Artykuły
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2016
Węgorze ze skrzydłami
Z Andrzejem Sewerynem rozmawia Łukasz Maciejewski
Andrzej Seweryn w filmie Na srebrnym globie, fot. Stefan Kurzyp, źródło: Fototeka FN
Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego, pierwsza polska superprodukcja science fiction, pozostaje dziełem kalekim, niedokończonym, na swój sposób tragicznym.
Chciałbym się cofnąć do połowy lat 70., kiedy rozpoczynaliśmy przygodę z tym filmem – do atmosfery tamtych lat, tak różnych od dzisiejszej rzeczywistości społecznej, artystycznej, również obyczajowej. Nie tylko inaczej się ubieraliśmy, czesaliśmy, pachnieliśmy, ale także inaczej myśleliśmy. I kino było dla nas czymś innym niż dzisiaj. Andrzej Żuławski miał wówczas status bardzo ważnej osobowości polskiego filmu. W 1976 roku miał za sobą wybitny debiut – Trzecią część nocy, nakręcił również Diabła, a przy okazji był jednym z nielicznych filmowców, którzy pracowali z sukcesem za granicą, we Francji. Na srebrnym globie miało być powrotem Andrzeja do kraju po spektakularnym sukcesie jego filmu Najważniejsze to kochać z wielką kreacją Romy Schneider oraz z ważnymi rolami Fabia Testiego, Jacques’a Dutronc i Klausa Kinskiego.
Żuławski był szanowany, uważany za jednego z najzdolniejszych młodych filmowców w Europie. Wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto. Pamiętam wrażenie, jakie zrobiła na mnie na przykład jego etiuda telewizja Pavoncello według opowiadania Stefana Żeromskiego. To było znakomite. Propozycja zagrania w Na srebrnym globie była dla młodego aktora spełnieniem marzeń.
Czy wówczas po raz pierwszy zetknąłeś się z Żuławskim?
Zawodowo tak, ale znaliśmy się prywatnie. W 1971 roku grałem Michała w spektaklu telewizyjnym Tristan 1946 według Marii Kuncewiczowej. Reżyserował Janusz Majewski, partnerowałem Małgosi Braunek, która była wówczas w związku z Andrzejem Żuławskim. Mieliśmy do zagrania piękną scenę miłosną, ale męczyliśmy się z nią, nie wiedzieliśmy, co zaproponować panu Januszowi. Właśnie wtedy Andrzej Żuławski zasugerował nam coś jednocześnie spektakularnego i zadziwiająco prostego. Ujęcie jest z góry, widzimy parę splecionych nagich ciał, pokazanych estetycznie, bez detali, ale rozprężonych, po akcie miłosnym. I tak właśnie ta scena została sfotografowana. Zmysłowo wyobrażała miłość, spełnienie. Dzisiaj, w czasach kultury obrazkowej, wydaje się, że wszystko naprawdę już było, pokazane lepiej, ostrzej, piękniej, ale wtedy, na początku lat 70., wydawało się nam, że takie ujęcie w przedstawieniu telewizyjnym to jest strzał z Aurory, czyste piękno. Zawdzięczaliśmy to Andrzejowi.
W książce Teresy Wilniewczyc poświęconej twojej karierze Andrzej Żuławski wspominał, że zawsze bardzo cię cenił, chciał z tobą pracować.
Nie wiedziałem o tym. Byłem prawdziwie zdumiony, że przez asystenta skontaktował się ze mną. Zapamiętałem dokładnie sam przebieg naszego pierwszego spotkania. To było czwarte piętro, małe socjalistyczne mieszkanie, ale w środku zobaczyłem kogoś z innego, lepszego, a na pewno efektowniejszego świata. Żuławski zawsze wyglądał spektakularnie, ogromnie podobał się kobietom. Pamiętam, że na ulicach lubił zadawać szyku, przechadzając się w futrze, ale wówczas przyjął mnie w jakiejś zupełnie niebywałej szacie, ni to mongolskiej, ni to japońskiej. Polska ulica, jak łatwo się domyślić, wyglądała inaczej. Ja też wyglądałem inaczej. Byle jaki sweter, wysłużone portki. I tak siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Nagle Andrzej zapytał po prostu, jaką rolę chciałbym zagrać w Na srebrnym globie. Mówił, że to będzie wielka produkcja, opowiadał o pierwowzorze literackim, dziele Jerzego Żuławskiego, jego stryjecznego dziada, napisanym w manierze młodopolskiej. Z emfazą mówił o Szernach, niepodobnych do ludzi mieszkańcach planety, o wideopamiętniku i podobnych rzeczach. Nie wszystko rozumiałem, ale byłem Żuławskim i jego erudycją oszołomiony. Nasza rozmowa dotyczyła jednak także tematów mniej serio.
