzeczywiście powstało u nas zbyt wiele komedii płytkich i tandetnych, ale jest przecież tak wiele arcydzieł w tym gatunku, że trudno go uznać a priori za „gorszy”. W dodatku zakorzeniło się u nas, w Polsce przeświadczenie, że nie sposób mówić za pośrednictwem komedii o sprawach poważnych. Jeśli nie o poważnych, to o jakich, do diabła? Jakim cudem komedia o niepoważnym temacie ma nie być tandetna? To przeświadczenie, że o pewnych sprawach nie powinno się mówić na wesoło, przeważa nie tylko wśród krytyków, lecz także w kołach bardziej wpływowych, z mecenasami kinematografii włącznie. To błąd. Wydaje mi się, że nawet o sprawach tragicznych można próbować mówić w tonacji komediowej. Ale ten sposób widzenia nie mieści się jakoś w naszej mentalności. To źle, bo śmiech jest najlepszą bronią, ma właściwości terapeutyczne; komedia może bawiąc – uczyć. Dlatego wydaje mi się ona ważnym i niedocenianym gatunkiem sztuki filmowej... Ale mam wrażenie, że ten kompleks antykomediowy nie będzie trwać wiecznie. Przecież my, Polacy, mamy ogromne poczucie humoru, co udowadniamy na co dzień w towarzystwie, w kawiarniach, w rozmaitych sytuacjach „nie do śmiechu”, ale jednocześnie nie potrafimy wykorzystać tego poczucia humoru w sztuce. Najczęściej rozmieniamy je na drobne, opowiadając sobie dowcipy.
2. Film ma ogromny wpływ na widownię, choćby dlatego, że udźwiękowione obrazy filmowe, jakie widz odbiera z ekranu, zapadają głębiej w pamięć i żyją w nas znacznie dłużej niż obrazy wyobrażane w trakcie lektury. Społeczna ranga filmu jest wielka, a więc i odpowiedzialność twórcy filmowego jest większa niż odpowiedzialność innych twórców. Reżyserowi filmowemu niezbędna jest przy tym świadomość, że film jest produktem przemysłowym wyprodukowanym nie za jego prywatne pieniądze, lecz za pieniądze pożyczone od społeczeństwa.
Zadaniem twórcy filmowego jest wyrwanie widza ze stanu obojętności, poruszenie go. Dobry film to taki, którego nie sposób zapomnieć po wyjściu z kina. Uważam, że w tym wypadku wszystkie chwyty są dozwolone. Umieszczam nieraz w swoich filmach takie rzeczy, których sam nie akceptuję i których – spodziewam się – nie zaakceptuje widz, ale czynię to po to, by wzbudzić w nim emocje, spowodować reakcje pozytywne bądź negatywne, ale społecznie potrzebne.
Ważne jest też, aby widz wiedział, że dany film został zaadresowany właśnie do niego; postulatu społecznej użyteczności kina nie można bowiem oddzielać od wymagań sta-
– 6 –
wianych reklamie filmowej. Skoro o tym mowa, muszę podzielić się tu pewnymi, przykrymi raczej doświadczeniami. Mój debiutancki film Pejzaż horyzontalny miał frekwencję mniejszą niż oczekiwano, mniejszą niż ta, na jaką ja sam liczyłem. Dlaczego tak się stało? Otóż – z powodu niewłaściwej promocji filmu. Pejzaż miał nawet ładny graficznie plakat (choć niewiele mówiący o samym filmie), niekomercjalny tytuł (moja wina, ale w filmie dokumentalnym „handlowość” tytułu nie była nigdy istotna); oraz fotosy, które raczej widzów odstraszały, pokazując sytuacje z „wielkiej budowy”, ale nie informując, że film jest komedią. W rezultacie Pejzaż musiał nadrabiać te braki reklamą „szeptaną” – sam słyszałem pod kinem, jak dwóch mężczyzn zakładało się z trzecim, że film mu się spodoba, że się uśmieje... Teraz mam już doświadczenie i nie powtórzę w przyszłości tych błędów.
Okres ostatnich kilku lat wydaje się szczęśliwy dla naszego kina. Pojawiły się i zaczynają przeważać dzieła powstające z autentycznego zainteresowania twórców życiem, które ich otacza, i choć widzę w tej grupie filmy zarówno bardzo dobre, jak i złe, to zdecydowana ich większość powstała z autentycznego przejęcia się sprawami społecznymi, z nieobojętnej postawy twórców wobec rzeczywistości. Co nie znaczy, że wszystko już się nam udaje, że wszystkie diagnozy, jakie próbuje się stawiać, są precyzyjnie wyważone. Termin kino moralnego niepokoju używany w odniesieniu do ciekawej zresztą grupy filmów zrealizowanych przez młodych reżyserów wydaje mi się nieco sztuczny, a przy tym zbyt wąsko pojęty. Jest wiele innych filmów, które się w tym nurcie młodego kina nominalnie nie mieszczą, a które budzą również ów moralny niepokój. Wymieniłbym tu i Wysokie loty Ryszarda Filipskiego, i Hotel klasy Lux Ryszarda Bera, i mój film na przykład. Ale nie kłóćmy się o terminy. Uważam, że nasze kino podejmuje problematykę współczesną w sposób wielostronny i niekiedy bardzo interesujący; ludzie mówią o ważnych sprawach i mówią rzeczy istotne, i w ogóle mamy obecnie w polskim kinie okres znacznie bogatszy niż poprzednio.