W pewnym momencie reżyser zadał mi pytanie: Wiesz, z czym faceci aktorzy mają w Polsce największy problem? Z czym? – dopytałem. Grube karki i duże brzuchy. I nakazał, żebym do czasu rozpoczęcia zdjęć nie jadł chleba, tylko same skórki, pił dużo wody. Czy wiesz, że ja tamto przykazanie zapamiętałem w zasadzie do dzisiaj. W miarę możliwości staram się nie objadać, chyba że w momentach stresowych, wtedy z nerwów przerywam dyscyplinę, ale gdy czasami widzę fotosy z Na srebrnym globie, wydaje mi się, że Żuławski osiągnął swój cel. Nie miałem na planie grubego karku i dużego brzucha.
Ta książka prześladowała mnie od dawna, ponieważ mówi o wolności, o najważniejszych sprawach ludzkiej duszy, na przykład o tym, jak rodzi się religia – wspominał reżyser.
I o tym jest sam film, nawet w znanej nam, kalekiej wersji – o styku religii i społeczeństwa, o wolności i zniewoleniu. To dzieło spektakularne, na wskroś oryginalne, w zasadzie bez żadnych odniesień do tego, co w kinie zrobiono wcześniej. Żuławski naprawdę był pierwszy.
Grażyna Dyląg, Andrzej Seweryn i Henryk Talar w filmie Na srebrnym globie, źródło: Fototeka FN
Na srebrnym globie było imponującym wyzwaniem scenograficznym, kostiumologicznym, charakteryzatorskim. Żuławski ze swoimi współpracownikami wymyślił cały świat równoległy, z zadziwiającymi kostiumami, z oryginalną florą i fauną. We wspomnieniach z planu Na srebrnym globie można było przeczytać, że indykom doczepiano pióra, żeby wyglądały jak pawie z innej czasoprzestrzeni, węgorzom – skrzydła, karpiom – pióra. Tak zmienione ryby wpuszczano do wody, skąd wyławiano je dzidami. Zdjęcia były kręcone nad Bałtykiem, na łebskich wydmach i w okolicach Lisiego Jaru, w Wieliczce, na podwrocławskich bagnach, na Kazimierzu w Krakowie i w Szczecinie, ale także w Mongolii, na pustyni Gobi. Rozmach nie do wyobrażenia.
Żuławski odnalazł znakomitych współrealizatorów swojego marzenia. Operatorem był Andrzej J. Jaroszewicz, scenografię projektowali Tadeusz Kosarewicz i Jerzy Śnieżawski, kostiumy – Magdalena Tesławska i Krzysztof Tyszkiewicz. Ekipa wyjątkowa. Pierwszy kontakt miałem właśnie z Krzysiem Tyszkiewiczem. Razem z nim oglądałem projekty spektakularnych ni to skafandrów, ni to uniformów, wykonanych ze specjalnej plastikowej materii. W zasadzie nie było wtedy efektów specjalnych, nie dało się niczego podrasować komputerowo, wszystko było wykonane ręcznie. Co ciekawe i znamienne, chyba nikt z nas – wielkiej, zgromadzonej w tych wszystkich lokacjach ekipy – ani przez moment nie miał wątpliwości, że bierze udział w czymś ważnym. Ja już wtedy starałem się kontrolować, uważałem i uważam na to, żeby nie wpaść w samozachwyt, nie dać się porwać łatwej egzaltacji. Kręcąc Na srebrnym globie, byłem już po realizacji Ziemi obiecanej z Wajdą, ale nie czułem się przez to ani nikim szczególnie wyjątkowym, ani wyróżnionym. Byłem żarliwy, niezblazowany. Również teraz, kręcąc Ostatnią rodzinę, cały czas czuwałem nad tym, aby nie myśleć, że kręcimy wielki film. Tego typu fantazje na czas realizacji należy odrzucić na bok, to na pewno nie pomaga, tworzy niepotrzebne napięcie. Jeden jedyny raz było inaczej – to właśnie przypadek Na srebrnym globie. Andrzej Żuławski nas zaczarował. Daliśmy mu się porwać, byliśmy gotowi na wszystko. Film kręciliśmy w twórczej gorączce, w euforii. Podziwialiśmy go bardzo. Oczywiście ważni byli aktorzy, scenografowie, operator, ale na czele stał on – Andrzej Żuławski. Jego osobowość i wielki talent filmowy. Był w życiowej formie, rozsadzała go pasja i energia. Przypominam sobie, że kiedy Krzysztof Zanussi zobaczył materiały z naszego filmu, powiedział: Oto nowy Fellini. My też tak czuliśmy. Żuławski wiedział o kinie wszystko. Znał się na charakteryzacji, oświetleniu, kostiumach, dekoracji. Kontrolował każdy detal, każdy szczegół.
„Na srebrnym globie” jest jednocześnie filmem i historią o tym filmie. Historią pewnego życia i pewnego kraju – pisał Andrzej Żuławski.
Dla mnie po latach w pamięci sumują się wspomnienia romantyczne i dramatyczne, na przykład zdjęcia w Mongolii. Pustka, step wysoki, pejzaż diametralnie różny od naszego, słowiańskiego. Nie uwierzysz, jak na tym stepie pachniało! Niby nic, pustka, cisza, kamienie, a świat dookoła wydawał się tak bogaty, sensualny. Tysiące roślin. Albo serwowany nam mongolski kumys. W Mongolii spotkałem Ewę Demarczyk, która towarzyszyła zmarłemu niedawno Jurkowi Grałkowi, odtwórcy roli Piotra. Dziesiątki godzin, inspirujących rozmów, spotkań, dyskusji. Żuławski z Jaroszewiczem ostro eksperymentowali ze stylem, z formą. Dzisiaj wszystko wydaje się oczywiste, ale wówczas, w połowie lat 70., stosowanie szerokiego obiektywu albo długie ujęcia trwające po kilka minut to była brawura, novum w kinie europejskim. Uczyliśmy się tego i podniecaliśmy się tym.
Film stał się legendą, ale legendą przeklętą – jest uważany za najważniejszy niedokończony polski obraz. W finale dokręconym w 1987 roku, na tle profilu Żuławskiego za szybą, słyszymy: Decyzją wiceministra kultury i sztuki, podsekretarza stanu ds. kinematografii, zdjęcia do filmu „Na srebrnym globie” zostały przerwane wiosną 1977 roku. Ekipa przebywała wówczas nad Bałtykiem, a komplet dekoracji i kostiumów, koniecznych do zakończenia prac nad produkcją wszczętą dwa lata wcześniej, powstał i oczekiwał we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku, na Mazurach i w górach Kaukazu. Wszystkie te dekoracje, kostiumy i rekwizyty zostały zniszczone. Pracownicy wytwórniani, garderobiane, scenografowie przez lata całe przechowywali w magazynach i własnych mieszkaniach to, co udało im się uratować. Kończę ten film, myśląc o nich. Zaś mały dramat tego filmu i wielki, oby szlachetny, dramat naszego życia będą splatać się dalej we wspólną sieć wzlotów i porażek. Nazywam się Andrzej Żuławski. Jestem reżyserem filmu „Na srebrnym globie”.
Dojmująca historia. Trudno dzisiaj jednoznacznie dociec, co naprawdę się wtedy wydarzyło. Decyzja, żeby przerwać zdjęcia, a wszystkie kostiumy, z pietyzmem wykonane dekoracje zniszczyć i zakopać, była aktem barbarzyńskim. Żuławski gonił za marzeniami, przekroczył budżet, być może wydawało mu się, że po tylu sukcesach uda się doprowadzić tę przygodę do końca. Nie udało się.