Wynika to nie tylko i nie przede wszystkim z pojawienia się nowej generacji uzdolnionych filmowców, lecz także z tego, że żyjemy w ciekawych czasach, obfitujących w różne wydarzenia dobre i złe, takie, które bolą i cieszą.
3. Zgadzam się oczywiście z poglądem, że obraz rzeczywistości, jaki odnajdujemy w naszych filmach, jest obrazem niepełnym. Powodem tego jest między innymi fakt, iż środowisko filmowców jest dość hermetyczne. Wielu, młodych zwłaszcza, ludzi w tym zawodzie poznaje życie niejako z drugiej ręki – za pośrednictwem innych sztuk i mediów, z dyskusji i rozmów prowadzonych w najbliższym kręgu, z zawężonej perspektywy środowiskowej. To życie środowiskowe jest zresztą dosyć bogate, ale jest to jednak życie mikroświata. Ja sam, w okresie studiów, mieszkałem w internacie szkoły filmowej i doskonale pamiętam atmosferę tamtych lat; całe tygodnie spędzaliśmy w szkole, spaliśmy niemal na sali projekcyjnej, żyliśmy tylko sztuką filmową. To było nawet ekscytujące i fajne, i na swój sposób wzniosłe, tyle że prowadziło to do jakiegoś zatracenia się w świecie kina, do wyłączenia się z rzeczywistości zewnętrznej, zerwania kontaktu z tym, co działo się na ulicy Targowej i gdzieś dalej, poza nią. Większość ludzi ze środowiska filmowego to wychowankowie łódzkiej szkoły; po kilku latach studiów absolwenci opuszczają szkołę z niezłą znajomością rzemiosła i sporym zasobem wiedzy o sprawach sztuki, ale z niedostatecznym bagażem doświadczeń życiowych. Pewne sfery życia pozostają nieznane; stąd być może brakuje nam szerszego obrazu życia innych środowisk, rzeczywistości prowincji, wsi, wielkich budów przemysłowych itp.
Fakt, że istnieją obszary niedostatecznie spenetrowane przez nasze kino, nie oznacza, żebym chciał wskazać na to, co domaga się w pierwszej kolejności filmowego „odzwierciedlenia”. Nie jestem zwolennikiem tematów programowych; artyście nie należy „podsuwać” tematów. To nie jest mu potrzebne. Potrzebna mu jest znajomość życia. Jeśli jest on człowiekiem uwrażliwionym na sprawy społeczne – sam wybierze to, co go porusza, co jego zdaniem jest godne uwagi. Trzeba mieć tylko cierpliwość, zaczekać, nie poganiać. Doświadczenie uczy, że tematy wskazane palcem, przybierają z reguły kształt utworów kalekich, pozbawionych pasji i siły wyrazu. A tego nie da się w filmie ukryć. Myślę, że kiedy człowiek, nawet mniej utalentowany, próbuje mówić o sprawach, które nim autentycznie wstrząsnęły, którymi musi podzielić się z publicznością – to mimo iż jego dzieło może być mniej doskonałe formalnie, dotrze ono jednak do widowni siłą przeżycia i siłą przekonania. Widownia potrafi rozpoznać intencje twórcze i bezbłędnie odróżnia popisy oratorskie od autentycznej szczerości. Dlatego, wydaje mi się, droga do lepszej kinematografii, to poznawanie życia i robienie filmów o tym, co naprawdę leży nam na sercu.
Notował Maciej Parowski
– 7 –
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Fenomen POLSKIEJ SZKOŁY FILMOWEJ, prof. Piotr Zwierzchowski
-
Filmy rozliczeniowe w kinie polskim na przykładzie „Matki Królów”
Wybrane artykuły
-
Socrealistyczne aktorstwo - postulaty i praktyka
Małgorzata Niecikowska
„Kwartalnik Filmowy” 2002, nr 37-38
-
Lenartowicza, Żebrowskiego i Chmielewskiego marzenia o „Wiernej rzece”
Piotr Śmiałowski
„Kino” 2009, nr 1, s. 58-62