Kiedyś na planie filmowym, rozmawiając z ekipą, Żuławski powiedział: Słuchajcie, ale wy zdajecie sobie sprawę, że my robimy film o Panu Bogu i o Polsce? Andrzej J. Jaroszewicz był oburzony. Mówił do mnie: Co on wygaduje, dlaczego na głos to mówi, przecież za taką deklarację zaraz przerwą mu zdjęcia.
Żuławski: Zostałem potraktowany jak psie gówno, które leży na ulicy i które można kopnąć.
Na nic się zdały próby ratowania filmu, sam byłem autorem listu protestacyjnego. Napisałem w nim: Film należy do widzów, nie jest własnością ministerstwa, nie można go zakazać. Z tym listem łączy się zresztą ciekawe wspomnienie. Poszedłem z nim do Krzysia Kieślowskiego. Bardzo liczyłem na jego pomoc. Krzysiek popatrzył na mnie uważnie i powiedział rzecz znamienną: Andrzeju, nie podpiszę tego, ponieważ ty się mylisz, a ja nie mam złudzeń. Film należy do tego, który daje pieniądze. Byłem wtedy „bojowniczym socjalistą” – jakie znowu pieniądze, liczy się przesłanie, dzieło. To był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy nie zgadzałem się z Krzysiem. Dzisiaj lepiej go rozumiem. Nie podpisując naszego protestu, powiedział mi jeszcze: Ja nie chcę, żeby oni narzucali mi kryteria mojego życia, ja sobie sam wyznaczam własne kryteria. Tak właśnie myślał, był uczciwy.
Ale sprawa destrukcji Na srebrnym globie była bardziej skomplikowana. Na pewno do „centrali” docierały nieprawomyślne sensy filmu, taśma była przecież wtedy wysyłana do Warszawy, materiały oglądaliśmy dopiero po jakimś czasie, w którymś z kin wynajętych przez produkcję. Jeżeli chodzi o finanse, Andrzej był nieustępliwy, chwilami bezceremonialny, czuł, że robi dzieło życia, nie chciał i nie potrafił odpuścić. Jeżeli w danej scenie miało być słońce, całymi dniami czekaliśmy na słońce. Żadnego kłamstwa, żadnych efektów.
Może powiem też coś odważnego, ale podczas realizacji filmu chwilami miałem wrażenie, że sam Żuławski się tego wszystkiego trochę boi. Że marzenie wyprzedziło realizację i że nie wszystko, co sobie wyobraził, udało mu się zrealizować. Kiedy na plan docierały materiały, wysyłał najpierw samego Jaroszewicza, żeby oglądał je jako pierwszy. Myślę, że bał się konfrontacji z marzeniami. Czasami irytował się i krzyczał. Pamiętam karczemną awanturę, którą zgotował jednemu z operatorów kamery, Tomkowi Wertowi. Zżymał się, że Tomek trzymał kadr zbyt nisko. Chodziło o kluczową scenę na krzyżu z moim udziałem. To może trochę nieskromne, co powiem, ale Żuławski zawołał wtedy: Tomek, k..., zobacz, on gra jak Bóg, a ty go tak obrzydliwie ścinasz.
Andrzej Seweryn w filmie Na srebrnym globie, źródło: Fototeka FN
Grasz rzeczywiście Marka jak młody Bóg – w uniesieniu, w ekstazie, z brawurą i z ogniem. Patrząc na twoją kreację, odważną jak na tamte czasy również obyczajowo, wydaje się, że udało się Żuławskiemu otworzyć w twoim aktorstwie jakąś nową, nieoczekiwaną furtkę. Marek mówi wyciszony: Ja tęsknię, wszystko trwa, ja trwam w krajobrazie rozpaczy, żeby za moment z furią wykrzyczeć protest przeciwko ludziom, światu, trwaniu, siłom nadprzyrodzonym. Rzadkie połączenie – przywódca wątpiący, furiat-myśliciel. Wielka rola, pomimo koszmarnego dubbingu Michała Bajora.
Miłe rzeczy mi opowiadasz, trema jest zatem tym większa, bo ja nigdy tego filmu nie widziałem w kinie. Zobaczę dopiero w tym roku, na festiwalu w Gdyni. Nie byłem w Cannes, gdzie pokazano kaleką wersję Na srebrnym globie po raz pierwszy, chociaż mieszkałem wtedy we Francji. Pamiętam tylko strzępy, ktoś przysłał mi kasetę wideo, oglądałem ją w nocy, była złej jakości.
Jak pracował wtedy Żuławski?
Był wymagający, zawsze wymagający. Relacjonował mi wtedy rozmowę, którą odbył z sir Laurence’em Olivierem. Żuławski przygotowywał już swój kolejny francuski film Possession, pokazywany w Polsce jako Opętanie, i bardzo chciał w nim obsadzić Oliviera. Wybitny aktor spotkał się z nim, ale powiedział Andrzejowi tak: To dla mnie zaszczyt, że właśnie mnie proponuje pan tę rolę, ale ja jestem już stary, nie mam energii, nie zdobędę się na wysiłek, którego wymaga pan od swoich aktorów, nie będzie pan ze mnie zadowolony. Jednym słowem, wielki Olivier doskonale wiedział, jakich rzeczy wymaga od aktorów Żuławski, że dla niego nie ma półśrodków, trzeba skoczyć na główkę bez zabezpieczeń.
To wszystko prawda. Z jednej strony wymagał od nas ekstremów, z drugiej zawsze pilnował wiarygodności. Któregoś dnia na planie dałem się porwać emocjom. W rozmowie z Szernem miałem rozdzierający trzyminutowy monolog kręcony w jednym ujęciu. Dałem z siebie wszystko, pokroiłem duszę na kawałki, była w tym ekscytacja i uduchowienie – tak to pamiętam. Czułem, że frunę, epatowałem tym lotem. Po zagraniu tego monologu czekałem na oklaski, na komplementy, tymczasem Żuławski zrugał mnie obcesowo. Zaczął krzyczeć: Co ty wyrabiasz, po takim monologu powinieneś paść na ziemię bez sił. Byłoby tak, gdybyś dał z siebie wszystko! Wiedział, że było w tym za mało prawdy. On wszystko wiedział i wszystko widział.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, że do swojej metody potrzebował, owszem, oddanych mu w pełni aktorów, ale musieli to być aktorzy doświadczeni, wspaniali. Właśnie dlatego takie efekty uzyskiwał w pracy z Romy Schneider, Jacques’em Dutronc czy z Isabelle Adjani. Stosunkowo łatwo jest aktorowi wpaść w histerię, a Żuławski celowo wprowadzał nas w tego rodzaju stan. Różnica polega na tym, że dobry i doświadczony aktor wie, co to znaczy zmieścić się w histerycznym stanie, że w tym wszystkim jest jeszcze wiarygodność – mówi się tekst i należy ten tekst rozumieć. Mniej doświadczeni nie są w stanie tego kontrolować. Na planie Na srebrnym globie z podziwem patrzyłem na to, co robili na przykład Janek Frycz czy Jerzy Trela. Oni doskonale odnaleźli się w tym rozwrażliwionym świecie Żuławskiego, nie gubiąc żadnego sensu.
Na srebrnym globie, źródło: Fototeka FN
O Na srebrnym globie mówiono, że gdyby został dokończony zgodnie z harmonogramem, byłby światową sensacją. Że Żuławski był przed Spielbergiem i Lucasem, jako pierwszy odkrył potencjał w gatunku science fiction.
Jestem o tym głęboko przekonany. Myślę, że Andrzej rzeczywiście bardzo liczył na ten film. Odbyła się nawet ważna projekcja gotowych materiałów zorganizowana przez wpływową francuską producentkę Żuławskiego dla specjalistów z Hollywood. Pojawił się, pamiętam, pan Goldberg, szara eminencja wielkich studiów. Próbowano zainteresować Na srebrnym globie Amerykanów. I to się nie udało. Dla Hollywood to było po prostu za trudne, zbyt skomplikowane, zbyt szalone. Nie jestem wcale pewien, czy premiera tego filmu w pełnej wersji otworzyłaby przed Żuławskim – jak wcześniej przed Polańskim – drzwi do kręcenia filmów w Ameryce, chociaż wyobrażam sobie, jak świetne rezultaty mógłby odnieść w pracy z aktorami klasy Meryl Streep czy Ala Pacino. Jednak Żuławski, w przeciwieństwie choćby do wspomnianego Polańskiego, nie był kosmopolitą. Jego domeną było kino europejskie, wschodnioeuropejskie, polskie. Zawsze w ten sposób myślałem o nim, również oglądając jego głośne francuskie filmy z Sophie Marceau – Moje noce są piękniejsze niż wasze dni, Błękitną nutę czy Wierność, w której miałem zresztą zagrać.
Nie zagrałeś. W ogóle poza Na srebrnym globie nie spotkałeś się nigdy więcej z Andrzejem Żuławskim na planie.
W przypadku Wierności na przeszkodzie stanęły moje terminy, ale rzeczywiście chwilami miałem do Andrzeja żal, że kręcąc we Francji, nie zaprasza mnie nawet do epizodów. Oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałem. Spotykaliśmy się prywatnie, ale nie zawodowo. Mieszkałem wtedy we Francji, w Paryżu, a kręcili tam wówczas od czasu do czasu, poza Żuławskim, także Holland, Polański czy Zanussi. Pomijali mnie w obsadach, co mnie dziwiło. Jak to? Przecież ja tutaj jestem, zwarty i gotowy, znamy się, lubimy, więcej – szanujemy, co się więc dzieje? I właśnie Andrzej Żuławski dał mi ważną lekcję pokory. W jednej z gazet przeczytałem wywiad z nim. Pytano go: Dlaczego nie współpracuje pan we Francji z wielkimi polskimi aktorami, którzy mieszkają w Paryżu? Odpowiedź była krótka: Nie współpracuję z nimi we Francji, ponieważ mam aktorów francuskich. Trafione w punkt. Bardzo mnie to otrzeźwiło.
Spotykaliście się często we Francji?
Od czasu do czasu. Na początku mojego pobytu Żuławski bardzo mi pomógł. Wprowadzał mnie do środowiska, przedstawiał przyjaciołom. Mam wrażenie, że w efekcie trochę się mną rozczarował. On chyba liczył na to, że zrobię karierę w kinie, trafię na najlepsze salony, a ja z całą premedytacją wybrałem teatr, i to nie komercyjny, prywatny, tylko teatr artystyczny, którego Andrzej szczerze nie znosił. Nie mam powodu, by się wstydzić. Pracowałem z największymi teatralnymi guru: Patrice’em Chéreau, Jacques’em Lassalle’em, Claude’em Régym, Bernardem Sobelem, Antoine’em Vitezem, nie wspominając o Peterze Brooku, ale Żuławski nie przychodził na moje premiery, nie lubił tego. Zostały zatem prywatne spotkania z Andrzejem i Isabelle Adjani, potem z Sophie Marceau. To były dobre, niekiedy gwałtowne, gęste rozmowy.
W przywoływanej już książce Teresy Wilniewczyc Żuławski mówi rzecz znamienną – Seweryn jest aktorem genialnym wtedy, kiedy dostaje do zagrania coś charakterystycznego, ostro zarysowany typ postaci, w innym przypadku jest „zaledwie” bardzo dobry. To ciekawa konstatacja, zwłaszcza w kontekście wchodzącej właśnie na ekrany Ostatniej rodziny Jana P. Matuszyńskiego z twoją brawurową kreacją Zdzisława Beksińskiego. Oglądając ten film, można odnieść wrażenie, że stałeś się tą postacią. Widzimy Zdzisława, nie Andrzeja.
To spotkanie z Jankiem Matuszyńskim, scenarzystą Robertem Bolesto, ze wspaniałymi partnerami – Dawidem Ogrodnikiem i Olą Konieczną, było piękną przygodą w moim życiu zawodowym. I niespodzianką. Nie sądziłem, że pomimo dużego doświadczenia praca w filmie może być dla mnie taką radością i nieoczekiwanym szczęściem. Jesteśmy aktorami. Mamy często utrwalony wizerunek. Reżyserzy obsadzają nas tak, jak obsadzali inni. A Janek Matuszyński zaryzykował, zobaczył mnie inaczej. I ja mu w pełni zawierzyłem. Osobną radością było uskrzydlające spotkanie z młodymi ludźmi. Okazało się, że jeszcze nie do końca jestem „sucharem”, że rozumiemy się, szanujemy nawzajem, czerpiemy z siebie i możemy rozmawiać godzinami, nie tylko o roli, także o życiu.
Powiedziałeś, że zniknąłem w roli Beksińskiego – nie ma Seweryna, jest Zdzisław. Jeżeli rzeczywiście tak się stało, zawdzięczam to nade wszystko długoletniej pracy w teatrze, tekstom z Hamleta, Króla Leara, ale i z Zemsty, z Becketta i Gombrowicza. W pewnym momencie drogi aktorskiej człowiek przekonuje się, że całe teatralne doświadczenie w efekcie prowadzi do prostoty, czyli do sensu.
Jak w Na srebrnym globie?
Tam nie było prostoty, więcej wykrzykników niż znaków zapytania. Żuławski chciał zrobić namiętny film o władzy, miłości i o Panu Bogu. O tym, co najważniejsze. To też ma sens.
Andrzej Seweryn w filmie Na srebrnym globie, źródło: Fototeka FN
Łukasz Maciejewski – filmoznawca, krytyk filmowy i teatralny. Członek Europejskiej Akademii Filmowej, Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT) oraz Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych (FIPRESCI). Dyrektor programowy festiwalu „Kino na Granicy” w Cieszynie. Wykładowca na Wydziale Aktorskim w Szkole Filmowej w Łodzi oraz na Wydziale Nauk Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu SWPS. Autor wielu książek (Przygoda myśli, Aktorki. Spotkania, Wszystko jest lekko dziwne, Flirtując z życiem), stały współpracownik kilkunastu czasopism, ekspert Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej oraz telewizji HBO, stały komentator „Tygodnika Kulturalnego” w TVP Kultura. Laureat wielu nagród i wyróżnień dziennikarskich, między innymi statuetki „Uskrzydlony”, „Dziennikarskiej Weny” oraz „Złotej Róży” za „nową jakość w krytyce filmowej”. W 2015 roku opublikował tom esejów Aktorki. Portrety.
Węgorze ze skrzydłami. Z Andrzejem Sewerynem rozmawia Łukasz Maciejewski
Wywiad z Andrzejem Sewerynem – jednym z najwybitniejszych polskich i europejskich aktorów teatralnych i filmowych, nagrodzonym w 2016 roku na festiwalu w Locarno za kreację Zdzisława Beksińskiego w filmie Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego. W rozmowie z Łukaszem Maciejewskim Seweryn powraca do niezmiernie ważnej dla jego rozwoju artystycznego jako aktora współpracy z Andrzejem Żuławskim nad niedokończonym w efekcie filmem Na srebrnym globie (początek realizacji – 1976, premiera – 1989), będącym nawet w obecnej, kalekiej wersji wizjonerską, pełną pasji opowieścią o losie, religii i Polsce.
Winged eels. Andrzej Seweryn in conversation with Łukasz Maciejewski
The interview with Andrzej Seweryn – one of the most outstanding Polish and European actors, rewarded in 2016 at the Locarno International Film Festival for the role of the Polish painter Zdzisław Beksiński in The Last Family by Jan P. Matuszyński. In conversation with Łukasz Maciejewski Andrzej Seweryn recollects the cooperation – important for his artistic development as an actor – with the director Andrzej Żuławski during the shooting of the movie On the Silver Globe (production started in 1976, premiere in 1989). The film, finally unfinished, is even in the current version – in some sense handicapped – really passionate and visionary tale about fate, religion and
Słowa kluczowe: Andrzej Żuławski, Andrzej Seweryn, Na srebrnym globie, aktorstwo, science fiction, religia, społeczeństwo, wolność, zniewolenie, Zdzisław Beksiński, Ostatnia rodzina
Keywords: Andrzej Żuławski, Andrzej Seweryn, On the Silver Globe, acting, science fiction, religion, society, freedom, enslavement, Zdzisław Beksiński, The Last Family
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
Geneza społeczno-polityczna rozwoju KINA MORALNEGO NIEPOKOJU, prof. Andrzej...
-
Fenomen Polskiej Szkoły Filmowej
Wybrane artykuły
-
W nurcie polskiego kina kobiet: "Sztuka kochania" Marii Sadowskiej
Elżbieta Durys
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2019